JustPaste.it

Maroko - relacja z wyprawy

Każdy z nas chciał spędzić urlop troszkę ciekawiej niż smażąc się na plaży w Sopocie. Zdecydowaliśmy, że pojedziemy do Maroka. Enszallach oczywiście. Co oznacza "jeśli Bóg pozwoli". Będąc w Maroku usłyszycie nieraz to słowo w różnych sytuacjach. Np: "jutro o 11 przyjedzie po was samochód i zawiezie was na wydmy, enszallach". Co oznacza, że przyjedzie lub nie - jeżeli kierowca zaśpi lub znajdzie lepsze zajęcie to oznacza, że Bóg nie pozwolił.

Dlaczego Maroko? Jest to kraj raczej mało turystyczny, a nasze doświadczenia mówią: mniej turystów - ciekawiej. Jest położony pomiędzy Saharą a Atlantykiem, z pasmem Atlasu Wysokiego sięgającego ponad 4000 m. n.p.m wewnątrz. Maroko, będąc silnie związane z Europą (przez wiele było lat kolonią Francuską), zaskakuje jednak różnicami cywilizacyjnymi i kulturowymi. To wszystko miało gwarantować nam niezapomniane przygody. I nie zawiedliśmy się.

60c85f33055496ef7eb71e45ee2bfbe4.jpg
 

Pierwsze wrażenie może nie być zbyt przyjemne: miasta arabskie są brudne, śmierdzące, hałaśliwe i zatłoczone. Ze wszystkich stron zaatakuje was odmienność: inny język, inne stroje, inne twarze, inne zachowania. Szybko jednak można się przekonać, że inne to wcale nie znaczy gorsze! A brud i smród to nie sedno Maroka. Maroko to ludzie i wspaniałe krajobrazy, egzotyka, która może wyrwać was z monotonii naszego europejskiego, poukłada-nego życia.

Na wstępie trzeba jeszcze rozprawić się z paroma mitami o Maroku - owiec wcale nie wozi się w autobusie, ale ładuje się je spętane do bagażnika...sami widzieliśmy.

Na naszej stronie staraliśmy się podzielić naszymi wrażaniami i przygodami z Maroka. Oprócz tego znajdziecie na niej trochę informacji praktycznych, które mogą wam pomóc, jeżeli planujecie tam pojechać. Zapraszamy także do galerii zdjęć.

 

Relacja z naszej podróży

Gdańsk - Stuttgart

Nasza wyprawa do Maroka zaczęła się od kupienia biletów lotniczych do Agadiru, czyli turystycznej stolicy Maroka. Nasz lot był ze Stuttgartu, więc czekała nas podróż przez całe Niemcy. Ze Szczecina wyjechaliśmy porannym pociągiem do Berlina (z przesiadką w Angemunde). Na miejsce dotarliśmy około 11:00 i mieliśmy do dyspozycji 10 godzin, gdyż pociąg do Stuttgartu wyjeżdżał o 22:50. Czas ten spędziliśmy na zwiedzaniu miasta i zakupach w MediaMarkt - udało mi się tam kupić po dosyć atrakcyjnej cenie teleobiektyw. W Maroku przydał mi się bardzo, gdyż tamtejsi ludzie zazwyczaj nie chcą, aby robić im zdjęcia lub też żadają za to słonej opłaty. Pociąg dotarł do Stuttgartu z ponad 2-godzinnym opóźnieniem i nasz plan aby przejechać się niemieckim superexpresem spalił na panewce. Na zwiedzanie miasta nie było czasu i prosto z dworca pojechaliśmy na lotnisko. Tam odprawa bagażowa, szczegółowa kontrola osobista i start. W tym momecnie poczuliśmy, że zaczęła się nasza wyprawa.

Agadir

Po niecałych czterech godzinach lotu wylądowaliśmy na miejscu. Kontrola paszportowa trochę nas zaskoczyła, gdyż zostaliśmy szczegółowo przepytani, w którym hotelu będziemy mieszkać. Ponieważ bazowaliśmy na przewodniku Lonely Planet i dopiero na miejscu mieliśmy szukać noclegu w jednym z hoteli przez ten przewodnik polecanych, żadnej nazwy podać nie potrafiłem. Musiałem wyciągnąć przewodnik i wskazać jeden z nich. Jego nazwa została skrzętnie zanotowana przez strażnika. Nie wiem tylko po co... W każdym razie w ten oto sposób znaleźliśmy się w Maroku. Na lotnisku wymieniliśmy gotówkę i wyruszyliśmy szukać transportu do miasta.
Lotnisko w Agadirze jest tak na prawdę w środku niczego, około 30 km od miasta. Większość turystów przyjeżdża na zorganizowane wczasy i na nich czekają już autokary. Reszta musi sobie radzić transportem publicznym. A z tym nie jest najlepiej. Przed lotniskiem czeka mnóstwo taksówek, które bardzo chętnie zawiozą cię gdzie chcesz. Tylko cena jest mało zachęcająca i wynosi około 150 Dr (czyli $15). Znacznie taniej jest atobusem, który jeździ co 40 min. Jego przystanek znajduje się jednak na głównej drodze - pod budynek dworca lotniczego nie przyjeżdza. Trzeba się przespacerować te kilkaset metrów odganiając się od nachalnych taksówkarzy (najlepsza metoda to chyba ich wogóle ignorować). Policjanci, którzy znajdują się na lotnisku powinni wiedzeć, o której godzinie będzie najbliższy autobus (przynajmniej ten, którego my pytaliśmy wiedział...). Na przystanku (przystanek można poznać po tym, że stoi tam kilku miejscowych; o żadnej budce czy chociażby znaku, słupku nie ma mowy; o rozkładzie jazdy chyba nie muszę pisać - po co pisać o czymś czego nie ma...) wywołaliśmy pewne poruszenie. Połowa stojących tam ludzi chciała zorganizować nam transport do miasta po bardzo atrakcyjnej cenie. Tłumaczyli, że to Maroko, a nie Europa i żadnego autobusu nie ma, choć właściwie to jest, tylko niewiadomo kiedy przyjedzie. Na nasz argument, że według policjanta z lotniska za 10 min planowo przyjedzie autobus, odpowiedź także była: policjant ma rację, ale dzisiaj autobus się popsuł i jednak nie przyjedzie. Oczywiście przyjechał. Nawet się nie spoźnił. A cena wynosiła 3Dr od osoby ($0,3). No cóż, takie są kraje arabskie. Ludzie są przyjaźni, ale gdy w grę wchodzą pieniądze to za wszelką cenę będą chcieli cię okantować. Autobus ten jechał do maisteczka Inezgane - kilka km od Agadiru (uwaga: do centrum Agadiru nie dojeżdża!) gdzie znajduje się główny dworzec autobusowy . Stamtąd wyruszają wszystkie autobusy długodystansowe. Tam złapaliśmy nocny CTM (zobacz informacje praktyczne) do Fezu - 200 Dr ($20) od osoby.

Fez (zobacz galerię)

Po całonocnej podróży, o 8 rano znaleźliśmy się na przedmieściach Fezu, w nowej części. Tam załadowaliśmy się w Petit Taxi (za $1) i dojechaliśmy do bramy mediny, czyli starówki. Wybraliśmy Hotel Cascade znajdujący się zaraz na prawo za najsłynniejszą bramą Bab Bou Jeloud

 
                                 
 
(na zdjęciu). Nie był to najlepszy hotel, ale pierwszy i w miarę rozsądny. To, że pierwszy było dosyć istotne, bo padał deszcz i było chłodno. A my w podróży od 2 dni... W każdym razie przełknęliśmy cenę 50 Dr za noc (za osobę) ($5) i pokój przypominający celę. Gdy tylko ustał deszcz, wyszliśmy zwiedzać medinę (starą część miasta). Jest to labirynt wąskich uliczek gdzie wszelki transport odbywa się na osiołkach, motorkach ewentualnie na plecach. Swoją drogą osiołki to bardzo pożyteczne stworzenia. Potrafią przewieźć całkiem sporą ilość skrzynek Coca-Coli oraz waściciela-poganiacza, któremu nie chce się iść na własnych nogach. Ponadto można go wszędzie zaparkować (niekoniecznie przywiązując) i będzie on tam stał aż przyjdzie po niego właściciel. Uliczki Fezu to jeden wielki suk (targ), przez to są bardzo tłoczne i gwarne. Niestety meczetów zwiedzać nie można, gdyż wstęp mają tam tylko muzułmanie. Musi wystarczyć medresa (szkoła koraniczna) Bu Inanija. Podobno jest jedną z najpiękniejszych. Podobno, bo była zamknięta z powodu renowacji. To co udało się nam zobaczyć w Fezie to garbarnie. Pewna część miasta słynie z garbarni skór. Słynie i śmierdzi. Bo garbarnie to podwórko pełne kadzi z płynami o różnym kolorze i konsystencji. Za to smród jest generalnie jednakowy... silny. Ale na pewno warto to zobaczyć. Dzielnicę garbiarni łatwo znaleźć, gdyż znajduje się nad rzeką (jeżeli to coś o wyglądzie i zapachu ścieku można nazwać rzeką),
                     
    35a22ae9c3d0f091e476590736275ddc.jpg  
                       
 

a naganiacze w przypadku jakichkolwiek trudności zaprowadzą was do "tanneries" (powszechnie funkcjonuje angielska nazwa garbarni). Udało nam się także zobaczyć szkołę składającą się z jednego tylko pomieszczenia. Dzieci z najniższej chyba klasy uczyły się tam liczb. Zrobiliśmy fajne zdjęcia, za które trzeba było jednak zapłacić. Zdecydowaliśmy się następnego dnia wyruszyć na południe Maroka, tam gdzie słońce i ciepło. Nastawiliśmy budziki na 6 rano i poszliśmy spać. Uwzględniliśmy 2-godzinną różnicę czasu pomiędzy Polską a Marokiem (tylko nie w tą stronę). Skutek był taki, że o 2 w nocy czasu miejscowego mieliśmy pobudkę. Na szczęście ciemność za oknem i cisza tak rzadko spotykana w krajach arabskich dała nam do myślenia. Ostatecznie o 8:30 z dworca znajdującego się przy bramie Bab el-Mahrouk wyruszyliśmy do El-Rachidia (78 Dr czyli ok $8).

El-Rachidia (zobacz galerię)

Podróż zajęła nam 8 godzin. Wydaje się to mało prawdopodobne, ale w autobusie strasznie zmarzliśmy. Droga wiedzie przez góry i to pewnie było przyczyną. Ciepłe górskie buty i polary pozwoliły jedynie nie zamarznąć. Ale na szczęście im dalej na południe tym cieplej... W autobusie zaczepił nas Berber o imieniu Abdul. Zaproponował nam nocleg w Merzoudze w hotelu prowadzonym przez jego rodzinę, a także wiele innych atrakcji.

 
                   
Oczywiście za skromną opłatą. Skończyło się na tym, że za 200 Dr ($20 - co ostatecznie nie było chyba zbyt wygórowaną ceną) zorganizował nam wizytę w wiosce Kser el Khamlia zamieszkałej przez "black people" czyli czarnych uciekinierów z Mali, którzy przybyli do Maroko kilkaset lat temu (ale ponieważ trzymali się w swojej grupie etnicznej zachowali swą odrębność). Ale nie wyprzedzajmy zdarzeń. Wcześniej musieliśmy dojechać taksówką do Erfoud (16 Dr, czyli ok $1,5). Droga wiodła skrajem doliny Ziz (na zdjęciu jeden z punktów widokowych). Do Erfoud dojechaliśmy ok. 18. Tam czekał na nas terenowy Mitsubishi, którym dotarliśmy do celu. Droga wiodła przez bezdroża - kamienistą Saharę (hamadę), gdzie są jedynie krzyżujące się, wyjeżdżone przez samochody ślady. Bez przewodnika nie polecam tamtędy jeździć. Troszkę nami wytrzęsło, ale to i tak nic w porównaniu z tym co przeżyły nasze plecaki. Dojechały całkowicie pokryte pustynnym pyłem. No, ale gdybyśmy to my jechali na dachu też byśmy tak wyglądali. Było już zupełnie ciemno, gdy dojechaliśmy na miejsce. Trzeba zawsze pamiętać, że zachód słońca jest w Maroku około 18:00 - 18:30 i od razu zapadają nocne ciemności. A po ciemku ceny w hotelach rosną. Nie mówiąc już o cenach taksówek.
 
  bb66a3a80400b2bf232cc00513235d6e.jpg    
                     
                                 
 

Kser el Khamlia (zobacz galerię)

Wioska el Khamia leży kilka kilometrów od Merzugi, na skraju Ergu Chebbi, czyli piaszczystej Sahary. Wbrew pozorom Sahara to nie tylko piasek. W dużej części jest to kamieniste pustkowie. I tak właśnie wygląda pustynia w Maroku. Jedynie miejscami znaleźć można wydmy piaszczyste - diuny

 
 

(coś jak Łeba w Polsce- tylko morza nie ma i troszkę większe). Wioska zamieszkana jest przez około 100 osób i składa się z rozrzuconych pojedynczych domostw. Naszym gospodarzem był "sołtys". Jego domostwo składało się z kilku budynków zbudowanych z gałęzi, piasku ii gliny. Przydzielono nam jedno z pomieszczeń jako sypialnię - na ziemi leżały maty, na których mogliśmy spać. Odpoczywaliśmy sobie pijąc herbatę i rozmawiając z naszymi przewodnikami, a w tym czasie gospodarze przygotowywali dla nas kolację - rewelacyjne tagine oraz własnego wypieku placki chlebowe. Pycha!
Przed domem zaczynał się erg - piaszczysta pustynia. Pierwsze kilkadziesiąt metrów było zagospodarowane jako "ogród". Dzięki codziennemu podlewaniu rosło tak kilka palm i trochę innych roślin. Dalej natomiast to już tylko piach... Każdy dzień zaczyna się od przywiezienia osiołkiem zapasu wody do gotowania, mycia i prania. We własnej "piekarni" (małym pomieszczeniu z piecem ulepionym z piasku i gliny) pieczone są "placki śniadaniowe" oraz chleb. Pomimo posiadania elektryczności, w wiosce nie ma bieżącej wody. Dlatego studnia jest bardzo ważnym miejscem każdego gospodarstwa. Podobno od 7 lat nie padał tam deszcz... Nasi gospodarze okazali się także utalentowanymi muzykami. Tworzą oni zespół Oujeaa Zaid. Raz w roku odbywa się festiwal czarnej muzyki, na którym spotykają się

                   
    d00862160b2d0081feb32d1daeffeaa6.jpg  
                     
 
Marokończycy pochodzący z Mali. Oujeaa Zaid oczywiście prezentuje tam swoje talenty... Sekcja muzyczna składa się z przedziwnej trój-strunowej gitary - hajhouge (czytaj: hedżudż), kastanietów- krapeslte (krapesz), no i instrumentów perkusyjnych: bębenków djampe (dżambe) i dużych bębnów tball zawieszanych na pasku. Oprócz tego jest oczywiście sekcja taneczna, do której należą kastanieciści (chyba tak się to pisze).
 
                       
Opracowane mają wcale skomplikowane układy taneczne. Muzycy występują w białych strojach (co widać na zdjęciu) i mają pomalowane na czerwono paznokcie (czego nie widać na zdjęciu..).
Chociaż gospodarstwo posiada antenę satelitarną, nie jesteśmy pewni czy z niej korzystają. Pocztówki z widokami Gdańska, które im pokazywaliśmy wywoływały u nich wielkie zainteresowanie, wręcz poruszenie. Wyglądało jakby nie mieli zbyt wiele okazji oglądać miast europejskich... Podarowane im przez nas pocztówki powieszone miały być w honorowym miejscu pokoju Zaida (szefa zespołu) - tuż obok plakatu Boba Marleya.
Czas spędzony w Kser el Khamlia dostarczył nam bardzo wiele niezapomnianych wrażeń, ale nadszedł czas wyjazdu. W końcu przed nami jeszcze wielki kawał Maroka do zobaczenia. Około 12 przyjechał po nas samochód (tym razem LandRover - widać właściciel Mitsubishi miał ważniejsze sprawy do załatwienia). Nam to jednak nie przeszkadzało, dopóki mieliśmy załatwiony transport. A o to troszczył się nasz przewodnik Abdul. LandRoverem przejechaliśmy tylko połowę drogi do naszego celu. W wiosce Merzuga musieliśmy ponownie
 
  276aac320dfeb1e27184396f07d505f6.jpg    
                         
 
zmienić środek transportu - tym razem na Renault 4 (widocznie właściciel LandRovera miał ważniejsze sprawy do załatwienia...). Ostatecznie jednak, zgodnie z umową, zostaliśmy dowiezieni do naszego hotelu znajdującego się około 2 km od Merzugi.

Merzuga (zobacz galerię)

Merzuga jest jednym z najpopularniejszych miejsc Maroka, ze względu na Erg Chebbi. Najwyższe wydmy mają tam około 200 m wysokości. Jest to znakomite miejsce do włóczenia się po prawdziwej, piaszczystej pustyni. Sama wioska jest zupełnie nieciekawa, a najlepsze miejsca noclegowe są w hotelach rozsianych w jej okolicy. Nasz hotel znajdował się około 2 km na północ od wioski na skraju wydm. Był bardzo przyjemny i niedrogi (nocleg na dachu kosztował nas 25 DH -$2,5). Cena obejmowała także dostęp do prysznica z ciepłą wodą i europejskimi toaletami! No prawie

   
  b79572b3c8a71fc3cf6e281732ac8f0b.jpg  

europejskimi - nie było w nich desek! Jak się potem okazało, to nie jedyne miejsce w Maroku gdzie toalety są "prawie" europejskie. W Merzudze można łatwo zorganizować przejażdżkę wielbłądem po pustyni (także z opcją nocowania pod namiotem), przejazd samochodem terenowym czy jazdę na nartach po piasku. Myśmy zadowolili się długimi spacerami. Wrażenie jest naprawdę wspaniałe. Wydmy ciągną się po sam horyzont, a właściwie to nawet dalej bo około 150 km. W ciągu dnia panował tam upał, słońce świeciło niemiłosiernie (aż strach pomyśleć co dzieje się tam w środku lata!), a wkoło tylko piach. Nocą natomiast zrobiło się bardzo chłodno. Spaliśmy w szczelnie zapiętych śpiworach, niektórzy nawet musieli założyć kaptury swoich polarów! Pustynię reklamuje się zawsze jako miejsce, gdzie nocą jest nadzwyczajnie cicho, a gwiazdy są na wyciągnięcie ręki. Z gwiazdami to prawda, widok jest wspaniały! Z ciszą także prawda, ale dopiero po 22:00 gdy wyłączyli spalinowy agregat prądotwórczy...
Następnego dnia czekał nas całkiem długi przejazd, więc postano-

   
 

wiliśmy wyjechać wcześnie rano. Zgodnie ze słowami naszego przewodnika wyszliśmy około 8 rano na pistę - czyli jeden z wielu śladów wyjechanych na kamienistym pustkowiu - i tam czekaliśmy na transport. Miały tamtędy jeździć jakieś busy. Ale nie jeździły. Ale za to nie wiadomo skąd pojawiło się nagle wielu ludzi - rowerzyści, motorowerzyści, piechurzy, kilka samochodów - wszyscy chcieli nam załatwić transport za "atrakcyjną" cenę. My byliśmy twardzi i nie daliśmy się skusić na przejażdżkę za kilkadziesiąt dolarów. I cierpliwie czekaliśmy na busy. Nasi "przyjaciele" i tak chcieli nam pomóc i powiedzieli nam, że tą pistą nic nie jeździ, ale inną, kilkadziesiąt metrów dalej to coś na pewno złapiemy. Tylko ciężko było ustalić, którą "inną" (a było ich kilka), bo każdy z nich wskazywał inną. Ostatecznie stwierdziliśmy, że pójdziemy do Merzugi (skąd kursują jakieś autobusy) piechotą. Zarzuciliśmy nasze plecaki na plecy i ruszyliśmy. A słońce świeciło... Do Merzugi musiało być więcej niż 2,5 km, bo szliśmy godzinę. W końcu zlani potem dotarliśmy do wioski. Weszliśmy do sklepu kupić zimną colę. Niestety okazało się, że w tak chłodne dni jak ten, lodówek się nie włącza i zimnej coli nie ma. A autobus będzie jak przyjedzie, bo nie ma żadnego rozkładu, nawet orientacyjnego (przynajmniej policjant, z którym rozmawialiśmy, o nim nie wiedział). Ostatecznie złapaliśmy stopa i dotarliśmy do Erfroud, a stamtąd już autobusem do Tinerhir.

Dolina Todra (zobacz galerię)

Miasteczko Tinerhir jest chyba najlepszym miejscem noclegowym dla tych, którzy chcą zobaczyć przełom rzeki Todra. Rzeka ta stworzyła wąską i głęboką dolinę o stromych, miejscami pionowych ścianach, które sięgają nawet 300 m wysokości. W najwęższym miejscu dolina ma zaledwie 10 m szerokości. Ściany zbudowane są z czerwonych, poszarpanych skał. Jest to ciche i spokojne miejsce idealne do odpoczynku od głośnych i

   
 

niestety lekko śmierdzących miast. Z Tinerhir do wylotu doliny jest około 15 km, które można przejechać taksówką (6 DH za osobę) lub przejść na piechotę. To drugie wcale nie jest takie łatwe (przynajmniej dla nas nie było), gdyż oazy ciągnące się wzdłuż rzeki co jakiś czas przegrodzone są płotami i murami, a ścieżki lubią kończyć się pośrodku niczego. Miasto Tinerhir przypadło nam do gustu także z kilku innych powodów: jest ono znacznie spokojniejsze niż inne, ze względu na niewielką ilość turystów, jaka tam się zatrzymuje na noc. Dzięki temu ceny są bardziej przystępne, naganiacze nie są aż tak uciążliwi, a ludzie sympatyczniejsi. Ale najważniejsze to restauracja Cafe Central (znajduje się przy centralnym placu w rzędzie obok innych restauracji i hoteli). Właściciel restauracji zaczepił nas na ulicy i zaprosił do siebie. Początkowo wzięliśmy go za kolejnego naganiacza i po prostu zignorowaliśmy (to jedyna metoda na nich). Był jednak bardzo wytrwały i nawet pokazał nam dowód osobisty, aby udowodnić, że jest właścicielem, a nie naganiaczem. Wtedy postanowiliśmy sprawdzić co to za restauracja. I to była bardzo właściwa decyzja. Serwują tam najsmaczniejsze jedzenie ze wszystkich miejsc, które dane nam było wypróbować! Ponadto ceny są bardzo przystępne (a my dostaliśmy jeszcze zniżkę :-) ), a prowadzący ją ludzie są bardzo sympatyczni i przyjaźni. Gdy następnego dnia ponownie poszliśmy do tej restauracji na obiad właściciel przyjął nas jak swoich przyjaciół - od tego czasu nie płaciliśmy za kawę, herbatę i wyciskany ze świeżych owoców sok pomarańczowy! Od niego dostaliśmy także namiary na tanią wypożyczalnię samochodów w Warzazat (co okazało się kluczowe w następnej części nasze podróży).
Wyruszyliśmy w dalszą drogę porannym autobusem. Na jednym z przystanków do luku bagażowego załadowano nam owcę! I to dokładnie tego, w którym były nasze plecaki! Obyło się, na szczęście, bez żadnych szkód...

 

             
    fac2d4fe564f4b9505299f08780af967.jpg    
               
 

Warzazat i Dolina Draa (zobacz galerię)

Do Warzazat pojechaliśmy jedynie po to, aby wypożyczyć tam samochód. Potrzebny był nam aby zwiedzić dolinę Draa i Dades. Wylot tej drugiej co prawda znajduje się na drodze pomiędzy Tinerhir a Warzazat, ale znacznie wygodniej ją oglądać dysponując własnym samochodem (ma ona ponad 60 km). Poszukiwania samochodu zaczęliśmy od odwiedzenia wypożyczalni opisanych w przewodniku (i mieszczących się w centrum miasta). Jednak ceny przez nie proponowane były dla nas nie do zaakceptowania. Na pierwszy rzut oka wyglądają rozsądnie, ale nie po doliczeniu ubezpieczenia i VAT'u. Oscylowały one około 400 DH za dzień ($40), oprócz tego należało złożyć pokaźną kaucję. Wtedy zadzwoniliśmy do

   
                 
wypożyczalni wskazanej nam przez restauratora z Tinerhir. Po około 20 min. przyjechał po nas Fiat Uno i zabrał do biura (znajduje się ono 10 min jazdy od centrum) w celu załatwienia formalności. Cena wynosiła 300 DH ($30) za dzień za Fiata Uno z wliczonym pełnym ubezpieczeniem. Kaucję ominęliśmy zostawiając jeden z naszych paszportów. Natychmiast wyruszyliśmy w kierunku Zagory. Droga wiedzie przez skaliste, powulkaniczne pustkowia, miejscami wdrapując się serpentynami na przełęcze, aż w końcu wiedzie wzdłuż koryta rzeki Draa obrośniętego po obu jej brzegach gajami palmowymi. Zagora nie jest specjalnie ciekawym miastem, bo właściwie nie ma w nim nic atrakcyjnego. Można jednak tu łatwo zorganizować wyprawę (nawet wielodniową) wielbłądem lub samochodem terenowym na pustynię.
Największą i chyba jedyną atrakcją Zagory jest drogowskaz znajdujący się na końcu miasta i wskazujący drogę do Tombouctu - oazy w Mali. Według tego znaku jest to 52 dni wielbłądem.
Naszym następnym celem była dolina Dades. Aby tam dotrzeć musieliśmy wrócić do Warzazat tą samą drogą, którą przyjechaliśmy i przejechać kolejne kilkadziesiąt kilometrów. Chyba że... pojedziemy na skróty! Prostota tego plany była genialna! Co prawda droga na skróty była pistą (czyli drogą gruntową), ale samochodem da się ją przejechać. A skoro samochodem się da,
   
  5596a503790d1273169691845dbe1152.jpg      
                     
 
to i Fiatem Uno z ładunkiem czterech osób z plecakami także. Więc wyruszyliśmy. Początkowo droga była asfaltowa, wokoło wspaniałe widoki skalistych wzniesień i zupełna cisza. Zaledwie co kilka minut mijał nas jakiś samochód. Po drodze dwa razy pytaliśmy się o kierunek, za każdym razem wywołując lekkie zdziwienie, że zamierzamy przedrzeć się Uniaczem przez pistę. Ale co to dla nas. W pewnym momencie asfalt się skończył. Początkowo droga była zupełnie przyzwoita - ot zwykła piaszczysto-kamienista droga. Piękne widoki wokoło, ślicznie świecące słońce. Później tych kamieni było coraz więcej i więcej. Nasza prędkość spadała. Słońce cholernie świeciło, silnik zaczynał się grzać. Ale nie poddawaliśmy
   
 
się. Zachwyceni widokami wokoło napieralismy dalej. Tymczasem woda w chłodnicy zagotowała się (na szczęście mieliśmy zapas wody, choć nie w tym celu ją zabraliśmy), a nasza prędkość spadła do poniżej 20 km/h. Troszkę nas to niepokoiło, gdyż do przejechania mieliśmy ponad 80 km! Później było jednak coraz gorzej... Nie raz trzeba było wysiadać, gdyż podwoziem zahaczaliśmy o kamienie. Posuwaliśmy się w żółwim tempie, ledwie kilka kilometrów na godzinę. Zaczynało nam także brakować wody do chłodnicy - nasz samochód zużywał jej zdecydowanie więcej niż benzyny. Na szczęście po drodze w jednej z wioseczek (jeżeli tak nazwać można kilka rozrzuconych domów) znaleźliśmy studnię. Kamieni jednak na drodze przybywało i przybywało. Gdy straciliśmy jedną z opon postanowiliśmy zawrócić. Bilans: przejechaliśmy ledwie około 20km w kierunku docelowym, a zajęło to nam ponad 2 godziny, uszkodziliśmy chyba układ wydechowy, bo samochód stał się "lekko" głośniejszy i wlaliśmy do chłodnicy około 10 litrów wody. Ostatecznie tego dnia (musieliśmy zawrócić), już po ciemku, dojechaliśmy do Warzazat. Jazda, mimo iż po normalnej drodze, też była atrakcją samą w sobie, gdyż światła
                       
    394752a9181ac3c74fb06234c19c87a3.jpg  
                         
 

naszego samochodu świeciły gdzieś po palmach, a pomiędzy długimi a mijania nie widać był specjalnej różnicy. Postanowiliśmy tam zanocować i do doliny Dades pojechać następnego dnia rano. Nocowaliśmy w hotelu obok supermarketu (jest jeden z niewielu sklepów gdzie można kupić piwo!) za 35DH ($3,5) za osobę. Zgodnie z planem wyjechaliśmy rano, aby mieć jak najwięcej czasu na miejscu. Po drodze jeszcze natknęliśmy się chyba na fałszywych autostopowiczów - stali obok samochodu z podniesioną maską i pokazywali, że potrzebują wody do chłodnicy. Czytaliśmy o takich sytuacjach w przewodniku i nie chcieliśmy się zatrzymać, bo kończy się to zwykle namolną sprzedażą dywanów. Goście jednak byli bardzo zdeterminowani, bo wyszli dokładnie przed maskę i mało brakowało, a byśmy jednego z nich rozjechali. Gdy daliśmy im jedną butelkę z wodą, goście zmienili wersję i teraz samochód był już zupełnie popsuty i wymagał pomocy mechanika. Jakoś nie daliśmy im wiary...

Dolina Dades (zobacz galerię)

Jest to chyba najpiękniejsza dolina w Maroku. Ciągnie się ponad 60 km wśród czerwonych skał i rzeki z brzegami porośniętymi gajami palmowymi. Zatrzymaliśmy się w przyjemnym hotelu na 14 km doliny. Pokoje były nowe, ceny niskie (30 DH za osobę - $3) a z okien, przynajmniej niektórych,

 
                 
piękne widoki. Dolina jest przepiękna, cicha i jest to idealne miejsce do odpoczynku, który po średnio udanej wyprawie pistą nam się należał. Najlepiej mieć tam własny transport, gdyż dolina jest długa i ma wiele miejsc, gdzie warto się zatrzymać choć na chwilę. Można także podróżować publicznymi środkami transportu. Kursują tam grand taxi - stare peugeoty kombi z trzema rzędami siedzeń. Gdy klientów jest więcej, to jeszcze trzy osoby zmieszczą się na dachu. Musi być to frajda, szczególnie na ostatnim odcinku doliny - kończy się ona niesamowitą serpentyną! Na końcu doliny zatrzymaliśmy się na obiad - nie ma jak zupka chińska nad rzeczką! Dzień pożegnaliśmy na tarasie naszego hotelu racząc się widokami.
Następnego dnia wyruszyliśmy wcześnie aby jak najszybciej oddać samochód w Warzazt i złapać autobus do Marakeszu. Na szczęście i wbrew temu co podawały przewodniki, autobusów było całkiem sporo. Droga wiodła serpentynami przez góry, dlatego też podróż trwała 5 godzin (choć w kasie zapewniali nas, że 4 h - no, ale do tej specyficznej dokładności to już się przyzwyczailiśmy) i kosztował nas $50 Dh ($5).
 
  b4b3bf18add84218a504a098d9b9a031.jpg    
                           
 

Marakesz (zobacz galerię)

Jest to najbardziej egzotyczne z marokańskich miast. Sercem Marakeszu jest plac Djemaa el-Fna, gdyż tu koncentruje się życie. I to jakie życie! Po południu rozstawa się tu kilkadziesiąt straganów oferujących wszelkie atrakcje kulinarne. Można zacząć od kebabów, kuskusu, tagine a skończyć na gotowanych ślimakach, wielbłądzich żołądkach i bliżej nieokreślonych potrawach z głów owiec (to jadają jedynie miejscowi). Ze wszystkich stron nawołują tu także sprzedawcy soku pomarańczowego (wyciskanego ze świeżych owoców), orzeszków, daktyli i innych bakalii. Kobiety

 
                 

oferują tradycyjne tatuaże dłoni i stóp (robione henną - bezpieczne i nie na stałe). Jest tam zawsze kilku sprzedawców różnych specyfików medycyny naturalnej (tylko jak się z nimi dogadać i opisać swoje schorzenia?). Dla lubiących dreszczyk emocji - zaklinacze węży i przeróżni dziwacy - widzieliśmy kolesia, który wprowadzał się w trans (przy pomocy swojego zespołu muzycznego) i popijał wrzątek. Odrębną grupę tworzą opowiadacze historii z dziejów Maroka (tak przynajmniej piszą przewodniki, a nam trudno to zweryfikować, bo zbyt słabo znamy arabski :-) ). Marakesz to także stolica handlowa kraju. Znacząca część mediny to suki, na których można kupić wszelkiego rodzaju pamiątki i przedmioty codziennego użytku. Ceny są tu całkiem atrakcyjne (oczywiście po odpowiednim targowaniu się). Nawet samo włóczenie się po straganach jest nie lada przyjemnością. Niestety duża ilość turystów psuje naturalny klimat tego miejsca. Zbyt wiele jest tu specjalnie dla turystów, za bardzo obraca się wszystko wokół pieniędzy. Są tu nawet żebracy nastawieni

   
  dfa944cb960a04026d8c3f921600ec78.jpg      
                     
 

specjalnie na turystów - przyjmują tylko gotówkę. No i aktywnie działają handlarze narkotyków. Teraz garść informacji praktycznych - my zatrzymaliśmy się w Hotelu A Day. Znajduje się on niedaleko Hotelu Medina i nie jest zaznaczony w przewodnikach. A szkoda, bo jest niedrogi (kosztował nas 40DH - $4 za osobę) i jednocześnie ładny i bardzo zadbany. Niedaleko dworca autobusowego jest supermarket, gdzie warto się wybrać po zakupy spożywcze. Na próżno jednak szukać tam piwa alkoholowego :-(. Stołować się natomiast zdecydowanie warto na głównym placu.
Naszym następnym celem było zdobycie Jebel Toubkal. Najpierw trzeba dojechać do Asni. Wyruszają tam busy z Marakeszu, które swój dworzec mają przy rondzie niedaleko Bab er-Rob (idąc z centrum miasta po przejściu bramy skręcić należy w prawo, po około 200 m dochodzi się do tego ronda). Podróż trwa niecała godzinę i kosztuje 20 DH ($2) - wliczając 5DH prowizji dla naganiacza.

Jebel Toubkal i podróż na południe (zobacz galerię)

Z wioski Asni wyruszają busy i ciężarówki wożące turystów do małej osady Imlil. Podróż trwa około godziny (droga jest w fatalnym stanie) i kosztuje około 20 DH ($2). Busy są zwykle nieziemsko zatłoczone (stary Ford Transit, którym jechaliśmy pomieścił ponad 20 osób), ale czasem serwują w nich herbatę. Zapewne troszkę luźniej jest na pace ciężarówki. Nam nie dane było sprawdzić :-( .Z Imlil wyrusza szlak do schroniska pod Jebel Toubkal. W wiosce nie ma problemów z zaopatrzeniem i noclegiem. Jeżeli w plecaku macie zbyt dużo bagaży, w pensjonacie przy "parkingu" można pozostawić je w depozycie (kosztowało nas to za wszystkie osoby $2). Jeżeli nadal jest wam za ciężko można wynająć sobie osiołki, które zataszczą plecak do schroniska. Kosztuje to około $10 za osiołka (zabierze on pewnie 2 do 4 plecaków). Ścieżka jest bardzo wyraźna, dobrze wydeptana i właściwie nie można zabłądzić (głównie ze względu na odchody osiołków znaczące szlak). Imlil znajduje się na około 1700 m. n.p.m, a schronisko na 3200 m.n.p.m. Droga zabiera około 4 - 5 godzin i wiedzie długą doliną. Po drodze jest kilka miejsc, gdzie można kupić coś do picia, oczywiście za "godziwą" opłatą. Schronisko staje się widoczne na godzinę przed dojściem do niego. Noclegi są dosyć drogie - 64DH za osobę ($6,4). Za możliwość korzystania z kuchni gazowych płaci się ekstra 7DH. Za gorący prysznic także jest dopłata, ale my o tym wtedy nie wiedzieliśmy :-) Schronisko jest dobrze utrzymane i wydaje się całkiem swojskie bo niewiele się różni od polskich schronisk. Jedzenie serwowane na miejscu podobno jest średnio smaczne. Na pewno średnio wygląda. Ponieważ znajduje się na wysokości ponad 3000 m i wysokość tą zdobywa się dosyć szybko, w ciągu jednego dnia, mogą pojawić się pewne objawy choroby wysokościowej - trudniejsze oddychanie, kłopoty ze snem, ból głowy itp. Przynajmniej w naszym przypadku tak było.

 
 
U innych także, co było słychać szczególnie w nocy - niektórzy oddychali tak ciężko, jakby się dusili. Wejście na szczyt nie jest trudne technicznie, nie wymaga żadnych dodatkowych umiejętności ani sprzętu. Właściwie jedyny problem to wysokość, gdyż Jebel Toubkal ma 4169 m. n.p.m. Na ostatnim odcinku dosłownie co kilkadziesiąt metrów musieliśmy zatrzymać się na chwilę i odpocząć, bo po prostu brakowało nam sił. Ale jakoś udało się! W październiku na górze będzie zimno (troszkę poniżej 0 stopni), mogą leżeć połacie śniegu i wiać silny wiatr. Droga ze schroniska zajmuje około 4 godzin i prowadzi jedną z wielu równoległych ścieżek. Jedyna trudność to wybrać najbardziej odpowiednią. Zaraz za schroniskiem zaczyna się ostre podejście (w lewo stojąc plecami do wylotu doliny) prowadzące piargiem. Jest ono bardzo strome i nieprzyjemne, a spod nóg nieustannie zsuwają się kamienie. Najlepsza ścieżka dosyć szybko schodzi z tego rumowiska w lewo na skalną półkę. Gorąco polecam ten wariant. Później wchodzi się na przełęcz, a Toubkal jest szczytem na lewo. Nie jest on widoczny ze schroniska. Po zdobyciu szczytu zanocowaliśmy ponownie w schronisku i następnego dnia rano (bardzo wcześnie - około 6:30) ruszyliśmy na dół, aby po 3
                   
    eb086d4c845006d6ce8f2c729c9b3496.jpg  
                     
 

godzinach znaleźć się w Imlil. Szybko złapaliśmy także busa do Asni i zdążyliśmy na autobus do Tarudant. Naszym celem było dojechanie do Sidi Ifni i mieliśmy dwa warianty - złapać autobus do Tarudant w Asni lub wrócić do Marakeszu i stamtąd jechać do Tiznit. Wybraliśmy pierwszy wariant, gdyż powrót do Marakeszu i złapanie odpowiedniego autobusu mogłoby zająć nam zbyt wiele czasu. Choć z drugiej strony nasza trasa nie wiodła żadną główną drogą. Ostatecznie około 12 wsiedliśmy do autobusu, który, jak nam się wydawało, będzie jechał około 3 godziny (kosztował 70 DH od osoby - $7). Droga okazała się jednak znacznie bardziej podrzędna i prowadziła przez przełęcz Tizi n'Test leżącą na wysokości 2092 m n.p.m.! Jechaliśmy najszybciej jak się dało, jednak stosunkowo wolno, niesamowitymi serpentynami, wijącymi się nad stromymi przepaściami. Droga była wąska, w większości odcinków na jeden, no może półtora samochodu i wymijanie odbywało się poboczem. Ponieważ my jechaliśmy autobusem, samochody osobowe musiały nam ustępować. Gorzej, gdy w pewnym momencie zza zakrętu wyjechała ciężarówka. W tym miejscu akurat nie dało się wyminąć i kierowcy musieli ustalić (czytaj: wykłócić się), kto się wycofa do bardziej dogodnego miejsca. Droga od strony przepaści zupełnie pozbawiona była barierek, i siedząc przy oknie nie widziało się ani skrawka asfaltu, a jedynie przepaść kilkadziesiąt (a może i więcej?) metrów w dół. Autobus nie należał do najnowszych, a właściwie najlepiej określić go słowem "szrot" z epoki chyba naszych jelczów ogórków. Kierowca wyciągał z niego maksymalną prędkość, jaką się dało wyciągnąć na tych ostrych zakrętach, co w połączeniu z zaduchem panującym w środku stworzyło mało przyjazne środowisko. Dla naszych żołądków była to bardzo trudna podróż. Dla marokańskich żołądków widać była jeszcze trudniejsza, bo oni nie wytrzymali. Zaczęło się od jednej kolesia, który bez wielkiego skrępowania wymiotował na podłogę w przejściu. Jedyną reakcją obsługi autobusu było otwarcie okien. Potem było już tylko gorzej. Ja się doliczyłem 8 osób regularnie rzygających w worki foliowe lub wprost na podłogę. W tym drugim przypadku trzeba było czasem podnosić wysoko nogi do góry. Utylizacja zapełnionych worków foliowych wywołała lekkie nasze zdziwienie. Otóż odbywała się ona poprzez wyrzucenie ich przez okno. Resztkami sił dotarliśmy jednak do końca podróży. Jak się okazało ten autobus wcale nie jechał do Tarudant. W jakiejś mieścinie kierowca przepakował nas do innego autobusu, który zawiózł nas do celu, bo tamten kończył kurs. Najlepsze było to, że właściwie nie kończy kursu, a jedynie zawracał w drogę powrotną. Chyba nie trzeba dodawać, że bez uprzedniejszego posprzątania... Ostatecznie o 17 znaleźliśmy się w Tarudant. Tam szybko udało się nam wymienić pieniądze (banki o tej godzinie są już zamknięte, ale w centrum miasta znajduje się biuro podróży) i ruszyliśmy w dalszą drogę. Musieliśmy dostać się do Inezgane, a stamtąd do Tiznit i ostatecznie do Sidi Ifni. Nie liczyliśmy, że dostaniemy się do Sidi tego dnia, bo zrobiło się już ciemno, a droga przed nami długa. Około 19:30 wylądowaliśmy w Inezgane.

Inezgane

Jest to mieścina kilkanaście kilometrów od Agadiru, będąca głównym węzłem komunikacyjnym w okolicy. Jego jedyna zaletą jest duży dworzec autobusowy. Poza tym jest nieciekawa, brudna i hałaśliwa. A na wyraźne życzenie pewnej osoby zamieszczam dobrą radę - nie zatrzymujcie się tam :-) My niestety musieliśmy tam zanocować, gdyż autobus, który odjeżdżał "za chwilę", jak nam powiedziano, odjeżdżał na prawdę za 1,5 godziny. Wypadało to o 21:30, więc mijało się z celem, gdyż w Tiznit wylądowalibyśmy około 23:00, czyli zbyt późno aby szukać dobrego noclegu. Pierwszy hotel w Inezgane do którego trafiliśmy to był Hotel Paris. Jest fajny, tani (25 DH - $2,5), pokoje mają okna z romantycznym widokiem na korytarz i pewną ilość karaluchów. Następny hotel, w którym ostatecznie zanocowaliśmy, znajdował się na tej samej ulicy około 50 m dalej (wejście jest jednak od uliczki prostopadłej). Cena identyczna. Następnego dnia wyruszyliśmy do Tiznit autobusem o 10:30 (20 DH - $1,5). Tam przesiadka na taksówkę, aby po godzinie jazdy i zapłaceniu 25DH od osoby ($2,5) znaleźliśmy się w Sidi Ifni.

Sidi Ifni (zobacz galerię)

Jest to miasteczko leżące nad oceanem, na wysokości mniej więcej Wysp Kanaryjskich. Posiada spory kawałek plaży i skaliste klify na północ i południe. Do roku 1969 było hiszpańskie, co od razu widać po architekturze. Jest ciche, spokojne, lekko uśpione. Niewielu turystów tutaj dociera, a baza hotelowa jest uboga. Najlepszy jest hotel Suerte Loca, ale nie jest specjalnie tani i nie zawsze są w nim miejsca - dla nas zabrakło :-(. Hotele znajdujące się w centrum miasteczka (Wejan i Ere Nouvelle) wywarły kiepskie pierwsze wrażenie. Ostatecznie zatrzymaliśmy się w domku na kempingu. Cena była przyzwoita 40DH od osoby ($4), a mieliśmy do dyspozycji pokój z kuchnią i łazienkę na dole, a na piętrze kolejny pokój, łazienkę i taras. Dodatkowo ciepła woda i kuchenka gazowa. No i lokalizacja - mieszkaliśmy na samej plaży! Posiadanie własnej kuchni pozwoliło nam poszaleć

 
                 
kulinarnie - nareszcie coś swojskiego - jajecznica! Będąc nad oceanem nie można nie zjeść ryby. Dobrym miejscem jest restauracja w hotelu Suerte Loca. Ale uwaga! Nie jesteśmy pewni czy tak jest tylko poza sezonem czy przez cały rok, ale gdy my tam byliśmy obiady serwowali od godziny 19 i danego dnia było tylko jedno danie. Niekoniecznie ryba. Jeżeli ktoś jednak bardzo chciał rybę to musiał ją zamówić dzień wcześniej. W naszym przypadku zaserwowane jedzonko warte było tego zachodu! W Sidi znajdzie się też coś dla miłośników kurczaków i frytek. W samym centrum w rzędzie sklepików znajduje się niepozorny bar, gdzie za 20DH ($2) serwują porcję kurczaka z rożna z frytkami i surówkami.
Sidi Ifni to świetne miejsce do odpoczynku po męczącej podróży. Wspaniała plaża i skalisty klif zachęcają do długich i częstych spacerów. Z drugiej strony słońce zachęca do błogiego lenistwa. Prawie cały rok utrzymuje się tutaj mgiełka dająca przyjemny chłodek (chłodek jak na warunki tamtejszego klimatu, w Polsce pewnie nazwano by to przyjemnym upałem). Mieszkańcy miasta są mili, przyjaźni, nie nawołują do odwiedzenia ich sklepu. Wokoło unosi się lekko senna atmosfera. Spędziliśmy tam cztery przyjemnie i spokojne
 
  7a7f4e6363191626298638c2ad86165d.jpg    
                   
 

dni odpoczywając po ciężkich 2 tygodniach podróżowania. Naszym głównym zajęciem było zbieranie muszli, które wyrzucał przypływ :-). Zmęczeni spacerami po plaży łapaliśmy opaleniznę i wygrzewaliśmy kości na naszym tarasie (już czuliśmy ten polski, późno-październikowy chłód). Kilka dni minęło nam niezwykle szybko i nieubłaganie zbliżał się czas powrotu. Nadszedł dzień, gdy musieliśmy wyruszyć do Agadiru, skąd mieliśmy samolot. Drogę tą pokonaliśmy taksówką płacąc za 4 osoby 300 DH ($30), choć cena urzędowa (wyraźnie wypisana na szybie) była 258 DH. Nie było pola do negocjacji - usłyszeliśmy wyraźnie, że jeżeli nam się nie podoba to możemy jechać autobusem.

 

Agadir jeszcze raz

Po dwóch godzinach jazdy dotarliśmy do Agadiru. Problemem jednak okazało się znalezienie hotelu. Kierowca nie znał miasta i chyba nie umiał posługiwać się mapą. Ostatecznie kierując się mapą i dzięki pomocy fryzjera (który właśnie farbował klientce włosy i dlatego wyszedł na ulicę z rękami umazanymi w farbie) dotarliśmy do celu. Wybraliśmy jeden z hoteli przy stacji autobusowej (jest to niepozorna, wąska uliczka). Hotel był bardzo zaludniony, głównie przez karaluchy. Były ich takie ilości, że dziw, że w nocy nie wyniosły nas one z łóżkami na ulicę:-) Każde przejście korytarzem powodowało popłoch tych miluśkich lokatorów. Niemniej jednak zawsze kilku sztukom nie udało się uciec spod naszych butów :-) Teraz to jest zabawne, ale gdy wtedy biegały po stole i łóżku zarządziliśmy dezynsekcję. Nie na wiele się jednak zdała, nadal w pokoju ganiały ich całe tuziny. Na szczęście nie spędziliśmy w tym hotelu zbyt dużo czasu, o 7 rano mieliśmy samolot, więc o 5:30 wyruszyliśmy taksówką na lotnisko. Słono nas to kosztowało, gdyż załapaliśmy się na taryfę nocną i za te 30 km zapłaciliśmy 200 DH ($20). W dzień cena wynosi "jedyne" 150 DH. O tej porze dnia jednak woleliśmy nie kombinować z transportem publicznym, gdyż połączenia z lotniskiem są bardzo liche. W ten oto sposób zakończyła się nasza przygoda z Marokiem. Szkoda, że to już minęło...

Informacje praktyczne

 

Informacje poniżej spisaliśmy, aby pomóc innym podróżnikom. Mamy nadzieję, że pomogą uniknąć ewentualnych niemiłych niespodzianek i rozczarowań. Oczywiście jest to duży skrót informacji, które wyczytaliśmy w przewodnikach i uzyskaliśmy w czasie naszego pobytu na miejscu. Dlatego polecamy sięgnięcie do jak najwiekszej ilości źródeł. Naszym podstawowym przewodnikiem był Lonely Planet (polska wersja to Pascal - należy tylko uważać na rok wydania!). Jest to przewodnik sprawdzony przez nas już w kilku krajch i do tej pory jesteśmy z niego bardzo zadowoleni. Dobrym źródłem informacji są także strony internetowe innych podróżników. Kilka adresów zawarliśmy w linkach.

 

1. Bezpieczeństwo.

Państwa arabskie, szczególnie obecnie, wywołują zaniepokojenie samą swoją nazwą. Opinia obiegowa mówi, że zamieszkane są głównie przez terrorystów czyhających na każdego "białego". Pozostali natomiast kombinują jak turystów okraść, naciągnąć na pieniądze lub też ewentualnie porwać dla okupu.

My w krajach arabskich czuliśmy się bezpieczniej niż w wielu krajach europejskich. Oczywiście zachować trzeba podstawowe zasady obowiązujące wszędzie np: nie nosić na wierzchu dużych sum gotówki. Podczas naszych podróży nikt nast nie próbował okraść ani porwać. Nie słyszeliśmy o przypadkach wyrywania z rąk toreb bądź aparatów fotograficznych. Spotykaliśmy się raczej z życzliwością i przyjaznym nastawieniem. Wyjątkiem od tej reguły jest kwestia ustalania cen - temu poświęcamy osobny rozdział :-).

Przewodniki ostrzegają przed ciasnymi i ciemnymi uliczkami dużych miast. Podobno w komunikacji miejskiej, szczególnie w Fezie, zdarzają się kieszonkowcy. W takich miejscach trzeba zawsze uważać, nie tylko na wakacjach. Nasze obserwacje z Maroka mówią, że im dalej od dużych miast i rejonów turystycznych, tym lepiej pod względem bezpieczestwa. W autobusach bagaże jeżdziły na dachu i nikt nigdy niczego nam nie ukradł. Na postojach zostawialiśmy rzeczy na siedzeniu i nic nie zginęło. Na ulicy ludzie zaczepiali nas z bardziej ciekawości niż z jakichś niecnych intencji.

Na wszelki wypadek jednak należy podzielić pieniądze na kilka części i trzymać je ukryte w różnych miejscach. Na wierzchu zachować sobie jjedynie kwoty na bieżące wydatki. Bardzo pomocne są ukryte kieszenie wszyte w wewnętrznej stronie spodni, specjalne paski noszone pod koszulą lub też paski do spodni z wewętrzną tajemną kieszonką (takie szyje np. Fjord Nansen). Na wypadek kradzieży, bądź po prostu zgubienia, koniecznie należy zrobić kserokopię paszporu, wizy, biletu lotniczego, polisy ubezpieczeniowej i innych ważnych dokumentów. Wydanie wtórników jest zawsze szybsze, gdy ma się kopie oryginałów.

2. Zdrowie.

Wyjazd do Maroka nie wiąże się z żadnymi obowiązkowymi szczepieniami. Niemniej jednak, dla własnego bezpieczeństwa, można rozważyć zaszczepienie się na kilka chorób np: tężec, dur brzuszny, żółtaczka pokarmowa. Szczepionka na dur brzuszny podawana jest jednocześnie z tężcem i trzeba ją przyjąć odpowiednio wcześniej - chyba potrzebne jest powtórzenie po miesiącu. Żółtaczka pokarmowa moze grozić w przypadku stołowania się w ulicznych i tanich jadłodajniach. Zabezpiecza na około rok i wymaga powtórzenia po tym okresie . Dokładnych informacji udzielą stacje Sanepidu lub lekarze pierwszego kontaktu. My nie szczepilismy na żadną chorobę i na szczęście żadnych dolegliwości nie mieliśmy.

Podstawowa zasada dotyczy jednak wody. Pić można tylko wodę przegotowaną, odpowiednio zdezynfekowaną (specjalne tabletki można kupić w aptekach) lub najlepiej mineralną butelkowaną. Nieprzestrzeganie tej zasady może skończyć się złapaniem ameby, czego konsekwencje odczuwać można przez całe życie. Mniej poważnym, ale za to niemalże pewnym i bardzo uciążliwym w podróży skutkiem, będą biegunki i wymioty. Marokańczycy wiedzą, że nasze organizmy nie trawią ichniejszej kranówki i w restauracjach i barach, z reguły, podają wodę mineralną. Na wszelki wypadek jednak warto mieć zawsze własną butelkę z minerałkąi gdy mamy jakiekolwiek watpliwości co do pochodzenia wody, którą nas częstują, lepiej nie ryzykować. Uważać należy także na kostki lodu dodawane do napoi. Górskie potoki też nie są bezpieczne. Uważać należy także na owoce i warzywa - zawsze dokładnie je wymyć, a najlepiej sparzyć - szczególnie gdy spożywamy je ze skórką. Soki owocowe wyciskane na miejscu są bezpieczne, pod warunkiem, że nie są rozcieńczane kranówką :-) Ze wzgledu na uwarunkowania klimatyczne, łatwo roznoszą się tam wszelkie choroby "brudnych rąk". Dlatego też trzeba szczególnie dbać o higienę. Szczególnie przydatne mogą być mokre husteczki, gdyż nie wszędzie będzie okazja wymyć choćby ręce.

Pomimo zachowania wszelkich środków ostrożności dotyczących wody, biegunka to rzecz jak najbardziej normalna. W większości przypadków to jest kwestia "kiedy" i "jak silna" niż "czy". Spowodowane jest to innym składem mineralnym wody, florą bakteryjną miejscowego jjedzenia, przyprawami i pewnie tysiącem innych rzeczy. Nasze obserwacje wskazują także, że soki z pomarańczy przyjmowane w dużych ilościach także mogą wywołać pewne "rozluźnienie" :-) Lekastwem działajacym prewencyjnie jest chyba Cola - jest na tyle żrąca, że wydatnie wspomaga nasz żoładek. Gdy jednak biegunka przyplącze się na dłużej, sięgnąć trzeba po prawdziwe lekarstwa. Do jej zatrzymania posłużyć może np. Immodium (dostępny na receptę) - węgiel jest zdecydowanie za słaby. Do leczenia stosowaliśmy różne specyfiki, najlepiej jednak poprosić o pomoc lekarza pierwszego kontaktu. Oczywiście jeszcze w Polsce - na miejscu w aptece natknąć możemy się na "małe" problemy językowe... W awaryjnej sytuacji (np. skończy nam się lek przywieziony z Polski) łaciński skład leku, zamieszczony na ulotce, może pomóc w odnalezieniu specyfiku o podobnym działaniu.

Nie jest także wskazane w Maroku kąpanie się w stojących zbiornikach wodnych i wolno płynących rzekach. Zagrożeniem bowiem są pasożyty, a szczególnie motylica wątrobowa. Ocean jest bezpieczny!

3. Wizy i inne dokumenty.

W roku 2002 obywatele Polski musieli posiadać wizę. Słyszeliśmy o planach zniesienia tego obowiazku, więc najlepiej zadzwonić do ambasady Królestwa Maroka lub sprawdzić na stronie Minsterstwa Spraw Zagranicznych (www.msz.gov.pl). Aby otrzymać wizę należało wylegitymować się wykupioną wycieczką, zaproszeniem od obywatela Maroka, bądź biletem lotniczym w obie strony i zarezerwowanymi noclegami. My nie spełnialiśmy żadnego z tych warunków. W zamian złożyliśmy uprzejmą prośbę skierowaną do konsula o wydanie wiz dla uczestników wyprawy w góry Maroka. Poskutkowało. Pomagają także dokumenty z uczelni popierające wyprawy geograficzne, historyczne, etnograficzne, geologiczne itp. Zasada działająca w krajach arabskich brzmi: więcej urzędowych dokumentów i pieczęci, to większa szansa na załatwienie sprawy.

Oprócz wizy trzeba oczywiście posiadać ważny paszport. Okres jego ważności musi być dłuższy o co najmniej 6 miesięcy od okresu planowanego pobytu. Warto także wykupić ubezpieczenie od kosztów leczenia. Kosztuje ono niewiele, w przeciwieństwie do nawet podstawowych zabiegów medycznych.

4. Bilety lotnicze

Zdobycie tanich biletów lotniczych to podstawa każdego wyjazdu. No chyba, że nie macie ograniczeń finansowych... My korzystaliśmy z biletów "last minute" na lot czarterowy biura podróży TUI. Oferty znaleźć można na stronie TUI (www.tui.de - więcej stron w linkach), a także w polskich biurach sprzedających oferty "last minute". Innym biurem oferującym "last minute" na czartery to Neckermann. Jednakże jego ceny są prawie zawsze wyższe niż TUI.

Oferty pojawiają się zwykle na ok. 4 tygodnie przed wylotem i są to po prostu wolne miejsca w samolotach wycieczkowych. Dlatego trzeba regularnie śledzić strony internetowe. Niewiadomą zawsze jest miasto, z którego będzie wylot (czasem jest tylko jedno, czasem kilka do wyboru). Regularnie przeglądaliśmy oferty przez całe wakacje i praktycznie w każdym tygodniu były wolne miejsca. Wyloty do Maroka są zawsze we wtorki i we wtorki są powroty - o tym trzeba pamiętać, bo jeżeli się spóźnicie, to musicie czekać tydzień na następny samolot :-) Bilety kupuje się zawsze na okresy tygodniowe (od 1 do 3 tygodni) ze sztywno ustaloną datą. Rekompensatą wszystkich tych niedogodności jest cena przelotu. My płaciliśmy 270 EUR (lecieliśmy w październiku), ale w czasie wakacji ceny wynosiły nawet 200 EUR! W tej kwocie są wszystkie opaty lotniskowe i ubezpieczenie na czas podróży. Oczywiście bilet jest w dwie strony. Dodatkowo trzeba zapłacić VAT (niecałe 7%) oraz ubezpieczenie na czas pobytu (około 9 EUR). Wyloty odbywają się z różnych miast Niemiec. Dojazd do tych miast jest dosyć łatwy, gdyż w cenie biletu lotniczego wliczony jest przejazd koleją niemiecką od granicy polskiej do miasta wylotu i z powrotem. Obemuje on prawie wszystkie pociągi (wyjątkiem są specjalne przejazdy wakacyjne, superekspresy Metropolitan i kilka innych), wliczone są nawet superekspresy ICE (InterCity Express - niemiecki odpowiednik francuskiego TGV). Najciekawsze jest to, że w większości pociągów, nawet w ICE w Niemczech nie trzeba mieć rezerwacji ani mejscówek. Wyjątkiem są pociągi nocne (Nacht Zug) gdzie obowiązkowe są rezerwacje (ich cena jednak jest dosyć niska i wynosi około 3 - 4 EUR). Dzięki temu miasto wylotu było dla nas zupełnie obojętne - polecieliśmy ze Stutgarttu, bo stamtąd właśnie były najtańsze loty. Dodatkowo bilet upoważnia do podróżowania komunikacją miejską w większości największych miast niemieckich.

5. Ceny w Maroku.

Walutą Maroka jest Dirham (skrót to DH), którego kurs wynosi około $1 = 10,3 DH. Różnice w kursie pomiędzy bankami i kantorami są bardzo niewielkie, nawet w kantorze na lotnisku w Agadirze. Genaralna zasada jest obowiązująca przy kupowaniu czegokolwiek to "targuj się". W rejonach turystycznych pierwsze ceny pamiątek/przewodników/noclegów są wysokie i wręcz należy się ostro targować. Warto od razu na wstępie powiedzieć, że jesteśmy z Polski, a cena może być bardziej przystępna. Turyści z USA i Europy Zachodniej często płaca więcej :-) Maroko jest dla nas stosukowo tanim krajem, a przykładowe ceny wynoszą (podaję je w także w USD przy kursie uproszczonym $1=10 DH):
- Noclegi - ceny pokoi od 50 DH ($5) w Fezie do 20DH ($2) w Tinerhir, ceny noclegów na tarasie w Merzudze to około 25 DH ($2,5). Pokoje są zwykle małe ale zupełnie znośne. Robactwa prawie nie było - mały wyjątek w Inezgane i BARDZO DUŻO wyjątków w Agadirze (cud, że karaluchy nie wyniosły nasz z tego hotelu z łóżkami:-).
- Posiłki - jedzenie w tanich restauracyjkach i barach ulicznych to wydatek około 30 - 40 DH (czyli $3 do $4). Za taką kwotę dostać można kuskus (drobna kaszka z gotowanymi warzywami lub dodatkowo z mięsem), kebab (mięso z kurczaka/jagnięciny/wołowiny pieczone na grillu), tagine (warzywa z mięsem duszone w specjalnym glinianym naczyniu) lub kufte (kuleczki miesne podawane na wiele sposobów), za około 15 DH ($1,5) sałatki (ogórek, pomidor, cebula, papryka i oliwki).
- Autobusy - w Maroku jest wiele prywatnych linii autobusowych i jeden przewoźnik państwowy (CTM). Ma on zwykle kilku - kilkunastoletnie autobusy Volvo. Przewoźnicy prywatni są odrobinę tańsi, ale ich flota jest bardziej zróżnicowana - mogą to być Berliety lub Renault o wieku trudnym do opisania, a komfortem przypominające Jelcze Ogórki aż do nowiutkich MAN'ów. Zasada generalna jest taka, że na liniach dłuższych i bardziej popularnych autobusy są lepsze. Ceny są ustalone i wynoszą około: Agadir - Fez 200 DH ($20) ok. 11 godz., Fez - Er-Rachidia 78DH ($7,8) 8 godz., Tinerhir - Warzazat 40 DH ($4) 3 godz., Inezgane - Tiznit 40 DH ($4) 2 godz. Do ceny biletu doliczyć należy opłatę za bagaż w wysokości 5 DH ($0,5). Niestety tego się chyba nie da uniknąć. Natomiast jeżeli będą chcieli więcej to trzeba ostro zareagować!
- Taksówki - grand taxi (taxi collective)- zabieraja 6 pasażerów i ruszają dopiero wtedy, gdy jest komplet. Jeżeli chcecie jechać we własnym gronie to płacicie jak za 6 osób. Ceny są sztywno ustalone, co nie znaczy, że taksówkarze nie będa próbowali was orżnąć! Zapędy do naciagania są zawsze większe wieczorami, a nocą to stają się wręcz cechą każdego szanującego się taksówkarza. Warto zapytać wcześniej kogoś postronnego (np. w hotelu czy sklepiku) ile kosztuje przejazd i wsiąść do taksówki "na pewniaka" podając odliczoną kwotę pieniędzy. Ceny od osoby to Tinerhir - Todra 6 DH ($0,6) 15 km., Tiznit - Sidi Ifni 25 DH ($2,5) około 1 godz., Sidi Ifni - Agadir 50 DH ($5) około 2 godz.
- Pamiątki - najlepiej je kupować w Marakeszu, gdyż jest tam największy wybór i najniższe ceny. Wyjątkiem są skały, które najlepiej kupić w jednej z wiosek przy drodze do Marakeszu. Ceny wyjściowe są zawsze wysokie i należy się zdecydowanie targować. Arabowie to urodzeni handlarze, więc nie będzie to łatwe. Jakkolwiek nisko nie zejdziecie z ceną to oni i tak dobrze na was zarobią :-) Nie można okazywać, że upatrzona pamiątka podoba wam się. Oglądając ją najlepiej mieć rozczarowaną minę, kręcić głową i cmokać. Zapewne nie raz będziecie musieli wyjśc ze sklepu - spokojnie - sprzedawca na pewno pobiegnie za wami ze "special price for you my friend". Im biedniej wygląda sklep, a sprzedawca jest starszy tym lepsze bądą tam ceny. A teraz kilka przykładów: bębenek - cena wyjściowa to co najmiej 200 DH ($20) udało się kupić za 50 DH ($5), misy z drewna - cena wyjściowa 200 DH - kupione za 40 DH, drewniane kości do gry ze 150 DH ($15) do 25 ($2,5). Daje to pewne pojęcie o wielkości kwoty wyjściowej. Oczywiście zdarzały sie sklepy, w których była ona jeszcze większa...

 

Tekst pochodzi ze strony: http://www.maroko2002.republika.pl/ gdzie znajduje się również galeria zdjęć i przydatne odnośniki.