JustPaste.it

Zambia - relacja z wyprawy

Namibia to ogromny i niezwykle zroznicowany geograficznie i przyrodniczo kraj. Od pieknych i najwyzszych na siecie wydm pustyni Namib po wybrzeze Atlantyku. Od ogromnego Parku Narodowego Etosha z tysiacami zwierzat, po gleboki na 550 metro, wypalony słońcem kanion Fish River.

A przede szystkim kraj w ktorym nadal nie ma zbyt wielu turystow a slonie i lwy żyją na wolności!

Nasza trasa to ponad 3200 km wynajetym samochodem a potem okolo 2000 km autobusem do Wodospadow Wiktorii i z powrotem. Niezapomniana wyprawa wspaniałych krajobrazów, dzikich zwierząt i fascynujacych ludzi.

Oczywisice nie udalo nam sie zobaczyc wszystkich najciekawszych miejsc. Wlasciwie tylko posmakowalismy tego kraju. Ale to tylko powod aby tam wrocic!

Nasza trasa objeła jedynie pustynię Namib, kawalek Wybrzeża Szkieletów, Park Etosha, kawałek Damarlandu, Kaukolandu (rejon w ktorym żyje plemię Himba). Na deser pozostały Wodospady Wiktorii.

034f2fd359327d25e0bdd050d9386029.jpg

 

Relacja z wyprawy

 

Windhoek

Nasz samolot wylądował wcześnie rano. Pierwsze słowa Beaty i Doroty to: "Tu jest zimno"!

Nie mogłem w to uwierzyć! Przypomnę, że to była Namibia, strefa podzwrotnikowa, kraj w którym są dwie wielkie pustynie. Gdzie, jak gdzie, ale tutaj też im będzie zimno?! Niestety to była prawda, bo stolica leży na wysokości około 1650m npm i jest na terenie pustynnym, więc noce (i wczesne ranki) bywają bardzo zimne.

Na lotnisku byliśmy umówieni z gościem z wypożyczalni samochodów (bardzo pomocna sprawa, bo lotnisko jest spory kawałek drogi za miastem, firma Elena Travel - link w dziale Linki), który zabrał nas potem do swojego biura aby załatwić całą papierkową robotę. Co prawda chwilkę (ze 2 godziny) musieliśmy na niego poczekać, bo o nas zapomniał, ale w końcu przyjechał.

Sprawa druga, która mięliśmy nadzieję załatwić w dniu przylotu, to wymienić nasze wizy jednokrotnego wjazdu, bo tylko takie wydają w ambasadach w Europie. Wbrew temu co mówili w Londynie, na lotnisku nie da się zamienić tej wizy na wielokrotnego wjazdu (a taką potrzebowaliśmy, żeby wyjechać do Wodospadów Wiktorii w Zimbabwe i wrócić do Namibii na samolot powrotny). Straż graniczna odesłała nas do Ministerstwa Turystyki, tyle tylko że trafiliśmy akurat na święto państwowe i ministerstwo i tak byłoby zamknięte. Nie chcieliśmy tracić czasu i postanowiliśmy zostawić sprawę wiz na później. Tym bardziej, że Sergiej (właściciel wypożyczalni, Rosjanin) skontaktował nas z jakąś agencją, która zajmuje się jego sprawami wizowymi. Oni przekonywali nas, że bez problemu zostaniemy wpuszczeni z powrotem do Namibii po wizycie w Victoria Falls, pomimo naszych jednokrotnych wiz. Jak się później okazało, wcale tak łatwo nie było. Ale nie wyprzedzajmy faktów...

W biurze wypożyczalni szybkie formalności, potem zakupy. Najwięcej czasu zajęło nam znalezienie butli gazowychj Campingas - udało się je zdobyć w dużym centrum handlowym Post Street Mall w samym centrum miasta (ulica Post Street).

 

bc25af66387f448cfbf3242917711998.jpg
   

 

I wyruszyliśmy w kierunku Solitare i Soussvlei drogą C26 przez Gamsberg Pass. Asfalt skończył się szybko, właściwie 5 minut po wyjechaniu z miasta... Wtedy przekonaliśmy się jak naprawdę wyglądają namibijskie szutry. Miejscami jest dobrze, miejscami kiepsko i prędkość spadała do 30 km/h. Niestety samochód osobowy nie zawsze radzi sobie dobrze z "tarką" która tworzy się na drogach. Poza tym spod kół mijających samochodów wyskakiwały kamienie i uderzały o szyby. Jeden taki rozbił nam przednia szybę! Niestety oznaczalo to dla nas dodatkowe koszty (około 700 zł :-(.

Krajobrazy po drodze piękne, ale monotonne. No i pustka - żadnej miejscowości, rozsiane tylko gdzie niegdzie farmy. Nocleg nasz wypadł na kampingu przy Hakos Guest Farm - miejscu bardzo lubianym przez astronomów-amatorów (cena za nocleg N$45). Dojechaliśmy tam tuż przed zachodem słońca, więc jeść kolacje kończyliśmy już po ciemku. Kamping ten urządzony był przy farmie z kilkoma pokojami gościnnymi (około 16 km w bok od drogi). Gdy zajechaliśmy do farmy, właściciel wskazał nam najbliższy pagórek (około 800m od jego domu) mówiąc że nasz kamping to właśnie tam... Na miejscu pusto i tylko mała kamienna budka, gdzie jest urządzony prysznic (wodę podgrzewa się w metalowym kotle zawieszonym nad paleniskiem). Kto mieszka w budce (gady, owady, duchy?) tego nie sprawdzaliśmy... Udało nam się przekonać farmera aby wpuścił nas pod cywilizowany prysznic w jednym z pokoi gościnnych. W końcu byliśmy już po 3 dniach w podroży pociągami, samolotem i samochodem. Choć była dopiero 21, zmogło nas zmęczenie i poszliśmy spać. Wokoło pustka i ciemno więc i tak nie byłoby co robić. Jak tylko położyliśmy się w namiocie, wokół zrobił się ruch... cos tupotało, cmokało i mlaskało. Nie wiemy co, woleliśmy nie sprawdzać... Tym bardziej, że obozowisko było otoczone płotem z trzech stron. Z czwartej o płocie chyba zapomnieli. Co prawdo to lepsze niż nic, ale chyba niewiele lepsze...Byliśmy jedynymi ludźmi na kampingu, ale nie jedynymi ssakami...

    Do Solitaire i Namib Desert National Park

Pobudka wcześnie rano, nawet przed wschodem słońca, za co dziękujemy Dorocie (jak się okazało szybko stało się to taką nową świecką tradycją). Ale wychodziło nam to na dobre, ponieważ dni są tam krótkie (mniej więcej od 6 do 6) i trzeba wstawać rano, żeby jak najwięcej z dnia skorzystać. Rano przekonaliśmy się, że przyczyną przynamniej części nocnych hałasów mogły być zebry, pasące się w pobliżu kampingu.

Dalsza droga wiodła przez niemal identyczne pustkowie, choć im dalej na południe tym bardziej pustynny stawał się
 

203ad8e764190fed7a27e2b568dcf90d.jpg

 

krajobraz. Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do Solitaire - pierwszej miejscowości od Windhoek (ok. 300 km). Miejscowość ta to stacja benzynowa (też pierwsza) i sklep (także pierwszy). Zaopatrzenie skromne, ale przynajmniej mieli chleb i to własnego wypieku (kto by wiózł chleb 300 km z najbliższej piekarni?). No i jabłecznik, także własnej roboty, przepyszny!. Poza stacją benzynową i sklepem na miejscu był mały warsztat samochodowy, lodga dla turystów i kilka domków mieszkańców. I tyle. Myśmy szybko ruszyli w dalszą drogę, bo przed nami było jeszcze kolejne 60 km (czyli ponad 1,5h jazdy) do Sesriem Rest Camp (nieopodal bramy wjazdowej do Namib National Park).

Kamping w Parku Narodowym jest bardzo dobrze urządzony, każdy ma swój plac na obozowisko, a na nim drzewo (daje trochę cienia), miejsce na grilla (trzeba mięć swoje drewno, albo kupić je w sklepiku), ławeczka i kranik z wodą. W pobliżu prysznice, bar (serwujący niewiele więcej niż picie i tosty)  i sklep (z podstawowym tylko zaopatrzeniem). Cena za nocleg to N$70 / osobę + N$30 za samochód. Tego dnia wybraliśmy się tylko na spacer do pobliskiej dolinki/kanionu. Może rozsądniej było podjechać tam samochodem, ale mieliśmy już dość tej metalowej puszki.

Sossusvlei

Następnego dnia rano pobudka (a jakże). Sporo przed wschodem słońca, bo bramy parku otwierają około godziny 5 rano tak, aby zdąrzyć na wschód słońca na wydmę 45 (która jest 45 km od bramy do parku i kampingu). Droga w parku jest asfaltowa, ale miejscami ogromne dziury, wiec trzeba jechać ostrożnie. No ale z drugiej strony trzeba zdąrzyć na wschód słońca. Ścigaliśmy się ze słońcem - jechaliśmy nawet 90 km/h - ale prędkość! (na szutrach średnia była 30-4o km/h). Wydma 45 (albo jak kto woli Duna 45) należy do najwyższych i położonych tuż przy drodze, dlatego cieszy się takim powodzeniem (żeby była jasność - duże powodzenie w Namibii to oznacza ze 20 osób). Wdrapanie się na nią zajmuje około 30 min (ma ponad 200m wysokości), co też trzeba brać pod uwagę planując wyjazd z kampingu. W nocy i nad ranem zimno, ale jak tylko słońce wyłania się spod horyzontu to czuć uderzenie ciepła. Potem już tylko goręcej i goręcej. Wschód na pustyni jak to na pustyni - bardzo szybki (trwa ok 15 minut, podobnie zresztą jak zachód). Chyba w naszych szerokościach geograficznych są ładniejsze... Tylko, ze sceneria tam bardziej urzekająca. Piaski pustyni Namib są bardzo czerwone, a wydmy są najwyższe na świecie. Krajobraz jest naprawdę przepiękny. Wydma 45 to nie koniec naszej trasy, zaraz po wschodzie słońca pędzimy dalej do końca doliny, a właściwie

 

c532d7267c71cca087b25ff97dfb67f3.jpg
 

do końca drogi dostępnej dla samochodów osobowych. Ostatnie 5 km to piaski i bez napędu 4x4 raczej się tamtędy nie uda przedrzeć naszym wehikułem. Można te 5 km podjechać terenówkami za N$50/osobę w jedną stronę ale myśmy postanowili urządzić sobie spacer, bo okolica piękna i jeszce nie tak gorąco (bo była dopiero 8 rano). Co jakiś czas przemykały między wydmami i krzakami antylopy. W tej części doliny było trochę zieleni, bo dopiero co skończyła się pora deszczowa i wilgoć w ziemi jeszcze była. Najfajniejsze było jednak to, że

turystów wokoło bardzo niewielu. Na miejscu mieliśmy problemy ze znalezieniem Dead Vlei (Martwa Dolina) i postanowiliśmy już sobie to odpuścić. Złapaliśmy stopa na powrót do naszego samochodu (para niemieckich turystów) i oni nam powiedzieli jak trafić do tej doliny. Szybka decyzja "wysiadamy" i ruszyliśmy w tą najbardziej chyba obfotografowaną cześć Pustyni Namib. Zdecydowanie było warto zobaczyć wyschnięte kikuty drzew, które wieleset lat temu zostały najpierw zasypane przesuwającą się wydmą, potem uschły na wiór zagrzebane w piaskach, a potem z kolei zostały odsłonięte, gdy wydma pomaszerowała dalej. Miejsce to jednak dało nam się zdrowo we znaki, z powodu temperatury (iście piekarnikowej) która tam panowała (gdzie się podział ten chłód ze wschodu słońca, gdy musieliśmy siedzieć w polarach?). Szybko, bo po koło 20 minutach postanowiliśmy wracać do samochodu. Drugiego stopa złapać się nie dało, a spaceru z powrotem (5km w południowym upale) chyba byśmy nie przeżyli. Złapaliśmy terenówkę i dojechaliśmy do parkingu. Samochód nasz był nagrzany tak, że niczego w środku dotknąć się nie dało. Landrynki, które mieliśmy położone na wierzchu rozpłynęły się J Klimatyzacja na maxa i pędzimy z powrotem do kampingu. Tego samego dnia chcieliśmy dotrzeć nad Ocean do Welvis Bay.

Welvis Bay

Wyruszyliśmy około 14 drogą C14 i okazało się, ze 4 godziny, które zostały nam do zachodu słońca to zdecydowanie za krotko aby dotrzeć na wybrzeże. Postanowiliśmy zanocować na kampingu po drodze, który znaleźliśmy w przewodniku. Zapadał zmierzch, gdy rozglądaliśmy się za tym kampingiem. Nigdzie jednak nie mogliśmy znaleźć jakiegokolwiek znaku, jedynie mijaliśmy boczne dróżki z tablicami "Wstęp tylko dla posiadaczy zezwoleń". Jak się okazało ten kamping to tylko wyznaczone miejsce, gdzie wolno rozbić namiot na końcu jednej z takich dróg. Pomimo ciemności postanowiliśmy kontynuować jazdę dalej. Droga była zupełnie pusta (minęła nas chyba tylko jedna ciężarówka) a wokoło drogi pojawiły się zebry. Prędkość nasza spadla znacznie, gdyż oprócz kiepskiej drogi trzeba było uważać na zwierzęta, które w nocy mogą wyjść prosto pod samochód. Z tego właśnie powodu w umowach z wypożyczalnią zawsze jest zakaz podróżowania nocą (ciężarówki wyposażone są w wielkie metalowe kratownice z przodu samochodu, więc zderzenie z zebrą czy innym stworzeniem im niegroźne). Wokoło ciemno, ze oko wykol (nie mamy pojęcia jak wyglądały krajobrazy wokoło), na pewno biegają zwierzęta, w tym też lwy...(w końcu jedziemy przez Park Narodowy Namib-Naukluft). Strach nawet wysiadać z auta. Nigdy wcześniej tak się nie baliśmy, wokoło ciemno, niewiadomo gdzie jesteśmy, cisza i pustka, a my w metalowej puszce...żebyśmy tylko nie złapali kapcia...Mieliśmy szczere chęci nie dojechać do Welvis Bay (czytaj zanocować na kampingu po drodze), ale nie udało się i dotarliśmy do miasta około 21-wszej, miasta, które jeszcze do 1994 było enklawą RPA w Namibii. Hotelik (Backpackers Lodge, N$ 70/os.) z Lonely Planet, od daty wydania przewodnika zdążył się przeprowadzić (na ulicę 8th Street 84), więc było naprawdę późno jak do niego dotarliśmy. Postanowiliśmy jednak pójść na miasto z nadzieją, ze coś uda nam się zjeść. Niestety pobliskie bary były już zamknięte. Co prawda w jednym z nas właściciel zapraszał nas do środka, ale nie chcieliśmy obsłudze robić świństwa - przebierali już nogami aby iść do domu. Skończyło się na zupkach w proszku i jakimś (pysznym na pewno) puszkowym jadle. Mógł być to makaron z sosem, mięsne pulpety lub ewentualnie chacka-laka - nasz jadłospis na wyprawie nie przewidywał innych rarytasów. Generalnie można powiedzieć że jadłospis nie przewidywał... Dorota i Beata postanowiły chyba odchudzić nieco (i tak już chudego) Tomka. W porze posiłków zawsze odgrywała się zaciekła batalia o jakość porcji :-) Ale trzeba dodać, ze naprawdę z zaopatrzeniem tam kiepsko i monotonia posiłków osiągnęła dość znaczny poziom. Maleńkie sklepiki w

 

c21556027e138230f732cc8f1778b4b3.jpg
 


miastach to niewielki wybór a tanich jadłodajni w Namibii praktycznie nie ma. Rano pojechaliśmy nad brzeg oceanu (podziwiając przy okazji okazałe domy letniskowe) pooglądać flamingi i przekonać się, że nad oceanem jest strasznie zimno. Ocean Atlantydzki w tej części Afryki jest pod wpływem zimnego prądu z Antarktydy (z tego powodu właśnie na wschodnim wybrzeżu są pustynie) i woda ma max do 15 stopni celcjusza. Raczej nie nabraliśmy ochoty na kąpiel. Drogą wiodąca wzdłuż wybrzeża wyruszyliśmy na północ, do kolejnego miasta Swakopmund. Tam zakupy, Internet i uciekamy dalej na północ w kierunku Wybrzeża Szkieletów.

 

Cape Cross i Wybrzeże Szkieletów

Droga asfaltowa szybko zmienia się w solną, ale wyglądaj na pierwszy rzut oka jak asfaltowa (w okolicy jest duża stacja odzyskiwania soli z wody oceanicznej). Po prawej stronie drogi rozciągają się pustynne wydmy, po lewej lodowaty ocean. I tak przez ponad 1000 km aż do Angoli (co w Angoli to nie wiemy...). Nazwa wybrzeża pochodzi od szkieletów statków, wielorybów i niestety też ludzi, które można znaleźć na plaży. Jest to bardzo niegościnny rejon, gdyż woda jest bardzo zimna (prąd z Antarktydy), a z kolei brzeg to szeroka na około 200km pustynia i brak cywilizacji. Jeżeli jakiś statek rozbił się u brzegów Namibii w tym miejscu to załoga miała niewielkie szanse na przeżycie. W północnej części Wybrzeża znajduje się co najmniej kilka wraków statków, które właśnie w ten sposób skończyły swój żywot. Droga dostępna dla normalnych turystów wiedzie tylko do Terrace Bay. Dalej już trzeba mieć specjalne pozwolenia. A około 100 km dalej (w Mowe Bay), kończy się droga w ogólei zaczynają się pustynne bezdroża. Aby wyruszyc dalej trzeba mieć (oprócz pozwoleń) dodatkowo jeszcze dobre samochody terenowe (więcej niż jeden na wypadek, gdyby zdarzyła się awaria w którymś z nich), dużo paliwa i jeszcze więcej wody.

Pierwotnie planowaliśmy jechać aż do Torra Bay i tam skręcić na wschód w drogę C39 ii dojechać do okolic Khorixas (dokładnie kamping Xaragu). Właściciel hostelu w Welvis jednak odwiódł nas od tych planów, mówiąc, że droga tam jest bardzo słaba i nawet dwie zapasowe opony mogą nie być wystarczające. Och, przydałby się nam porządny samochód terenowy z porządnymi terenowymi oponami! Dlatego pojechaliśmy tylko do Cape Cross zobaczyć kolonie fok i wróciliśmy się kawałek na południe aby drogą C35 dostać się do Uis wDamarlandzie.

Kolonia fok jest ogromna, żyje tutaj około 300.000 sztuk.

 
db4a0a45877caa62d5f975a3b04d9538.jpg

Pierwsze wrażenie jest zatykające. Dosłownie. Strasznie śmierdzi!!! Śniadanie chce wrócić. Ale nic to, trzeba przetrzymać, od smrodu w końcu nikt jeszcze nie umarł. Po kilkunastu minutach organizm się przyzwyczaja i jest już dobrze. No, w miarę dobrze. Poza tym zwierzęta są fascynujące. Wylegują się na słońcu lub baraszkują w wodzie. Krzyczą, czasem walczą ze sobą. Małe foki trzymają się matek, bo w okolicy szakale tylko czekają na okazję. Niestety my musimy porzucić Wybrzeze Szkieleotw i jechać dalej, w kierunku Damarlandu.

Damarland

Jeden z najdzikszych rejonów Namibii. Wciąż żyją tutaj na wolności słonie pustynne (oprócz Namibii występują tylko w Mali), nosorożce i lwy. Niestety aby wybrać się na poszukiwanie tych zwierząt nie mieliśmy ani czasu, ani środków (samochód terenowy niezbędny wraz z przewodnikiem) ani, co tu dużo mówić, kasy. Nie mniej jednak nocleg u podnóża najwyższej góry Namibii - Brandberg był wspaniały. Kamping White Lady Rest Camp (N$45 /os. plus N$30 za samochód) na totalnym odludziu, ponad 1,5 h od miasteczka, wśród drzew i skał. Słonie można spotkać ledwie kilkanaście kilometrów dalej! Niestety nie mieliśmy zbyt wiele czasu na podziwianie okolicy. Dojechaliśmy jak zwykle tuż przed zachodem słońca i kolacje jedliśmy, jak zwykle, po ciemku. Rano było trochę spokojniej, ale i tak się spieszyliśmy na północ, do Parku Etosha (gdzie mieliśmy rezerwacje noclegów). Damarland jeszcze zobaczymy w drodze powrotnej. Droga stopniowo się poprawia, trafiamy nawet na asfalt. I pierwszy raz spotykamy się z nastawionymi na turystów sprzedawcami ręcznie wykonanych pamiątek. W miasteczku Khorixas otoczyli nas ludzie sprzedający pestki owoców drzewa marula (przysmak słoni oraz dziewczyn, ale w inej postaci - likieru Amarulla) z wyrzeźbionymi zwierzętami oraz imionami. Pierwsza rzecz o jaką nas pytali to jak się pisze imię twoje, twojej mamy/siostry itp, a następnie wycinali je w ciągu kilku sekund.

 

a68ad1f7d8eb755bcf1669bebb33898c.jpg
 

 

Sprzedawali je za około 20 dolarów namibijskich. Tłumaczyli, że nie mają pracy i to jest ich źródło utrzymania. W tym jest dużo prawdy, bo bezrobocie tam jest ogromne, a turystyka jeszcze nie jest na tyle rozwinięta, aby dać pracę zbyt wielu ludziom. Druga przygoda wiązała się z kolei z policją... Oficer zatrzymał nas na rogatkach miasta Outjo i zwrócił uwagę, że Dorota siedząca z tylu nie ma zapiętych pasów! Poprosili, żebyśmy po zatankowaniu na pobliskiej stacji (po to tylko wjechaliśmy do miasteczka) wyjeżdżając

z miasta z powrotem na główna drogę, zatrzymali się ponownie aby mógł nam dać mandat. Skończyło się tylko na pogawędce i upomnieniu. I postraszeniu, że ten przed nami zapłacił, bo złapał go już trzeci raz!

Park Narodowy Etosha

Jedna z największych atrakcji Namibii - ponad 23.000 km2 i tysiące zwierząt w środku: od słoni i nosorożców przez żyrafy, antylopy aż po lamparty, lwy i gepardy. W parku nie funkcjonuje żadna komunikacja publiczna - trzeba mieć własny samochód, być ze zorganizowaną wycieczką lub złapać stopa (to jest możliwe, ale trzeba zarezerwować na to dodatkowy czas). Po wjechaniu do parku nie wolno wysiadać z samochodu ze względu na dużą ilość drapieżników tam żyjących (a te słodkie kociaki są na prawdę szybkie, a gdy się położą w trawie to nie widać ich nawet z kilku metrów). Wyjątkiem są 3 kampingi oraz nieliczne toalety, które wyglądają tak: skrawek terenu ogrodzony płotem z wychodkiem w środku. Oczywiście brama jest cały czas otwarta, wiec gwarancji że akurat w tej chwili lew nie korzysta z tej toalety nie ma - myśmy je raczej omijali. Kampingi są bardzo dobrze zorganizowane. Każdy jest inny i inne atrakcje oferuje w okolicy. Na miejscu jest kuchnia, łazienki, sklep z podstawowym zaopatrzeniem, restauracja, bar (piwo 5 zl - wtedy to było taniej niż na Monciaku w Sopocie!). Dni upływały nam w takim oto schemacie: pobudka rano, tak aby o wschodzie słońca (gdy otwierana jest brama kampingu) wyruszyć samochodem do oczek wodnych przy których jest największa szansa zobaczyć zwierzęta. Czasem masz szczęście i są ich tam cale stada, a czasem

zupełnie pusto. Wtedy albo cierpliwie czekasz (czasem cierpliwość bywa bardzo sowicie nagradzana) albo jedziesz do innego. Jedne oczka są chętniej odwiedzane przez zwierzęta od innych, niektóre gatunki preferują wybrane oczka, ale gwarancji nie ma żadnej i wiele zależy od szczęścia. Najtrudniej oczywiście zobaczyć drapieżniki: lwy, lamparty i gepardy. Słoni, żyraf i antylop nie można przeoczyć. W południe robi się bardzo gorąco i wiele zwierząt chowa się w cieniu pod drzewami lub w krzakach. Jest to dobry czas aby wrócić na kamping, coś zjeść, wykąpać się w basenie lub poopalać. Po południu powrót do parku aż do wieczora (gdy wiele zwierząt po gorącym dniu rusza do wodopojów). Najważniejsze aby zdążyć przed zachodem słońca wrócić na

   
3690c034da0702f00324fffcbefd85f2.jpg


kamping bo brama zostaje zamknięta. W nocy absolutnie nie wolno przebywać w parku, gdyż uzbrojona straż pilnuje zwierząt przed kłusownikami. Jeżeli nie zdąrzysz przed zamknięciem bramy, parkujesz po drugiej stronie i błagalnie patrzysz na strażników. Powinni cię wpuścić po zapłaceniu kary, choć do niedawna podobno byli bezlitośni i nie obyło się bez podziwiania gwiazd przez okna samochodu.

Kampingi oferują pełny zakres zakwaterowania: od pola namiotowego, przez pokoje w bungalowach aż po eleganckie domki kempingowe z klimatyzacją. My oczywiście wybraliśmy pole namiotowe, bo ceny pozostałych atrakcji iście europejskie. Ale za to jak wspaniale jest zasypiać w namiocie słysząc ryczenie dzikich zwierząt wokoło... Pod warunkiem, że sobie wytłumaczysz, że naprawdę płot otaczający kamping jest szczelny J

Okaukuejo - Halali - Namutoni

Najlepiej jest tak zaplanować wizytę w Etosha, aby nocować przynajmniej jedną noc na każdym z kampingów. Ceny na wszystkich sa podobne i wynoszą okolo N$50 /osobę plus N$30 samochód. Jako pierwszy na naszej drodze był Okaukuejo i już pierwszego dnia udało nam się zobaczyć wszystkie najważniejsze zwierzęta: lwy przy oczku Nebrowni, żyrafy przy Gamsbokviakte, słonie przy Olifantsbad. Przy tym kampingu, jak z resztą przy pozostałych też, jest sztuczne, oświetlone oczko wodne tuż za płotem, tak aby można było calą noc oglądać przychodzące tam zwierzęta. Oczywiście należy zachować ciszę, ale tak naprawdę zwierzaki za bardzo się ludźmi nie przejmują. Jest naprawdę wspaniale, gdy siedząc na ławeczce, popijając południowoafrykańskie wino możesz podziwiać nosorożce z odległości kilkudziesięciu metrów! Dodatkową atrakcja kampingu są biegające po nim szakale - dlatego nie można na wierzchu zostawiać jedzenia, bo szybko zniknie! Podobnie niegroźne, acz urocze, są ganiające pumpy (dzikie świnie). Choć w pierwszym momencie te sterczące z ryjków kły robią wrażenie. Na terenie kampingu jest bardzo słaby zasięg telefonów komórkowych, ale wystarczy wejść na wieżę obserwacyjną i już się zasięg łapie. Z resztą nie tylko dlatego warto na tą wieżę wejść, widok też jest ciekawy.

Środkowym kampingiem jest Halali ze wspaniałym oczkiem tuż za płotem. Punkt widokowy znajduje się na skałach, troszkę powyżej oczka, ale jednocześnie bardzo blisko - nie więcej niż 20 m. Oddalony jest kilkaset metrów od pola namiotowego, wśród krzaków i skał, wiec jest tutaj cisza i spokój. Myśmy mieli okazję przez kilka godzin podziwiać stado słoni. Tylko wrócić w nocy do namiotu, te kilkaset metrów gdy wokoło słychać odgłosy dzikich zwierząt... Niby ten plot wokoło kampingu jest szczelny, ale...

Ostatni, najbardziej na północny-wschód jest Namutoni. Też z oczkiem wodnym.

Do niedawna jeszcze były tylko dwie bramy do parku, ale w 2002 roku otwarto trzecią (Nehale Iya Mpingana Gate), na północy. Zdecydowanie skróciło nam to dalszą podroż, która wiodła drogą B1 biegnącą od Tsumeb do Oshakati. Dalej wiedzie ona przez Outapi, okolice Ruacana do Opuwo. Tuż przed wyjazdem z parku udało nam się jeszcze zobaczyć hienę. Wcześniej widzieliśmy je tylko w nocy, więc widoczność była mocno ograniczona. W pełnym słońcu hiena jest dokładnie taka jaka panuje o niej opinia okropnie brzydka J

Oshakati

Na północ od Parku Etosha znajduje się chyba najgęściej zaludniony i najbardziej uprzemysłowiony rejon Namibii. Spowodowane jest to warunkami geograficznymi - teren ten jest bogaty w wodę, w przeciwieństwie do prawie całej reszty kraju. Duże miasta, takie jak Oshakati to świetny punkt aby uzupełnić zapasy, czy coś zjeść. Drogi są tam także znacznie lepsze (asfalt!) no i ruch jest nawet spory. Uważać tylko trzeba na krowy, które mogą wychodzić na jezdnię. Ponieważ w Namibii transport publiczny jest słabo rozwinięty, autostop jest bardzo popularnym środkiem transportu. Zwykle jednak płaci się kierowcy równowartość biletu. Ponieważ mieliśmy wolne miejsca w samochodzie, my także postanowiliśmy zabrać autostopowiczów. Miejscowa ludność krzywo patrzy - i ma racje - na turystów przemykających w pustych samochodach, gdy tyle osób czeka w upale przy drodze na swoją okazję. Wyglądało jednak, że nie jest to zbyt powszechne, aby turyści zabierali kogoś na stopa. Jedna z naszych pasażerek, jak zobaczyła kto się zatrzymał to zamarła, a potem zaczęła się śmiać J Przekonaliśmy ją jednak, żeby wsiadła, ze na prawdę chcemy ja podwieźć. Niestety nie znała angielskiego, więc kontakt był bardzo utrudniony. Po całym dniu jazdy dotarliśmy do okolic Ruacana gdzie skręciliśmy na południe na drogę C35. Asfalt się skończył, ale droga była świeżo wyremontowana więc miejscami nawet dało się jechać 70km/h. Wieczorem dotarliśmy do Opuwo - stolicy i tak naprawdę, jednego głównego miasta Himbalandu.

Plemie Himba - Opuwo

Jednym z naszych celów wyprawy do Namibii było zobaczyć plemię, które nadal żyje bardzo tradycyjnie, czyli w chatkach z gałęzi, gliny i krowiego łajna, bez prądu, wody, ubrań europejskich (są ubrani, a właściwie rozebrani... w tradycyjne stroje). Takie chatki to może akurat nie jest aż tak nietypowa sprawa, bo takich osad widzieliśmy po drodze sporo. Niemniej jednak plemion opierających się cywilizacji jest niewiele, a w Namibii są dwa: Sun (mieszkający na pustyni Kalahari na granicy z Botswaną) i Himba mieszkający w północno-wschodniej części kraju, przy granicy z Angolą. Dotrzeć do plemienia Sun jest bardzo trudno (na pewno przekraczało to nasze możliwości  i czasowe, i finansowe). Łatwiej jest zobaczyć Himba, którzy są w dodatku chyba trochę bardziej charakterystyczni z powodu ich nietypowych strojów, ozdób oraz ciała wysmarowanego czerwoną glinką. Kluczem jest dostać się do Opuwo, największego miasta. Droga prowadząca tam jest zupełnie dobra. W miasteczku jest kilka (chyba 3) kempingi i kilka droższych lodgy. Miasteczko to jest zupełnie inne

 

cd04a8cb27f841895d5b537ceba92a84.jpg

 

niż większość, w których się zatrzymywaliśmy do tej pory o wiele bardziej odpowiada wyobrażeniom o afrykańskich miasteczkach. Jest gwarne, trochę tłoczne, wiele sklepików, barów i straganów. Myśmy zatrzymali się na kampingu Ovahimba poza miastem (około 2km na drodze C43, N$35 / os). Jest on prowadzony przez Filipa, także pochodzącego z plemienia Himba. Porzucił on jednak tradycyjne stroje i całkiem dobrze mówi po angielsku. Nadal jednak mieszka tradycyjnieł - razem ze swoją dziewczyną i dwójką dzieci mieszka w lepiankach. Tego samego dnia wieczorem zabrał nas "na miasto" - trafiliśmy do przemiłej baro-dyskoteki. Sami pewnie nigdy nie odważylibyśmy się tam wejść! Ale

tak naprawdę nie ma się czego obawiać, bo ludzie patrzyli na nas z zaciekawieniem i czuliśmy się jedynie obco.

Posmakowaliśmy lokalnego piwa. Potraw z grilla, które sprzedawała pani w rogu podwórka już nie spróbowaliśmy bo wyglądały osobliwie. Szybko zaczęły się tańce (o dziwo tańczyli głownie faceci!). No i szybko przybłąkał się jakiś miejscowy (kolega naszego przewodnika), który był trochę namolny i niezrównoważony. Filip nam jednak wytłumaczył, ze nie mamy się czego obawiać i w gruncie rzeczy jest on bohaterem tragicznym: w ogóle jest byłym żołnierzem, pilotem helikopterów, i ktoś kiedy pozazdrościł mu sytuacji majątkowej i poszedł z kawałkiem jego ubrania do "which-doctor" (tłumaczenie dosłowne to znachor, ale chyba chodzi po prosu o wiedźmę) aby go zabiła. Niestety czar nie zadziałał poprawnie i chłopak nie umarł, a jedynie postradał zmysły. Niestety kolega stawał się coraz bardziej namolny i perswazja Filipa i innych jego znajomych nie wystarczyła - zostali wezwani strażnicy (dwaj goście w para-wojskowych strojach z karabinami), którzy grzecznie go wyprosili z lokalu.

Kamping Filipa był bardzo przyjemny - ciepła woda dostępna wieczorem (jak słońce nagrzeje zbiornik znajdujący się na słupie), prysznice z których można podziwiać gwiazdy (po prostu ślimak z gałęzi bez dachu), toalety (zupełnie europejskie) i "wódz" - Himba w podeszłym wieku (wyglądający na jakieś 70 lat, ale ile miał naprawdę lat to pewnie nie wie nikt, włączając także jego samego) chodzący z kamienną miną i czymś przypominającym włócznię. Innych turystów oprócz nas nie było, więc bez problemu Filip zaoferował się, że następnego dnia zabierze nas do prawdziwej wioski Himba. Samych przedstawicieli plemienia, ubranych tradycyjnie można zobaczyć w miasteczku, ale myśmy chcieli zobaczyć choć trochę jak oni żyją na co dzień. Pewnie, że aby tak naprawdę ich poznać to potrzeba spędzić z nimi sporo czasu i przede wszystkim wyjechać dalej od Opuwo, w dzicz gdzie drogi są jedynie na mapie... Patrząc na mapę można mieć wrażenie, ze sieć dróg choć skąpa, to istnieje. W rzeczywistości te drogi są dosyć umowne, a definicja co jest drogą dosyć swobodna...

Niemniej jednak cieszyliśmy się bardzo z tego, co udało nam się zorganizować na następny dzień. Tego dnia zasypialiśmy w namiocie słysząc śpiew kobiet Himba, które wracały, już po ciemku, z zakupów w miasteczku.

Wioska

Rano pobudka, śniadanie i szybko wyjazd. W Opuwo zatrzymaliśmy się w sklepie aby zrobić zakupy, gdyż nie wypada iść w gości z pustymi rękami. Nasze dary składały się z mąki, tytoniu (Himba to zapaleni palacze), cukru i cukierków dla dzieci. Musieliśmy także zaopatrzyć przewodnika w jedzenie na te 1,5 dnia, które miał z nami spędzić i zapłacić N$100 "opłaty dla przewodnika". Wcale nie było po nim widać, że aż tak dużo je, ale nieważne! Jedziemy. Zażyczyliśmy sobie aby nas zabrał do wioski, gdzie turystów jeszcze nie zabierał. Trochę podumał i powiedział że OK, ale zajmie nam to więcej czasu. Dla nas bomba. Dość szybko zjechaliśmy z drogi w jakiś boczny szlak, który stawał się coraz mniej wyraźny aż zupełnie zniknął. Początkowo problemem były wielkie wyboje, które jednak udało się pokonać. Potem niestety Dorota i Beata

musiały iść przed samochodem i usuwać kamienie, o które zaczepialibyśmy podwoziem. Po 2 godzinach i jednym zabłądzeniu Filip powiedział, że to tu. Zostawiamy samochód i podchodzimy do chatek. Filip przywitał się z mieszkańcami (twierdzi ze wielu z nich znal, gdyż jego rodzice byli spokrewnieni z mieszkańcami tej wioski), potem nas przedstawił i zapytał o zgodę, abyśmy do wioski mogli wejść. Cały ten proces trwał około 15 minut i wyglądał jak ożywiona i prowadzona podniesionym głosem kłótnia. My w tym czasie niepewni i stremowani staliśmy z boku cichutko jak mysz pod miotłą. Filip twierdził, że wszystko jest OK i jesteśmy mile widziani, a oni po prostu sobie żartują. Nie powiedział o czym. Śmiechu też nie słyszeliśmy. Naprawdę czuliśmy się nieswojo, ale jak się jednak okazało niepotrzebnie. Wodzowa

 

7351e01603d5a66a9c8ead937f2058b5.jpg

 

wioski (wódz był nieobecny, jak z resztą wszyscy dorośli mężczyźni, gdyż byli na pastwiskach ze swoimi zwierzętami) wyraziła zgodę i przyjęła dary. Od tego momentu mogliśmy swobodnie chodzić wśród domków i także robić zdjęcia. Natychmiast wokół nas pojawiła się gromada dzieci, która nie odstępowała nas już ani na krok. Kobiety zerkały na nas (chyba też byliśmy dla nich atrakcją tak samo jak one dla nas) i się co jakiś czas uśmiechały. Ponieważ trafiliśmy akurat na łuskanie kukurydzy, stwierdziliśmy że jeżeli dołączymy się do wspólnej pracy, to o wiele szybciej przełamiemy pierwsze lody. Dokładnie tak się stało, tym bardziej że nasz brak doświadczenia w tej pracy wywoływał fale śmiechu. Potem już się potoczyło z górki i musimy przyznać, że było to fascynujące doświadczenie. Na szczęście wioska ta musiała naprawdę mieć ograniczony kontakt z turystami, gdyż nikt nie oferował nam kupna ozdób czy innym przedmiotów i nikt nie oczekiwał pieniędzy za robienie zdjęć. Zafascynowani obserwowaliśmy tych ludzi, ich przedziwne stroje i ozdoby. Z przerażeniem natomiast patrzyliśmy na dzieci biegające boso, gdyż wokoło pełno kolców i to bardzo dużych (jeden z nich przebił podeszwę trekkingowego sandała na wylot!). Chyba jednak za bardzo im to nie przeszkadzało, gdyż tylko co jakiś czas była przerwa w zabawie na wyciągnięcie kolców ze stóp...

Himba to plemię pasterzy, które przenosi się ze swoimi zwierzętami z miejsca na miejsce. Żyją na uboczu cywilizacji z wyboru. Ta wioska znajdowała się na tyle blisko miasta, że dzieci (choć tylko chłopcy) chodziły do szkoły i w związku z tym miały nawet elementy europejskich ubrań. Do szkoły nawet chodzili niektórzy dorośli jak np. około 40 letni mężczyzna, który w pewnym momencie, wraz ze swoją kozą, przechodził obok wioski. Gdy nas zobaczył to został w wiosce do samego wieczora. Gdy zapytaliśmy się wodzowej wioski, które dzieci chodzą do szkoły (aby dąć im długopisy) on też się zgłosił i poprosił o długopis. Natychmiast potem na skrawku papieru, z dużym trudem, napisał swoje imię! Ale mimo tej bliskości miasta, pieniądze nie były w powszechnym użyciu przez tych ludzi i niewiele ich narzędzi pochodziło ze sklepu. Miarą zamożności była raczej ilość zwierząt, a pozyskane mleko, mięso i warzywa były tylko na własny użytek.

Wieczorem dołączyliśmy się do jednego z ognisk w wiosce. Wtedy postanowiliśmy kupić kilka przedmiotów jako pamiątki z tej fascynującej wizyty. Zapytaliśmy się Filipa, czy możemy z taką oferta wyjść. Pierwszym przedmiotem była ozdoba składająca się z dużej muszli, metalowych paciorków i metalowego kołnierza. Dość duże to i ciężkie, dziwne że ktoś coś takiego w ogóle nosi! Jedna z kobiet siedząca przy ognisku miała coś takiego założone na szyję, więc poprzez Filipa spytałem się czy mogłaby mi to sprzedać. Powiedziała, ze musi się zapytać rodziców i gdzieś pobiegła. Po chwili wróciła mówiąc, ze może i podała cenę. Szybko dobiliśmy targu. Kolejnym przedmiotem była butelka na mleko wykonana z przedziwnej tyki w kształcie gruszki. Gdy nie zgodziłem się na pierwszą zaoferowana cenę, spodziewałem się targowania, a tu nic! Temat po prostu umarł. Dopiero po kwadransie Filip powiedział mi, ze jeżeli chcę zaproponować inna cenę to mogę to zrobić. Wtedy już targu dobiliśmy szybko. Podobnie było gdy Dorota kupowała ozdobę dla siebie - zero targowania! Gdy stwierdziliśmy, że nie chcemy nic więcej temat zakupów umarł. Jakże jest to przyjemniejsze niż półgodzinne targi (jak np. w krajach arabskich) o zakup jakiejkolwiek pamiątki i ciągłe słuchanie frazy: "special price for you my friend"!

 

Powrot do Opuwo I dalsza droga do Damarland

Następnego dnia rano musieliśmy się zwijać, bo jeszcze długa droga była przed nami. Odwieźliśmy Filipa na jego kamping jednocześnie kryjąc się przed jego dziewczyna Christine - w samochodzie radośnie nam powiedział, ze będzie zła bo zapomniał jej powiedzieć ze zostaje z nami na noc w wiosce i będzie miała bardzo niedobre podejrzenia. Coś w tym musiało być, gdyż w wiosce bardzo szybko sobie znalazł nocleg w jednej z chatek i nie bez towarzystwa W każdym razie chyba jakoś udało mu się to wytłumaczyć dziewczynie, bo po chwili pojawił się przy naszym samochodzie cały i zdrowy! Ostatni punkt programu w Opuwo to kupno kilku drobnych pamiątek na jedynym straganie z pamiątkami w miasteczku. Niestety problem pojawił się gdy straganu nie było. Trzeba było szukać jego właścicielki w miasteczku. Po około 15 minutach Filipowi udało się dowiedzieć gdzie mieszka, zakupy zostały zrobione i ruszyliśmy drogą C41 a potem C35 na południe do Kamanjab. Naszym celem było dotarcie do kampingu Xaragu w Damarlandzie.

Damarland

 

367993a707eb2f9efeef27713fd16730.jpg
 

 

Kamping Xaragu jest świetnie urządzony i pięknie położony. W pobliżu nawet (kilka kilometrów) jest sklep z podstawowym zaopatrzeniem. Następny znajduje się w miejscowości Korixas około 60 km dalej (choć lepiej powiedzieć, że to 2 godziny jazdy bo droga dość kiepska). Na kampingu jest bardzo fajny bar z restauracją oraz mały basen. Wszystko urządzone w prostym, rustykalnym i bardzo ładnym stylu, a oświetlenie z lamp naftowych. Na miejscu można zorganizować wyprawę w poszukiwaniu słoni i nosorożców, które ciągle żyją na wolności w tym rejonie Namibii. Cena za nocleg to N$45 / osobę.

Największa atrakcją kampingu są żyjące tutaj zwierzęta. Od rożnych gatunków pająków, skorpionów i węży żyjących w terrariach w barze, poprzez biegające w zagrodzie strusie i małe antylopy oraz pawiana żyjącego na jednym z drzew (Uwaga! jest strasznie sprytny i nawet obsługa kampingu podchodzi do niego bardzo ostrożnie) aż po piękną sowę, która potrafi usiąść na stole tuż przed tobą i wpatrywać się w ciebie swoimi wielkimi oczami!

W okolicy kampingu znajduje się kilka atrakcji turystycznych. Pierwszą, którą odwiedziliśmy były malowidła skalne namalowane przez bushmenow 5000 lat temu (Twyfelfontain). Jest tam wygodny dojazd samochodem, a na miejscu można je oglądać wśród bardzo ładnych skal i w towarzystwie lokalnego przewodnika. Cena nie jest wygórowana (N$20 / os), a jest to jedno z nielicznych miejsc gdzie ci ludzie mogą pracować. Naszym przewodnikiem była młoda, ciągle uśmiechnięta dziewczyna.

Dalej pojechaliśmy do Organ Pipes zobaczyć formacje skalne w kształcie organów. Trochę się zawiedliśmy, spodziewaliśmy się czegoś bardziej spektakularnego. Kolejny punkt (i ostatni tego trochę leniwego dnia) to Petrified Forrest, czyli skamieniały las (około 30 km od kampingu w kierunku Khorixas).  Tutaj także wstęp za niewielką oplatą (N$15 / os) wraz z lokalnym przewodnikiem. Znajdują się tutaj skamieniałe kawałki drzew, które wiele tysięcy lat przeleżały w głębi ziemi i tam skamieniały. Wyraźnie widać nadal słoje i strukturę drewna. W tym miejscu łatwo można także oglądać Welwiczie - roślinę endemiczną, rosnącą tylko w Namibii i Angoli. Roślina ta to dwa wielkie liście leżące na ziemi (sięgają nawet do 4 metrów) z kwiatem w środku, który kwitnie dwa razy w roku. Pod ziemią ma natomiast rozbudowany system korzeni, który pozwala jej przetrwać w tym surowym klimacie. Nasiono może przetrwać w ziemi nawet 20 lat czekając na dogodne warunki do wykiełkowania. Niektóre z okazów mogą być bardzo stare, mogą mieć nawet ponad 2000 lat. Gatunkowo jest to drzewo, spokrewnione z naszą sosną! Gdybyśmy tego nie przeczytali to w życiu byśmy na to nie wpadli! Jest to prawdopodobnie jeden z najstarszych gatunków roślin wciąż żyjący na Ziemi.

Powrot do Windhoek

Po tak dość leniwym dniu następny upłynął nam na jeździe z powrotem do Windhoek. Oddanie samochodu i pokrycie kosztów naprawy (aułć!). Już pierwszego dnia padła przednia szyba (kamień spod koła mijającego nas samochodu). Nawet gdybyśmy wykupili pełne ubezpieczenie, to naprawa szyb, reflektorów i opon nie jest nim objęta. Później linka hamulca ręcznego - musiała zostać urwana gdy przejeżdżaliśmy przez wyschnięte koryta strumyków przecinające drogi w poprzek pod kątem prostym. Często w tym zagłębieniu zbierały się większe kamienie i czasem zahaczaliśmy o nie podwoziem. Ostatni drobiazg (jak się jednak okazało wcale nie drobiazg gdy brać pod uwagę koszty naprawy) to popsuty zamek w schowku. Od początku działał bardzo kiepsko i na koniec po prostu się ułamał. O to mieliśmy pretensje do wypożyczalni, że nas obciążyli kosztami, kłóciliśmy się długo, nawet byliśmy w warsztacie. Nic jednak nie dało się zrobić. Musieliśmy w sumie zapłacić około 1800zl (z czego około 700 zł to koszt szyby, drugie tyle przeklęta skrytka i reszta to hamulec). Nic dziwnego, ze nastroje mieliśmy podle. Mieliśmy dziwne wrażenie, ze wypożyczalnia zwlekała z rozliczeniem samochodu, gdyż próbowała jeszcze coś naprawić na nasz koszt. Prawda jednak była taka, że ten samochód nie był nowy, więc bez problemu można było znaleźć coś co kwalifikowało się do naprawy. Gdy go braliśmy miał ponad 90.000 km na liczniku, z czego zapewne około połowy, jak nie więcej, na szutrach, które są zabójcze, szczególnie dla zawieszenia. Na więcej jednak nie daliśmy się naciągnąć i czym prędzej pożegnaliśmy się z Sergiejem z Elena Travel.

Droga do Wodospadow Wiktorii

W kiepskich nastrojach stawiliśmy się na przystanku autobusowym, skąd mieliśmy transport linią Intercape do Victoria Falls w Zimbabwe. Bilet mieliśmy kupiony wcześniej przez Internet, wizy do Botswany (droga wiedzie przez Botswanę, gdyż z Namibii do Zimbabwe nie ma przejścia granicznego) załatwione wcześniej w Londynie. Wszystko więc zapięte na ostatni guzik, nic tylko wsiąść i jechać. No właśnie, jechać ... tylko gdzie? Przy autobusie dowiedzieliśmy się, że ponieważ zbudowano nowy most na Zambezi, trasa uległa zmianie i zamiast Namibia-Botswana-Zimbabwe (gdzie mieliśmy wysiąść) - Zambia, autobus jedzie trasą Namibia - Zambia - Zimbabwe. Niby drobiazg, tylko po pierwsze: na cholerę nam w takim razie wiza botswańska, którą załatwialiśmy w Londynie, a po drugie: będzie trzeba kupić wizę zambijską, i to dwukrotnego wjazdy, która kosztuje $40 ($25 jednokrotna). A na nadmiar gotówki (szczególnie po przygodach z samochodem) narzekać nie mogliśmy. Wiec szybka decyzja, jedziemy czy nie? Zastanawiać się długo nie możemy, bo autobus odjeżdża niedługo, a następny za 4 dni. Stwierdziliśmy, że wsiadamy, a w środku zastanowimy się, gdzie wysiąść: Zambia czy Zimbabwe. No to wsiadamy. Beata i Dorota przeszły gładko. Gorzej z Tomkiem- nie ma go na liście pasażerów !?. To niemożliwe, bo bilety kupowane były razem! Przeszukujemy listę jeszcze raz. Zdecydowanie nie ma. Wtedy kierowca sprawdza listę pod tytułem: "Nie zabierać". Jest tam Tomek! Tylko, że to wcale nie rozwiązuje problemu. Okazało się, ze gdy anulowaliśmy jeden bilet (pierwotnie miał jechać jeszcze Tomka brat, ale zrezygnował w ostatniej chwili), to firma Intercape z afrykańską fantazją anulowała obydwa bilety wystawione na to samo nazwisko, ale inne imiona oczywiście. Na szczęście kierowca dał się w miarę łatwo przekonać, że to pomyłka i pozwolił nam wszystkim wsiąść. Uff. Sprawa dalej będzie rozwiązywana telefonicznie i bilet będzie od-anulowny J Jedziemy i przed nami długa droga - wyjazd o 18-stej i przyjazd następnego dnia około 13-stej. Jeszcze tylko dwie drobne sprawy do załatwienia po drodze: gdzie wysiąść (Zambia czy Zimbabwe) i jak wrócić do Namibii bez wizy (bo w końcu mamy tylko jednokrotnego wjazdu, którą w zasadzie już wykorzystaliśmy...) Takie tam drobiazgi J

Wodospady Wiktorii znajdują się na granicy Zambii (w skrócie Zam) i Zimbabwe (Zim), z czego około 60% jest w Zim. No i panuje powszechna opinia, że ładniejszy widok jest z Zim, a dodatkowo tam właśnie baza turystyczna jest chyba większa (miasteczko Victoria Falls). W naszej sytuacji jednak koszty byłyby znacznie większe, bo wiza do Zambii $40 (dwukrotna) plus wiza do Zimbabwe $25 plus wejście do Parku Narodowego $20! Wariant z Zambią znacznie tańszy: $25 wiza jednokrotna plus wejście do Parku Narodowego $10. Zdecydowaliśmy się na Zambię z awaryjnym wariantem, że do Zimbabwe możemy dostać się na własną rękę i może uda się bez wizy (tzw. "Visa waiver" które działają na pewno w odwrotna stronę: przy wjeździe z Zimbabwe do Zambii). Teraz sprawa druga - wiza Namibijska. Ustalamy strategię: przed wyjechaniem z Namibii pytamy się strażnika czy aby na pewno nas wpuści z powrotem na naszą jednokrotne wizę. Będziemy mu tłumaczyć, że tak nas poinformowano w Ministerstwie Turystyki (gdzie wcale nie byliśmy...) i będziemy pokazywać mu nasze powrotne bilety lotnicze z Namibii właśnie. Udając, że wcale się nie stresujemy czekającą nas przeprawą graniczną, idziemy spać. Pierwsze kilkaset kilometrów to dobra, asfaltowa droga. Potem trochę się pogarsza aż w końcu na Caprivi Strip asfalt się kończy. Jedziemy szutrem wijącym się wzdłuż budowanej trasy asfaltowej. Rano dojeżdżamy do Katima Mulilo, gdzie jest mały postój na toaletę i zakupy w supermarkecie. W międzyczasie czytamy artykuł w gazecie, że Air Namibia właśnie sprzedała swój jedyny samolot długodystansowy i za kilka dni leci on do nowego właściciela. No to czym my wrócimy do Europy?! Postanawiamy się nie martwic na razie takimi drobiazgami...

Jedziemy dalej do granicy. Najpierw straż namibijska i zaczynamy gadkę:

- Na tej wizie jaką mamy w paszportach możemy wyjechać i wrócić, prawda?

- Nie, nie możecie.

Ups! No to się zaczyna.

- No ale tak nam powiedzieli w Ministerstwie - na dowód wyciągamy karteczkę z napisanym adresem ministerstwa (świetny dowód, że nam tak powiedzieli, prawda?).

Strażnik - bardzo sympatyczny i przejęty naszą sytuacją, mówi że musi to sprawdzić i gdzieś zadzwonić. Niestety po konsultacjach telefonicznych, podtrzymuje swoje stanowisko. Wtedy postanawiamy, że będzie trzeba wykupić drugą wizę do Namibii. Będzie nas to kosztowało $25 ale jakoś przecież wrócić do Europy musimy. Przedstawiamy mu nasz plan, on na to:

- Generalnie to wizę można kupić na granicy, ale nie na tym przejściu. Po wizę musicie jechać do Lusaki, stolicy Zambii.

8 godz w jedna stronę od Wodospadów!. Plus ze dwa dni na załatwienie wizy! Nie zdąrzymy! nie ma szans! Brniemy dalej, że mamy powrotne bilety na autobus i jesteśmy w Windhoek tylko jeden dzień i od razu mamy samolot z powrotem do Europy. Pokazujemy mu wszystkie bilety, kierowca autobusu stojący obok też nas wspiera potakując. Na marginesie - cala reszta pasażerów już zdąrzyła się odprawić, więc czekają tylko na nas.... Kolejna rozmowa telefoniczna i niestety nadal odpowiedz jest "nie". Ale widać, że strażnik chce nam pomoc. Wtedy Dorota wkracza z impetem do negocjacji:

- Czy nie mógłby nam pan jakoś pomoc? To jest ich podroż poślubna... (bo naprawdę była!).

Strażnik ponownie chwyta za telefon. Po chwili odkłada słuchawkę i mówi, za nas wpuści z powrotem. Hura!!

- No to my będziemy wracać tym samym autobusem w niedzielę, będzie pan tutaj?

- Nie. Służbę mam od poniedziałku.

Znowu ups! Ale strażnik (przemiły człowiek, nasza sympatia do niego rośnie z minuty na minutę) przygotowuje kartkę papieru: "W niedzielę, trojka Polaków będzie wracała do Namibii autobusem Intercape. Proszę zadzwonić do mnie pod podany numer." Do tego pieczątka i podpis. No i instrukcje:

- Na granicy będzie moja koleżanka i jej pokażecie tą kartkę, ona do mnie zadzwoni i was wpuści.

Ta kartka staje się niezwykle cenna i zostaje bezpiecznie schowana. Hura! Udało się!

Kontrola zambijska to tylko formalność. Kupiliśmy wizy i w drogę. Jeszcze godzina i jesteśmy na miejscu - miasteczko Livingstone.

Wodospady Wiktorii

Na przystanku autobusowym spotykamy Amerykanina, który także chce się zatrzymać w hoteliku Jollyboys. Postanawiamy wziąć taksówkę, szczególnie ze kosztować nas będzie $1. Amerykanin mówi, że on zwykle woli iść na piechotę niż jechać taksówka, ale w tym przypadku to chyba się nie opłaca. Jak się okazało hotel się przeniósł w inne miejsce niż opisane w przewodniku, więc taksówka zaoszczędziła nam niepotrzebnego spaceru. A w ogóle to było ledwie 10 minut od przystanku piechotą...

Hotelik bardzo przyjemny i dość tani ($6 za noc w pokoju 8 osobowym) a na miejscu bar (piwo minimalnie droższe niż w

 

01f3a4fd4549790e25bc210e86c56940.jpg

 

sklepie, także nie opłaca się nawet po nie iść), basen, hamaki (tylko ostrzeżenie przed spadającymi na głowę owocami mango), stół bilardowy i do ping-ponga (własnej roboty), sejf, codziennie gratisowy transport do wodospadów (około 30 min jazdy) no i super przyjazna obsługa! Nad wodospady wybierzemy się następnego dnia, pierwszy dzień to rekonesans w miasteczku i zakupy. Miasteczko bardzo przyjemne, gwarne, tłoczne, z fajnym ryneczkiem. Zupełnie niepodobne do pustych miasteczek namibijskich.

Następnego dnia rano zabraliśmy się do Wodospadów Wiktorii (hotel oferuje darmowy transport, powrót na własną rękę taksówką lub busem). Zdecydowanie odradza się spacery lub przejażdżki rowerem z powodu zdarzających się (rzekomo) po drodze napadów na turystów (którzy obwieszeni aparatami fotograficznymi i z gotówką przy sobie wyglądają dla biednej lokalnej ludności jak chodzący Świeci Mikołajowie). Wstęp do parku to $10, a w środku jest kilka ścieżek, którymi można spacerować i podziwiać wodospad. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że zbyt dużo to z ziemi nie widać, szczególnie w czasie lub tuż po porze deszczowej. Wtedy przez wodospad przepływa 7 razy więcej wody niż w porze suchej. A wodospad ma 2km szerokości i 100 metrów wysokości. Taka ilość wody powoduje, ze w powietrzu unosi się słup wody, który widać z ponad 30km i towarzyszy temu wielki hałas. Dlatego wodospad nazywany przez miejscowych był "dym który grzmi". Gdy się jest blisko wodospadu to niewiele widać, a jedynie wszędzie unoszące się kropelki wody. Pewne odcinki ścieżek biegną na tyle blisko wodospadu, że przejście nimi to jakby wejść pod prysznic i to bez żadnej przesady. Worki foliowe na sprzęt fotograficzny i pieniądze są konieczne!

Tuż przed bramą do Parku znajduje się mały ryneczek, gdzie można kupić fajne pamiątki: figurki z drzewa, maski itp. Ceny negocjowane oczywiście, handel wymienny też możliwy (np. za T-shirta).

Spływ kajakami i wieczorny rejs stateczkiem

Tego samego dnia zrobiliśmy także rekonesans atrakcji turystycznych dostępnych okolicy i okazało się, że większość organizuje jedna firma i cena jest stała i taka sama we wszystkich punktach (po prostu monopol nawet w Afryce!). Jedyna różnica może być w rejsach stateczkiem po Zambezi, zwanych inaczej Buzz Cruise, gdyż serwowane alkohole są zawarte w cenie, w formule "wypij ile możesz" (lub "wypij ile chcesz" dla pijących rozsądniej). Myśmy w takiej atrakcji wzięli udział wykupując pakiet 3 imprez za $95 / os: spływ kajakiem po Zambezii, wieczorny rejs i przejażdżkę Quadami (na tym akurat w ogóle nam nie zależało, ale było w pakiecie i ostatecznie nieźle się bawiliśmy). Spływ kajakiem bo Zambezii był główną atrakcją dla nas i trwał około 4 godzin. Najpierw samochód zawiózł nas do lodgy gdzie znajdował się punkt końcowy wycieczki. Tak dostaliśmy English Breakfast (fuj!). Potem pojechalismy cieżarówką około 25 km od punktu końcowego trasy (po drodzę podziwiając słonie), tam napompowaliśmy nasze kajako-pontony (płynęliśmy takimi wąskimi, dwuosobowymi pontonami w kształcie kajaków). Ponieważ woda momentami jest bardzo wartka i fale w bystrzycach sięgają pół metra, a po drodze jeszcze pokaźne wiry to spływ tradycyjnym kajakiem dla niewprawionego turysty skończyłby się pewnie wywrotką. A na to już czekają krokodyle pływające w rzece! Tuż przed startem odbyła się jeszcze pogadanka na temat bezpieczeństwa: jak wsiąść z powrotem do pontonu, gdyby się przewrócił na fali, jak przepłynąć przez wiry, co zrobić gdy w pobliżu zauważymy krokodyla (uderzyć go po prostu wiosłem w głowę ... łatwe co?), że ponton jest wielokomorowy i jeżeli zostanie zaatakowany (i przegryziony) przez krokodyla to wcale nie zatonie. A na koniec słów kilka na temat hipopotamów jak widzimy hipopotama to dajemy znać naszemu przewodnikowi (na wypadek gdyby on go nie zauważył wcześniej) i wiosłujemy ile sil w rękach by jak najszybciej uciekać z jego terytorium (te zwierzęta atakują wszystko co się pojawi na ich terenie a są naprawdę bardzo duże, szczególnie ich paszcze). No i co zrobić jak nas jednak zaatakuje - najczęściej objawia się to jako uderzenie od dołu, po którym wylatujemy w powietrze: wtedy należy porzucić ponton (hipopotam zajmie się nim jako dużym, jaskrawym przedmiotem) i płynąć jak najszybciej do brzegu lub najbliższej wyspy. Przewodnik tylko zapomniał nam powiedzieć co wtedy zrobić z krokodylami pływającymi w rzece

W doskonałych humorach po takim wstępie rozpoczęliśmy spływ. Mieliśmy bardzo dużo szczęścia bo oprócz naszej trojki była tylko jeszcze jedna osoba, no i dwóch przewodników. Spływ był wspaniały, krokodyle na szczęście widzieliśmy tylko z daleka, hipopotamy także - nasz przewodnik czuwał abyśmy nie wpływali w ich

 

3315a1680ac7d3ef3886bd526b93bf41.jpg
 


terytoria co jakiś czas udzielając nam wskazówek, aby np. trzymać się tylko lewej strony nurtu. Po około 3 godzinach była krótka przerwa na lunch (pyszny) na jednej z wysp, gdyż Zambezii w górnym biegu rozlewa się na bardzo szerokim obszarze (około 2 km) i tworzy wiele większych i mniejszych wysepek.

Ponieważ z kajaków nie da się zobaczyć z bliska zbyt wielu zwierząt (ze względów bezpieczeństwa) wieczór przeznaczyliśmy na rejs stateczkiem. Z jego pokładu widzieliśmy hipopotamy, krokodyle oraz słonie. W sumie udana impreza, szczególnie ze serwowane drinki były pyszne plus jeszcze kolacja z potrawami z grilla!

   

Motolotnia

Ciągle trwają spory czy Wodospady Wikorii widać lepiej ze strony zambijskiej czy zimbabłańskiej. My ich nie rostrzygnęliśmy gdyż los pozwolił nam zobaczyć je tylko od strony Zambii. Spór ten rozstrzygnęliśmy jednak inaczej- najlepiej widać wodospady z góry! Chodził nam po głowie plan wykupienia przelotu helikopterem. Nie jest to tania impreza - za $ 80 do zamówienia w hotelu, więc ruszyliśmy na miasto z nadzieją znalezienia jakiejś tańszej oferty. Niestety organizuje to jedna firma i cena jest sztywna. Udało nam się jednak ostatecznie wynegocjować w jednym z punktów małą zniżkę i ostatecznie kupiliśmy lot za $73 od osoby. Jednak gdy jeździliśmy dzień wcześniej Quadami w pobliżu lotniska zobaczyliśmy z bliska motolotnie i strasznie nam (a właściwie dziewczynom) ten pomysł się spodobał. Po dłuższym namyśle postanowiliśmy

zamienić helikopter na motolotnie (cena była taka sama). Udało się to bez problemu (ta sama firma - Batoka Sky) i umówiliśmy się na następny dzien. Transport na lotnisko pojawił się punktualnie pod wejściem do naszego hoteliku i ruszyliśmy. Na miejscu, gdy ubrano nas w pomarańczowe lotnicze kombinezony i z bliska zobaczyliśmy jak to wszystko wygląda ogarnął nas lekki strach. Ale obsługa była fachowa i wiedziała jak nie dopuścić do rezygnacji klientów - wszystko potoczyło się błyskawicznie: kombinezon, przypięcie pasami do siedzenia, rozruch silnika i start - wszystko trwało ledwie kilka minut. W powietrzu za to uczucie niesamowite! Widoki wspaniale i bez przesady można powiedzieć że tylko z góry

 

629e1d247a0ebc0ca2a5827be146d7d8.jpg
 


można docenić ogrom Wodospadów Wiktorii. Poza tym niesamowite uczucie, gdy lecisz i nic nie odgradza cię od przestrzeni, żadnych ścian czy szybek jak w normalnym samolocie. Dodatkowo lecąc nad rozlewiskiem znajdującym się przed progiem wodospadu można dostrzec kąpiące się w Zambezii słonie i gromady krokodyli wylegujące się na brzegu. Wyraźnie widać jak powoli próg wodospadu przesuwa się dalej (na skutek erozji) oraz jak wspaniale wygląda kanion znajdujący się poniżej progu (gdzie odbywają się raftingi, po porze deszczowej zawieszony z powodu zbyt dużej ilości wody). Impreza ta była kosztowna, ale w sumie warta każdego wydanego dolara. Dodatkowo jeszcze można dostać pamiątkowe zdjęcia wykonane aparatem zamocowanym na skrzydle motolotni! Te 15 minut lotu dostarczyło nam tyle wrażeń, ze do końca dnia chodziliśmy z buziami uśmiechniętymi od ucha do ucha.

Powrót do Windhoek

Niestety czas leniwego odpoczywania w Livingstone dobiegł końca i trzeba było rozpocząć drogę powrotną do domu. A zapowiadała się ona całkiem długa: najpierw około 20 godzin autobusem, dzień w Windhoek, następny dzień w samolocie, potem noc w pociągu przez Niemcy i jeszcze 6 godzin pociągiem ze Szczecina do Gdańska J Rewelacja!

No i jeszcze taki drobiazg jak wpuszczenie nas z powrotem do Namibii bez wiz, ale za to na kartkę od naszego znajomego strażnika granicznego. Pełni obaw zbliżaliśmy się do granicy, pocieszając się nawzajem, że przecież nie mógł nas zrobić w konia. W ostatniej wiosce przed granicą autobus się nagle zatrzymał i do środka ktoś wsiadł i pytał po angielsku o Polaków! Ten ktoś to był nasz znajomy namibijski strażnik graniczny (co on robi w Zambii?). Zapytał się nas jak podobały nam się Wodospady Wiktorii i zapewnił, że na granicy jest jego koleżanka i wszystko jest załatwione. I tak też było przejście granicy zajęło nam minutę! Niestety innym nie szło aż tak dobrze dwójka Polaków, których spotkaliśmy w Victoria Falls zmagała się już od jakiegoś czasu z panią strażniczką, której nie spodobały się ich wizy, pomimo, że byli oni wcześniej w Ministerstwie Turystyki w Namibii, zapłacili chyba kolejne $20 i wyrobili wizy wielokrotnego wjazdu. Ostatecznie zostali wpuszczeni, ale kilka godzin to trwało J (Maciek i Przemek - wybaczcie, ale musieliśmy to opisać, bo podniosło to rangę naszej karteczkowej wizy!).

Dalej podroż autobusem do Windhoek przebiegła gładko, choć złapaliśmy po drodze gumę i kierowcy aby dostać się koła zapasowego musieli wyciągnąć z bagażnika gromadkę żyraf, które wieźli na handel. Drewnianych żyraf oczywiście. W Windhoek już tylko ostatnie zakupy i spacery. Jeden z punktów zakupowych to była muzyka afrykańska, ale nie jakieś składanki dla turystów, ale prawdziwa lokalna. W jednym ze sklepików polecono nam taką właśnie płytę - "Handfull of Namibians". Tylko pojawił się problem w postaci pieniędzy - nie mieliśmy już wystarczająco dużo dolarów Namibijskich zarówno na płytę, jak i na taksówkę na lotnisko następnego dnia. Wymienić pieniędzy nie mogliśmy, bo małych sum nie przyjmują w kantorach, a z kolei płatności kartą nie mogliśmy zrobić bo była awaria terminala w sklepie. Jednym słowem katastrofa. Ale pani bardzo chciała nam pomoc. Kazała nam wrócić za pół godziny, a ona w tym czasie cos załatwi. Po pół godzinie stawiliśmy się w sklepie i okazało się, że załatwiła nam transport na lotnisko, bo jej przyjaciel tam pracuje i zabierze nas swoim samochodem! Za darmo, więc nie musimy mieć pieniędzy odłożonych na taksówkę. Dodała, że jak nie chcemy to wcale nie musimy tej płyty kupować! Tyle, że nam na tej muzyce naprawdę zależało i wydając ostatnie dolary namibijskie płytę kupiliśmy. Cóż, w Europie tak życzliwych ludzi chyba zbyt wielu już nie ma...

Na lotnisku czekał na nas samolot (okazało się, że jednak chwilę jeszcze potrwa przekazanie go nowemu właścicielowi) i po 11 godzinach lotu znaleźliśmy się w Europie. Po drodze za to wspaniale widoki (bo lecieliśmy w dzień): od pustyni i pół-pustyni w Namibii, lasy tropikalne w Kongu, Saharę (ogromna! 3 godziny lotu i po drodze żadnych śladów cywilizacji) aż po Morze Śródziemne. Szkoda tylko że trzeba było wracać, choć na poprawę humoru korzystaliśmy z obfitości jedzenia i picia (szczególnie likieru Amarula) na pokładzie, jako że samolot był prawie pusty...

Dodatkowe informacje 

1. Bezpieczeństwo

Nazwy Namibia i Zambia u wielu osób wywołują mieszane uczucia: zachwytu z jednej strony, a strachu z drugiej. Odmienności kulturowe, cywilizacyjne, językowe powodują zrozumiałą obawę, ale nie powinny wywoływać strachu. Te dwa kraje są dosyć bezpiecznymi rejonami świata: nie toczą się tam wojny plemienne, nie ma ukrytych w ziemi min, na białych nie patrzy się jak na znienawidzonych kolonizatorów.

Wbrew temu, co piszą na stronie Ministerstwa Spraw Zagranicznych w poradniku dla podróżujących w Namibii zagrożenie przestępczością nie jest duże, a o napadach rabunkowych na drogach w ogóle nie słyszałem. Właściwie to w żadnym innym źródle nie spotkałem się z takim ostrzeżeniem. Przypuszczam, że informacja ta pochodzi z Ambasady w RPA i dotyczy bardziej RPA niż Namibii. Oprócz doświadczeń naszych oraz innych podróżników, których spotkaliśmy na swojej drodze, sprawdzałem informacje o Namibii w LonelyPlanet, FootPrint, Bradt Guide i wielu innych miejscach. Wszędzie podkreślają, że sytuacja tam jest zupełnie inna niż w RPA i jest to kraj bezpieczny do podróżowania, a ludzie są przyjaźni i pomocni.

Wyjątkiem są jedynie duże miasta, szczególnie po zmroku i w rejonach oddalonych od centrum (uwaga na slumsy - tutaj nie zaleca się podróżowania bez przewodnika o żadnej porze dnia!). Ponadto jak wszędzie na świecie należy przestrzegać zasad zdroworozsądkowych: nie nosić na wierzchu wypchanego portfela. Pieniądze ukryć w kilku miejscach (najlepiej oddac do depozytu w hotelu) i przy sobie mieć jedynie kwoty na bieżące wydatki. W samochodzie nie zostawiać na wierzchu wartościowych przedmiotów (aparaty, telefony, saszetki itp.).

2. Zdrowie

Wyjazd do Namibii i Zambii nie wiąże sie z żadnymi obowiązkowymi szczepionkami. Dla bezpieczeństwa można rozważyć szczepionki na tężęc (jeżeli szczepionki z okresu nauki już straciły ważność), żółtaczkę pokarmową i wszczepienną.

Malaria to podstawowe zagrożenie w niektórych rejonach Namibii i Zambii. Jest to bardzo niebezpieczna choroba i nie wolno jej lekceważyć. Polecam lekturę archiwum forum dyskusyjnego super-tramp (http://arch2.triger.com.pl/1_16_2005_5_16.html) gdzie o malarii, jej skutkach, lekarstwach i skutkach ubocznych lekarstw znajduje się kilka bardzo wartościowych głosów.
Myśmy brali Lariam i nie spotkała nas wątpliwa przygoda przechodzenia malarii. Nie zanotowalismy także żadnych skutków ubocznych poza problemami żołądkowymi (koszmarna zgaga i pieczenie) gdy tabletka była wzięta bez posiłku.

Podstawowe zasady przebywania we wszystkich egzotycznych rejonach to picie wody tylko mineralnej (butelkowanej), przegotowanej lub odpowiednio odkażonej (specjalnymi tabletkami); dokładne mycie owoców (najlepiej parzenie) i obieranie ze skóry. No chyba, że ktoś chciałby złapać amebę lub inne podobnie miłe stworzenie. Oczywiście nie uchroni to przed kłopotami żołądkowymi - biegunka prawie murowana i dlatego trzeba się wyposażyć w odpowiednie lekarstwa (węgiel nie działa - zdecydowanie za słaby, proponuje Imodium).


3. Podrózowanie po kraju

Namibia jest bardzo dużym krajem o bardzo małym zaludnieniu. Mieszka tam około 1,7 mln ludzi, a powierzchnia jest jak Francja i Wielka Brytania razem wzięte. Oznacza to, że kraj ten jest strasznie pusty. Można jechać całymi godzinami i nie spotkać ani jednego samochodu. Przez to także drogi nie są najlepszej jakości (choć jak na Afrykę to i tak nieźle) - asfalt tylko na głównych drogach, cała reszta to szutry. Dlatego podróżuje się tam powoli - na szutrach max zalecana prędkość to 60km/h (szuter jest śliski i dlatego turyści mają przykry zwyczaj dachowania, gdy poczują się zbyt pewnie za kierownicą). Często jednak jakość dróg jest na tyle słaba, że nie pozwala na więcej niż 40km/h. Podróżowanie w porze deszczowej wymaga wcześniejszego sprawdzenia przejezdności dróg. Praktycznie na całym terenie Namibii na drogach trzeba uważać na zwierzęta (w rejonach rolniczych - okolice Oshakati - zwierzęta domowe, w innych zwierzęta dzikie), które szczególnie niebezpieczne dla ruchu mogą być w nocy. Z tego powodu turystom nie zaleca się poruszania po zmroku, a większość wypożyczalni samochodów zastrzega całkowity tego zakaz. Ogranicza to znacznie czas na podróżowanie, bo dzień i noc trwają mniej więcej po równo (12 godzin).

Z powodu nikłego zaludnienia transport publiczny kursuje tylko pomiędzy największymi miastami. Pechowo atrakcje turystyczne nie znajdują się na tych trasach. Pozostaje więc autostop - trzeba jednak mieć sporo czasu i szczęścia, bo naprawdę czasem samochody pojawiają się z częstotliwością kilku godzin na drogach głowniejszych, a jeżeli ktoś ma ochotę się wybrać w tereny odludne to czas oczekiwania na autostop należy liczyć w dniach, albo wynajęty samochód. Ten ostatni środek transportu jest zdecydowanie najpopularniejszy wśród turystów. Do ogromnej większości miejsc turystycznych spokojnie dotrzeć można zwykłym samochodem osobowym. Pojazdy 4x4 są znacznie wygodniejsze i pozwalają na szybszą podróż, ale są dwa razy droższe do wynajęcia. Natomiast niezbędne są do eksploracji rejonów bardziej odludnych (szczególnie: północ Wybrzeża Szkieletów, pustynia Kalahari, Kaokoland), ale zaleca się wyprawy złożone z kilku aut z przewodnikami, GPSami, zapasem paliwa, jedzenia i wody. No, chyba że kto jest kozak to może ruszać samemu (padlinożerne zwierzęta bedą zachwycone).

Podróżując po kraju warto mieć ze sobą zapas wody (szczególnie pitnej) i żywności, bo w razie awarii można czekać na pomoc długo. Nam Europejczykom nawet 1godz wydawałaby sie długo, ale wyobraźmy sobie nastepującą sytuację - masz awarię auta w okolicy Tywelfontain w Damarlandzie ok. 80 km od miasta Khorixas. Czekasz na pierwszy przejeżdżający pojazd ok. 1godz (to bardzo krótko - jesteś szczęściarzem). Okazuje się, że szczęście nadal cię nie opuszcza i jedzie on właśnie do Khorixas (80km to ponad 1,5 godz w jedną stronę, bo droga słaba). Tam szuka pomocy, która wyrusza natychmiast (wedle skali afrykanskiej, czyli po 1 godzinie). Jedzie 1,5 godziny, co oznacza, że juz po 5 godzinach ktoś przyjechał z pomocą . A w cieniu (którego nie ma, bo drzew tam jak na lekarstwo) 50 stopni. A jeżeli awaria przydarzyła się wieczorem to pomoc przyjedzie dopiero następnego dnia. Wielu turystów nie docenia afrykańskiej przyrody. Okolo 2 lata temu w tamtych okolicach zabłądziła samochodem para niemieckich turystów (zerknijcie na mapę - wcale nie jest to najtrudniejszy rejon Namibii) i została odnaleziona po prawie tygodniu. Mężczyzna juz niestety nie żył.

Podróżowanie po Zambii chyba jest łatwiejsze z powodu większej gęstości zaludnienia i funkcjonującego transportu publicznego, ale my nie mamy zbyt dużo doświadczana więc się nie wypowiadamy.

4. Jak tam dotrzeć

Do Namibii nie lata zbyt wiele linii lotniczych. Wybierać można pomiędzy Air Namibia, South African Airlines (z przesiadką w Johannesburgu) lub LTU. Myśmy lecieli Air Namibia (http://www.airnamibia.com/) i załapalismy się na darmowy bilet ZugZurFlug - czyli przejazd koleją od granicy do miasta wylotu i z powrotem. Bilet ten obowiazuje na prawie wszystkie pociągi (wliczając niemiecki superekspres ICE). Dopłacić należy tylko za rezerwacje na niektórych liniach (na ICE nie trzeba rezerwacji). Dodatkową zaletą Air Namibia są spore zniżki na loty krajowe, gdy tą linią przyleci sie z Europy (szczegółowe informacje można uzyskać drogą e-mailową od biura w Niemczech -adres na stronie internetowej).


5. Wiza i inne dokumenty

Aby zostać wpuszczonym do Namibii potrzebna jest wiza. Można ją załatwić w ambasadach np. w Berlinie lub Londynie. Załatwiają to nawet drogą pocztową, ale ryzyko utraty dokumentów bierzecie na siebie. Na niektórych przejściach granicznych można ją otrzymać od ręki, ale nie dotyczy to lotniska w Windhoek. Wiza w ambasadzie w Londynie kosztuje ok. 25 funtów i wydawana jest w przeciągu kilku dni. Wiza jest jednokrotnego wjazdu! Wedle naszej wiedzy nigdzie poza Namibią nie wydają wiz wielokrotnego wjazdu. Taką trzeba załatwić w Ministerstwie Turystyki w Windhoek i dopłacić ok. $25 lub też ... dostać odpowiednią karteczkę za miły uśmiech, ale po szczegóły zapraszamy do naszej opowieści!

Wizę do Zambii można otrzymać na granicy i kosztuje ona $25. Jeżeli jednak uda się zarezerwować nocleg w jakimś hotelu w Zambii (może być najtańszy backpackerski) wcześniej to można otrzymać tzw. Visawaver i na ustalonym przejściu granicznym strażnicy bedą uprzedzeni i wpuszczą bez żadnych opłat i wiz. To naprawdę działa, choć my nie korzystalismy z tego rozwiązania.

6. Na miejscu

Namibia to kraj duży o bardzo małej liczbie ludnosci. Miasta są od siebie oddalone o wiele kilometrów i zazwyczaj są malutkie. Dwa sklepy na krzyż, stacja beznynowa i warsztat. Sklepy mają tylko podstawowe zaopatrzenie, żywność zwykle puszkowaną. Nie bardzo jest gdzie zjeść (brak, wydawałoby się obowiązkowych w Afryce, małych barów i straganów z żywością), często też nie ma gdzie zanocować. W okolicy mogą być jakieś kampingi, ale "w okolicy" to może znaczyc 60km, czyli 1,5 godz jazdy!
Kolejna ważna sprawa to paliwo - podróżując po głównych drogach nie powinno być problemu, ale wyprawy w rejony bardziej odludne trzeba porządniej przygotować, a złota zasada jest: na napotkanej stacji benzynowej, tankuj do pełna bo niewiadomo kiedy będzie nastepna okazja! Jedynie w dużych miastach (Windhoek, Walvis Bay, Swakopmund) nie ma problemów z zakwaterowaniem (choć ilość tanich noclgów nie poraża), zakupami czy jedzeniem.

Noclegi w parkach narodowych należy wcześniej rezrwować, bo jak kamping będzie pełny to bez zmiłowania wyrzucają za bramę. Rezerwację można dokonać przez dowolne biuro podróży.

 

Tekst pochodzi ze strony http://www.namibia2004.republika.pl/ gdzie znajduje się dodatkowo galeria zdjęć, oraz przydatne odnośniki.