JustPaste.it

Relacja z ostatniej podróży Kingi po Afryce, cz. II

Mauretania

prawdziwa Afryka...

sobota, 07 styczeń 2006

Maroko bylo latwe, wygodne i przyjemne. W porownaniu z tutaj - luksusowe wakacje. Tu w Mauretanii dopiero czuje, ze zaczyna sie prawdziwa Afryka. A przygoda zaczela sie juz przejezdzajac przez Sahare Zachodnia - kiedy to przez dwa dni przez setki kilometrow pustyi prowadzilam bialego vana, bo malijski kierowca jadacy z Hiszpanii az do domu od kilku dni nie spal i bardzo sie ucieszyl mogac oddac kierownice w moje rece. Zapraszal az do Mali - my tez tam z Kati zmierzamy, ale chcialysmy troszke wolniej przez Mauretanie. Co prawda nie ma tu wiele poza pustynnym pylem, ale ciekawie sie dzieje. Calonocna przejazdzka wewnatrz otwartego towarowego wagonu najdluzszego pociagu swiata, z miejscowymi ludzmi, rowerem, lodowka i koza - to oddzielna historia. Poza tym - trafilysmy akurat na przejezdzajacy rajd Paryz Dakar - no i coz innego moglysmy zrobic, jak nie zlapac stopa z jedna z ichniejszych ciezarowek...

Zdjecia mam nadzieje, wkrotce, bo mam troche ciekawych. Jestesmy juz co prawda w stolicy, ale musimy jeszcze namierzyc jakis lepiej dzialajacy internet.

dwa dni z mauretanskiego pamietnika

środa, 11 styczeń 2006

No to udalo mi sie wklepac dwa dni z pamietnika - z samego poczatku Mauretanii. A tych, ktorzy znaja angielski zapraszam wkrotce na angielska wersje strony, gdzie umiescimy relacje Kati. Jesli ktos jeszcze nie widzial - to jest kilka nowych albumow, z tej przejazdzki pociagiem i z rajdem Paryz Dakar.
A w czoraj spotkalysmy tu Nuakachot kolejna samotnie podrozujaca stopem przez ten kawalek swiata dziewczyne, Rebeke. Wiec mamy male afrykanskie sptkanko autostopowiczek. I pojedziemy pewnie przez chwile razem. Z Rebeka na pustynie polnocnej Mauretani...
-------------------

4 styczen 2006
No to drugi dzien prowadze bialego vana przez Sahare Zachodnia. Tu nie ma juz zadnych wiosek, czasem tylko odbija od glownej, jedynej asfaltowej drogi jakas wyjezdzona w piasku drozka i niknie w oddali prowadzac nie wiadomo dokad. Do granicy kolejnych pareset kilometrow, ale droga jest w miare dobra, prawie pusta, krajobrazy te same, ale wciaz fascynujace. Nie szaleje z predkoscia, a sune vanikiem spokojnie, rowne 110 km na godzine. Wczesnym popoludniem, szybciej niz sie spodziewalism, docieramy do marokanskiego punktu granicznego. Pare budynkow i pustynna baza wojskowa. W kilku oddzielnych pokoikach nalezy dopelnic roznych formalnosci. W drugim pokoiku jednak urzednik pokazuje na kartke obwieszczajaca, ze od 13:00 do 14:30 jest przerwa.
- Na posilek. I modlitwe. - wyjasnia.
Argument, ze jest wlasnie za piec pierwsza na niewiele sie zdaje, bo wszyscy juz i tak poszli jesc i sie modlic. Majac poltorej godziny czekania przed soba, mowimy Abdulajowi, ze idziemy sie przejsc po okolicy. Moze do tej sporej wydmy w oddali po prawej stronie drogi. Nie wiemy jak to daleko, ale wedrujemy w strone kuszaco bialego piasku. Nie odchodzimy jednak zbyt daleko, zanim slyszymy nawolywanie za nami jednego z patrolujacych okolice zolnierzy.
- Udajmy, ze go nie slyszymy. Pewnie i tak nie ma nam niczego dobrego do powiedzenia. - mowi Kati, wiec wedrujemy dalej przed siebie nie ogladajac sie w jego strone. Zolnierz jednak nie rezygnuje. Dogania nas. I rzeczywiscie - nie ma nam nic dobrego do powiedzenia:
- Czy wiecie, ze ryzykujecie w tym momencie zycie? - pyta po francusku.
- Jak to?
- Ten rejon pelen jest min.
Bo to rejon spornych terenow i konfliktow pomiedzy Marokiem, Mauretania i partyzanckim ugrupowaniem Polisario walczacym o niepodleglosc Zachodniej Sahary.
- Czesto eksploduje tu jakas mina? - pytamy.
- A... raz na jakis czas. Czasem wpadnie na nia jakies zwierze, zblakany wielblad, albo samochod.
Nie protestujac podazamy z zolnierzem do piaszczystej drozki, gdzie zabieramy sie z przejezdzajacym wojskowym autem z powrotem do budynkow kontroli paszportowej. Tam przysiadamy pod sciana w cieniu z Abdulajem i przekaszajac marokanskie daktyle czekamy wraz z kilkoma innymi pojazdami na koniec przerwy.
W koncu, dopelniwszy formalnosci ruszamy dalej - nie wiemy jak daleko, w strone mauretanskiego punktu granicznego. Tutaj nagly szok - bo koniec asfaltu. I zeby to chociaz prowadzila jedna prosta droga - a tu piaszczyste rozdroza rozdzielaja sie na wiele odnog. Probuje przyspieszyc przez piaski i dogonic kampingowe auto niemieckich turystow, ktore przejechalo wczesniej. Moze oni znaja droge... Mijamy malo pocieszajace widoki porzuconych wzlok zardzewialych aut porozrzucanych po okolicy. Miejmy nadzieje, ze my tak nie skonczymy. Oddychamy wszyscy z ulga, kiedy okazuje sie, ze po paru kilometrach prawdziwych pystynnych bezdrozy docieramy do niewielkiej  szopki bedacej punktem paszportowo celnym Islamskiej Republiki Mauretani. Czarny urzednik zbiera paszporty od wszystkich przybylych tu kilku aut, po czym wola kolejno do srodka. Kiedy wchodzimy z Abdulajem, urzednik, zwracajac sie do niego i patrzac na mnie i Kati, pyta:
- Poligamista?
A nam mowi, ze mozemy poczekac w vanie. Czekajac jak przystalo na potulne zony, zastanawiamy sie z Kati co zrobic. Abdulaj zaprasza na przejazdzke prosto do Mali. I tak musialybysmy zalatwic wizy w Nuakachot, ale bedzie tamtedy przejezdzal. Ale nie jestesmy pewne, czy tego chcemy. Bo jest pare rzeczy, ktore chcialybysmy w Mauretani. Z Nuakachot jedzie do Ataru najdluzszy pociag swiata. Pusty towarowy pociag, ktorym mozna podobno za darmo sie przejechac. A przez Atar za jakies dwa dni akurat ma przejezdzac rajd Paryz-Dakar, z ktorym tez byloby fajnie zlapac choc przez chwile stopa. Z drugiej strony - lubie podazac po prostu za tym co sie wydarza. A teraz zdarzyl sie stop z Abdulajem - prosto do Mali. I co teraz? Rzucmy moneta. Rzuca Kati - Mali.
- Rzuc jeszcze ty - dla pwenosci. - mowi.
Rzucam. Mauratania - pociag. No i znowu nie wiemy. A tu formalnosci zalatwione. Jeden z umundurowanych urzednikow staje z megafonem nieopodal na piasku i po chwili rozlega sie po pustyni gromkie zawodzace: 'Allah Akbar' - nawolywanie na modlitwe. Wsiadamy do vana i prowadze parenascie kilometrow do rozdroza. Do rozdroza gdzie droga rozwidla sie w lewo na Nuakachot i w prawo na Nuadibou - jesli chcemy tu zostac. No i na tym rozwidleniu zwalniam, zatrzymuje sie i - jednak wysiadamy. Abdujal zaluje, bo wygodnie mu bylo drzemac kiedy ja prowadzilam, ale rozumie. Moze spotkamy sie w Bamako w Mali.
Mamy z Kati jakas dobra autostopowa karme, bo wychodzac na nasza droge zatrzymuje nam sie pierwszy przejezdzajacy samochod. A kiedy wysiadamy w miescie, zaopiekowuje sie nami natychmiast chlopak, ktorego spotkalysmy wczesniej przy szopie granicznej. Kolejny Mohamed. Prowadzi nas na kamping - hotelik (Hotel & Camping Maghreb at Jakob's), w centrum zakurzonego miasteczka. Mauretania okazuje sie drozsza. Tu za kawalek dywanu w wietrznym, polotwartym namiocie chca wiecej niz za marokanski przecietny pokoik hotelowy. Jakob, szef tego miejsca mowi, ze OK, jesli chcemy, da nam jeden maly nie-hotelowy pokoik - za darmo, goscinnie. A potem przy herbacie - jeszcze mocniejszej i slodszej niz w Maroku - dogaduja sie z Kati, ze namaluje im jutro jakis malunek na jednej z bialych scian.

w Mauretani!

5 styczen
Podczas kiedy Kati przechodzi sie z mlodym Senegalczykiem z naszego kampingu zakupic farbe i zaczyna malowac ogromne logo i napis na scianie przy wejsciu, ja wedruje do centrum miasteczka, na rynek, zrobic zakupy do pociagu. Teraz dopiero zaczynam doceniac, jakie latwe, przyjemne i tanie bylo zycie w Maroku. Tam na kazdym kroku mozna bylo cos dobrego niedrogo przekasic, a stragany uginaly sie od owocow, kilkunastu rodzajow daktyli, fig, oliwek, itd. Tutaj natomiast, gdzie wokol tylko pustynia - nic nie rosnie. Wszystko co maja sprowadzane jest z innych krajow. Mandarynki, ktore w Maroku kosztowaly grosze, tu kosztuja 1 Euro za kilo i sa najtanszymi owocami. Maja tu kilka eleganckich supermarketow z samymi importowanymi z Europy rzeczami - puszkami, slodyczami, kosmetykami - po wyzszych jeszcze niz w Europie cenach. Nie wiem jak moga pozwolic sobie na to przecietni Mauretanczycy. Na miejscowym targu zaopatruje sie w marokanskie mandarynki, pomidory, daktyle i orzeszki ziemne, w supermarkecie znajduje czarna czekolade z daktylami, a w piekarence, swieze francuskie bagietki. Nie moge napatrzyc sie na piekne, obszerne niebieskie lub biale szaty tutejszych mezczyzn, zwane 'darra', ktore malowniczo powiewaja na wietrze. Kiedy wracam do hoteliku, Kati konczy malunek na scianie. Mowi, ze nie jest to jej najlepszy, ale i tak, z artystycznym rozmachem i mocnymi kolorami, jest to najlepsze, co moga miec.
O 15:00 podobno odjezdza pociag, wiec pakujemy sie, zegnamy i bierzemy taksowke na odlegla o pare kilometrow od miasteczka stacje. Niewielki bialy budynek stacji skladajacy sie z trzech scian i dachu znajduje sie posrodku piaszczystego pustkowia i czuje, ze tu zaczyna sie nasza pociagowa przygoda. Przy torach kolejowych, niknacych po obu stronach w oddali za piaszczystym horyzontem, siedza wprost na piastu z tobolkami kolorowe grupki miejscowych ludzi. Oraz uwiazana do slupka koza - tez oczekujaca na pociag. Polokrag z kamieni posrodku placyku stanowi substytut meczetu, gdzie paru mezczyzn odbywa wlasnie modlitwe z poklonami. A w polotwartym budynku stacyjki rozlozonych jest pare prostych stoisk, gdzie miejscowe kobiety siedzac na matach wraz z niemowletami sprzedaja importowane slodycze, owoce, napoje oraz gotowane jajka na twardo.
Pomiedzy oczekujacymi pasazerami krazy mezczyzna w ciemnych okularach i kolorowej koszuli, z zolta skrzynka z jedna szklana scianka, za ktora widac sterte misternie przygotowanych kanapek z niewielkich bagietek. A na szybce napis: 'sand wishes'. Nie 'sandwiches', a wlasnie 'sand wishes' - czyli 'piaskowe zyczenia' - bardzo pasujaca do otoczenia nazwa.
Jest juz po pietnastej, a pociagau nie widac. Pytamy jednego z oczekujacych mezczyzn i dowiadujemy sie, ze dzisiaj bedzie o osiemnastej. Inshallah. Siadamy wiec na betonowej laweczce pod sciana stacyjkowego budynku i obserwujemy rozgrywajace sie spokojnie scenki tego piaszczystego dworca - a sa ciekawsze i kolorowsze niz najciekawszy film. Kobieta we wzorzystej szacie karmi obfita piersia wydobyte z chusty na plecach niemowle, tuz przy torach nastepuje rozladunek przywiezionych wozem z osiolkiem pakunkow, a inny osiolek ciagnie z mozolem wozek z niebotyczna sterta metalowych (mam nadzieje, pustych) beczek.
Rozposcierajace sie tuz poza torami piaszczyste wydmy sluza za publiczna toalete. Kiedy zbliza sie osiemnasta, ide raz jeszcze za wydme, bo towarowy wagon nie bedzie raczej mial takich wygod. W momencei kiedy podciagam spodnie, widze i slysze nadciagajacy z oddali pociag. Biegne wiec przez piasek, aby zdazyc przekroczyc na pasazerska strone torow zanim odgrodzi mnie od niej najdluzszy pociag swiata. Udaje sie. Ale widze, ze oczekujacy pasazerowie jakos sie nie ruszaja, spokojnie siedzac dalej na swoich tobolkach. A pociag... nadjezdza zwalniajac, ale nie zatrzymuje sie wcale i niknie w oddali. Bo to nie byl nasz - ten pelen byl jakiegos weglowego mialu i nadjechal z innej strony. Nasz dopiero przyjedzie. Kiedy? Wkrotce. Inshallah.
Z toalety za wydma widzialam czerwona kule zachodzacego slonca. Teraz sie sciemnia i zaluje, ze nie zobacze wiele z widokow po drodze. Pewnie dopiero z rana. Czekamy dalej, z gestniejacym lekko tlumkiem tuz przy samych torach. W koncu - juz z totalneuj ciemnosci, wylania sie swiatlo lokomotywy i wtacza sie powoli z hukiem i lomotem niezliczona ilosc pustych, otwartych od gory towarowych wagonow. Jest tez jeden czy dwa pasazerskie, na ktore czesc oczekujacych wykupila bilety. Wiekszosc jednak, podobnie jak Kati i ja wybiera darmowa miejscowke na podlodze jednego z towarowych. Na 'peronie' poznalysmy mowiacego troche po angielsku mlodego czlowieka - Mohameda, ktory odprowadza na pociag swojego przyjaciela, rowniez Mohameda - w ktorego rece i opieke nas oddaje. Ten Mohamed nie mowi niestety nawet po francusku, ale pokazuje nam sposob wejscia do wagornu, pomaga wrzucic plecaki, wlozone specjalnie w worki po mace, ktore kupilam rano - dla ochrony przed brudem. Rozklada na podlodze plachte, na ktora nas zaprasza. W drugim koncu zainstalowuje sie towarzystwo odgradzajace sie od nas ogromna skrzynia, w ktorej transportuja lodowke, a w rogu niedaleko nas, zadomawia sie czyjas koza. Czeka nas dluga noc. Ubralysmy sie zawczasu z Kati we wszystko co mozliwe, oczekujac chlodu, owijamy twarz chustami, chroniacymi choc troche prze pustynnym pylem i nakrywamy sie starym szarym kocem, ktory kupilysmy specjalnie za 2 Euro z naszego porannego hoteliku. Na poczatku jest calkiem przyjemnie. Z czasem jednak zawiewajacy wiatr i chlod pustynnej nocy przedzieraja sie przez koc i warstwy ubran. Przytulamy sie mocniej z Kati, ale raczej nie pospimy. Decyduje sie w koncu rozwiazac worek i wydobyc z plecaka izomate oraz czysciutki do tej pory spiwor. Wiem, ze po tej nocy pewnie juz nie dopiore go nigdy, ale to jest jedyne, co moze nam pomoc te noc przetrwac. Rzeczywiscie, pod spiworem i kocem da sie nawet chwilami zdrzemnac. Ale tez nie na dlugo. Kiedy pociag zatrzymuje sie w srodku nocy posrodku pustyni, wydobywam z naszej siatki z prowiantem te czarna czekolade z migdalami i podjadajac taki smakolyk, wpatrujac sie w czarne, intensywnie rozgwiezdzone niebo nad glowami - z perspektywy podlogi towarowego wagonu - swiat wydaje sie piekny.

dziwne podroze po nieistniejacych drogach

środa, 18 styczeń 2006

"Mauretania oferuje nagie krajobrazy, niekonczace sie widoki, zapomniane miasteczka, dziwne podroze po nieistniejacych drogach, najdluzszy pociag swiata, oraz ponadczasowe rytualy herbaciane w nomadzkich namiotach." - tak zaczyna sie opis Mauretani w moim afrykanskim przewodniku. I tego wlasnie doswiadczalysmy z Kati oraz Rebeka przez ostatni tydzien. Szczegolami podziele sie poprzez fotografie wkrotce...
Jestesmy juz w drodze do Mali. Postanowilysmy przejechac droga poprzez Senegal i skonczylysmy zatrzymane na mauretansko-senegalskiej granicy, bo okazalo sie ze Polacy jednak potrzebuja wize (choc czlonkowie Unii Europejskiej wjezdzaja bez wizy). W kazdym razie, spedzilysmy noc w szopie zakutanych w biale szaty celnikow, a wczoraj... udalo nam sie przedostac niepostrzezenie przez inne przejscie graniczne. Senegal to znowu kolejny inny swiat. Jeszcze tu wroce, a poki co - zmierzamy do Mali...

 

Mali

tyle sie dzieje...

niedziela, 05 luty 2006

Oj, tyle sie dzieje, ze nie wiem nawet od czego zaczac. A i tak wszystkiego teraz nie opisze. Tzn. czasem tyle sie dzieje, a czasem utyka sie na dwa dni posrodku pustkowia nie mogac zrobic nic innego jak tylko czekac z nadzieja, ze kiedys cos przejedzie. Tak bylo po tym, jak z Timbuktu zalapalysmy stopa z dluga drewniana lodzia pelna ryzu, przez dwa dni rzeka Niger. Do 'miasteczka', w ktorym owszem maja lampy na trzech piaszczystych uliczkach, ale elektrycznosc pojawia sie tylko wtedy, kiedy przyjezdza minister. W kazdym razie po dwoch dniach jechal przez pustynie do cywilizacji pickup, na ktorego pake z czternastoma miejscowymi ludzmi udalo nam sie zabrac. I przejchawszy znowu przez pol kraju, dotrzec do Segou, gdzie bawimy sie wlasnie trzeci dzien do rana na festiwalu muzycznym nad Nigrem. Zdjecia i szczegoly z Timbuktu, z rzeki, pustynii, wiosek, festiwalu, itd. moze jakos pozniej. Aha - stad ruszamy wkrotce z Kati do Burkiny Faso, skad niestety, Kati odlatuje juz do siebie... Rebeka jedzie sama na odlegla polnoc Mali w poszukiwaniu meza Tuarega. A jesli nie znajdzie, spotkamy sie moze w Nigrze, kupimy wielblady, albo motocykle i zobaczymy co dalej...

pare dni z malijskiego pamietnika

wtorek, 24 styczeń 2006

OK, udalo mi sie opisac pare dni ostatnich dni bezposrednio na komputerze, wiec zamieszczam ponizej. Nic az tak rewelacyjnego sie podczas tych dni akurat nie wydarzylo, choc kazdy dzien pelen jest malych cudow ciezkich do opisania. Jesli kogos nie przeraza dlugosc tekstu i interesuja codzienne szczegoly - zapraszam.

Aha - a anglojezycznych zapraszam na zerkniecie na ang. wersje, gdzie Kati dzieli sie swoja relacja, skrocona, z kilku tygodni, ale pieknie opisana.

--------------
19 styczen
Rzeczywiscie, udaje nam sie wstac o swicie, znalezc stoisko z bagietkami i fasolka na sniadanie i zobaczyc wschod slonca stojac juz przy drodze. Znowu powoli, troche wedrujac, troche czekajac, troche podjezdzajac po kawalku od jednego niewielkiego miasteczka czy wioski do drugiego. Po drodze mijamy proste, okragle chatki z patykow czy czasem z gliny, biegajace wokol nich beztroskie dzieci, kobiety noszace plastikowe pojemniki z woda i wozy zaprzezone w jednego, a czasem w trzy osiolki.
Jeden z kolejnych stopow wysadza nas w miejscu, gdzie jest tlumnie i kolorowo. Nie jest to nawet miasteczko czy wioska, a po prostu spory, tetniacy zyciem, prawdopodobnie cotygodniowy targ. Zanurzamy sie w otchlan kolorow i nie wiem co mam najpierw robic - patrzec, smakowac, czy fotografowac, czy wszystko jednoczesnie. Kupuje na droge pare pomaranczy z jednej z rozlozonych na ziemi pomaranczowych stert. Na teraz goraca, pieczona kukurydze i przysiadam na stoisku, gdzie Kati zamawia omlet. Jest to dobry punkt do obserwacji, w samym srodku targu, gdzie przechodza wokol kobiety w sukienkach i szatach o ekstrawaganckich kolorach i dopasowanych do nich ogromnych nakryciach glowy zrobionych z pozawiazywanego wymyslnie materialu. Nasyciwszy oczy i zoladki, wychodzimy dalej na pustawa droge, gdzie wiecej wozol z osiolkami niz aut. Ale zabiera nas czlowiek jadacy do rozdroza. On skreca w lewo, a w prawo odbija droga juz prosto do granicy Mali. Z tym ze tutaj... naprawde nie przejezdza juz raczej nic. Tzn. nic oprocz obladowanych maksymalnie towarami i wypelnionych miejscowymi pasazerami busikow. W miejscu gdzie zostajemy wysadzone, kilkoro ludzi czeka wlasnie na taki busik. Przejechalysmy pareset kilometrow przez Senegal wylacznie stopem, a teraz - jesli chcemy zdazyc na jutrzejszy koncert w Bamako, a Kati naprawde zalezy - moze powinnysmy zabrac sie do granicy takim busikiem. Prawie nie mamy wyboru zreszta, bo kiedy podjezdza jeden, aby zabrac tych czekajacych miejscowych, zarzadzajacy bagazami i pasazerami chlopak bez pytania zabiera nasze plecaki i zaczyna umocowywac je na dachu, na samym wierzchu sterty innych tobolkow, ktora wysokoscia przewyzsza busik. Ale z tego co widzimy, busik wypelniony jest scisle po brzegi.
- Zaraz, zaraz...
- ...., granica - wsiadajcie. - popedza nas bagazowy. - 1500 Frankow od osoby.
- To duzo. Poza tym nie ma tu miejsca.
- OK, 1200. A miejsce zaraz sie znajdzie, wsiadajcie, bo odjezdzamy.
Wsiadamy przez otwarte tylne drzwi. Rebeka wciska sie pomiedzy matke karmiaca piersia czarne niemowle i innych pasazerow na laweczce. Ja przysiadam sie tuz obok, wraz z innymi na worku maki, a Kati dostaje sie miejsce tuz przy otwartych tylnych drzwiach, przy ktorych uczepionych jest na stojaco na zewnatrz kilku chlopakow. W ten sposob przemierzamy ostatnie paredziesiat kilometrow Senegalu. A wrazen z wnetrza busiku nie da sie tak naprawde opisac, sfotografowac, czy nawet sfilmowac, bo tego trzeba doswiadczyc.
Wysiadajac w przygranicznym miasteczku postanawiamy zignorowac posterunek policji, gdzie powinnysmy dostac pieczatki wyjazdowe i udac sie prosto do Mali. Tak na wszelki wypadek, bo Kati zamazala co prawda profesjonalnie adnotacje na mojej senegalskiej pieczatce, wspominajaca o odmowie wstepu z powodu braku wizy, ale kto wie - zawsze moga zaczac sie dopatrywac... Jednak idac zakurzona uliczka w strone granicznego mostu, zostajemy zatrzymane przez senegalska straz graniczna, ktora zada paszportow.
- Nie macie pieczatki wyjazdowej? Musicie wrocic, na poczatku miasteczka jest posterunek policji, tam dostaniecie.
No to nie mamy wyboru. Wleczemy sie w upale na posterunek. A tam - mile zaskoczenie - urzednik o nic nie pyta, nie wnika nawet w to, ze nie mam wizy i wbija nam po prostu pieczatki wyjazdowe. Wracamy, przechodzimy pieszo przez dlugi, graniczny most przed ktorym stoi niemrawo w bezruchu dluga kolejka ciezarowek, a ich kierowcy wygladaja jakby stracili nadzieje na szybki przejazd, bo wiekszosc spi rozlozona na matach w cieniu bezposrednio pod ciezarowkami, albo parzy herbate na gazowych kuchenkach. W plytkiej o tej porze roku rzece pod mostem miejscowe kobiety robia pranie rozkladajac ubrania i chusty do wysuszenia na skalach jak kawalki kolorowego paczworku, a nadzy czarni chlopcy taplaja sie w wodzie.
Tu za mostem zaczyna sie juz Mali i gdzies w poblizu musi znajdowac sie malijski punkt graniczny, ktory tez chcemy ominac, bo tym razem to Rebeka nie ma malijskiej wizy. Okazuje sie, ze punkt kontrolny jest przy drodze poza miasteczkiem, ale wedrujemy po prostu przed siebie, a dochodzac do niego, skrecamy do rozlozonych nieopodal budek i straganow z przekaskami udajac, ze cos kupujemy i wychodzimy na droge kawalek dalej, idac do przodu i nie ogladajac sie za siebie. A ja nie moge oderwac oczu od grubych, majestatycznych baobabow porastajacych okolice. Trafilysmy na rzadki baobabowy las. Zabiera nas kawalek jakas robocza ciezarowka, a potem prawie od razu dwaj mezczyzni jadacy prosto do Kayes Jada calkiem niezlym autem, a droga jest tez zaskakujaco dobra, nowa chyba, lepsza niz wiekszosc polskich. Nie tak wyobrazalam sobie jeden z najbiedniejszych krajow swiata gdzies w srodku zachodniej Afryki. Ale zobaczymy jak dlugo. Kiedy po paru godzinach docieramy do Kayes robi sie juz ciemno, ale postanawiamy sprobowac zajechac dzis najdalej jak sie da, aby dotrzec na ten jutrzejszy koncert. I o dziwo, w ciemnosci, poza miastem, nie czekamy nawet dlugo. Zabiera nas mezczyzna jadacy... nie wiem nawet dokad, w kazdym razie do przodu. W aucie wszystkie przysypiamy i nie wiem nawet ktora jest godzina, ani gdzie sie znajdujemy, kiedy nas wysadza przy jakims zupelnie ciemnym zakurzonym placyku, gdzie przy mdlym swietle latarek i prowizorycznych lampek rozlozonych jest kilka stoisk z jedzeniem. Zajmiemy sie wiec najpierw kolacja, a potem pomyslimy co dalej.
Przyswiecajac moja latarka zagladamy w garnki i miski jednej z kobiet i znajdujemy ryz, gotowana fasolke bez miesa, a do tego kobieta robi nam nawet szybko salatke z salaty i pomidorow. Tego tez sie tutaj nie spodziewalam... Po tak milej kolacji rozgladamy sie wokol. Troche na prozno bo i tak nic poza ciemnoscia nie widac. Nie ma za bardzo gdzie sie tu przespac, wiec moze powinnysmy sprobowac wykorzystac te noc na przyblizenie sie na tyle na ile sie da do Bamako. Wiem, ze jestesmy posrodku ciemnego pustkowia gdzie zero ruchu, ale nie w takich warunkach lapalo sie stopa... Zaparkowana jest nieopodal wielka ciezarowka. Zagadujemy jednego z czarnych chlopakow, ktory wlasnie sie spod niej wyczolguje usmarowany czarnym smarem.
- Jedziecie do Bamako?
- Tak, ale ciezarowka jest bardzo, bardzo powolna.
- Nieszkodzi, i tak nie ma innych opcji. Zabierzecie nas?
- Ile placicie?
- Nic. Jedziemy stopem.
- Ile was jest? Trzy dziewczyny?
- Nie zajmujemy duzo miejsca...
- Dobra. Dajcie plecaki, wczucimy na pake.
Bo okazuje sie, ze ich jest juz w kabinie czterech. Ale siedem osob tez sie spokojnie miesci. Usadawiamy sie wiec na lozku w kabinie i przygotowujemy na dluga noc... Droga do tej pory byla gladka, ale teraz zaczynaja sie wyboje. Mohamed (tak, kolejny Mohamed, ale tylko jeden z tych czterech) mial racje - ciezarowka wlecze sie bardzo powoli. Ale i tak szybsze to niz przespanie sie na zakurzonym placyku. Przytulamy sie skulone z Kati usilujac troche sie zdrzemnac. Jest cieplo, miekko, nie ma przestrzeni na wyciagniecie nog, ale nie ma co narzekac.

20 styczen
Rzeczywiscie, musialam przespac pare godzin, przebudzajac sie tylko sporadycznie z niewygody, bo kiedy zatrzymujemy sie, jest juz podobno piata rano, choc wyglada ciagle na srodek nocy. W miejscu gdzie sie zatrzymujemy, stoi ciag ciezarowek, busikow i aut. Okazuje sie, ze to jakies miejsce ze szlabanem na drodze, ktory otwiera sie o siodmej rano. Dziekujemy chlopakom za podwiezienie, zabieramy plecaki i pod budka straznikow znajdujemy zadaszenie z pustym, obszernym lozkiem, jakby czekajacym na nas. Rozkladamy sie tam i przesypiamy do rana.
Okolo siodmej nie jestesmy bynajmniej wyspane, ale wstajemy slyszac halas odjezdzajacych pojazdow. Tym razem uliczne stoisko oferuje wylacznie kawe z mlekiem oraz bagietki z majonezem. Posila sie tylko Kati, ja jakos nie jestem glodna. Przy stoisku zagadujemy mezczyzne w eleganckich afrykanskich szatach, ktory zaparkowal nieopodal auto wraz z zona i coreczka. Owszem, jedzie do Bamako. Waha sie przez chwile, ale w koncu zaprasza do auta. Wrzucamy plecaki do zakurzonego bagaznika i usadawiamy sie na tylnim siedzeniu.
Okazuje sie, ze szlaban oddzielal nie najlepsza droge od prawdziwych bezdrozy. Tu prowadza jedynie wyjezdzone sciezki. Chyba za wczesnie pochwalilam wczoraj malijskie drogi. Ale auto, choc nie ma napedu na czteru kola, niezle sobie radzi, sunac i wzbijajac tumany pomaranczowego pylu. Nie jest to dlugi dystans, ale przy takich drogach wydaje sie nieskonczenie dluzyc. Na szczescie nie musimy martwic sie juz o kolejnego stopa. Po drodze mezczyzna opowiada nam po francusku troche miejscowych historii i nie omieszka zaznaczyc, ze pochodzi z krolewskiego rodu, a jego dziadek zalozyl Kayes. Dziadek, ktory mial jedenascie zon i siedemdziesioro dzieci. Droga jest dluga i meczaca, wiec kierowca zarzadza przerwe w jakiejs wiosce pod drzewem ze sterta arbuzow. Przerwe arbuzowa wlasnie. A po arbuzie on oraz zona z wytatuowanym podbrodkiem i rytualnymi bliznami na ramieniach klada sie na macie przy stoisku na drzemke, a kilkuletnia, nie usmiechajaca sie coreczka wczolguje sie pod chuste mamy i tez zasypia.
W koncu, z paroma jeszcze przystankami, docieramy do Bamako, legendarnej stolicy Mali. Kierowca mowi, ze odstawi nas gdzie tylko chcemy, ale najpierw zawiezie nas na chwile do swojego domu na obrzezach miasta. Tam, na podworku z ogromnym drzewem mangowym wita ich radosnie liczna rodzina. Synowie na polecenie ojca wydobywaja z baganika nasze plecaki pokryte gruba warstwa pylu. Klada je posrodku podworka i miotelka, a potem mokra szmatka zaczynaja je energicznie czyscic. Zostajemy zaproszone do usiascia na krzeslach w cieniu drzewa. Obserwujemy w podziwie jak gromadka dzieci krzata sie, przynoszac reszte bagazy. Starsi chlopcy zaczynaja myc auto, a mlodszy czyscic ojcu buty. Niemrawa podczas drogi dziewczynka, teraz naprawde sie ozywia, glownie na widok polnagiego, mlodszego od siebie chlopczyka, byc moze kuzyna, z ktorym zaczynaja zabawe w toczenie po podworku i bieganie za zielona pomarancza. Kierowca bierze prysznic, przebiera szaty i mowi, ze mozemy ruszyc. Ogromnie dziekujemy i prosimy o wysadzenie nas przed 'Maison de June', czyli schroniskiem mlodziezowym.
Trafilysmy wlasnie na zaczynajace sie Swiatowe Forum Socjalne, ktorego czesc uczestnikow z roznych stron swiata tez jest tu zakwaterowana i w roznych czesciach miasta odbywaja sie konferencje. Wszystkie pokoje z lozkami sa zajete, ale znajduje sie jeden spory, pusty, z dwoma materacami na podlodze. Pasuje. Zaspakajamy najpierw najpilniejsze potrzeby - czyli zmycie z siebie warstwy kilkudniowego kurzu. Ubrania wypierzemy juz jutro. No wiec hurra - dokonalysmy kolejnej ledwo mozliwej rzeczy, zdazylysmy w kilka dni stopem do Bamako - prosto idealnie na koncert.
Nie musimy dopytywac sie i szukac, kiedy tylko wychodzimy odswiezone na zewnatrz, juz o zmierzchu, zaopiekowuje sie nami natychmiast trzech miejscowych mlodych chlopakow, dwoch z dredami, ktorzy oferuja zaprowadzic nas do miejsca, gdzie mozemy dostac bilety, cos zjesc, a potem na sam koncert. Propozycja nie do odrzucenia. Prowadza nas do znajomego dealera biletow, gdzie oczywiscie przeplacamy, ale nie sa to ogromne kwoty - niecale cztery Euro. Przed stadionem tloczy sie tlum podekscytowanych mlodych ludzi oraz kobiet z koszami transportowanych na glowie przekasek, obranych pomaranczy, orzeszkow ziemnych, gotowanych jajek, smazonych rybich glow, napojow, itd. Ustawiamy sie w kolejce do wejscia. Na stadionie siadamy wyczerpane na betonowej laweczce posrod modnie ubranej entuzjastycznej malijskiej mlodziezy i wpatrujemy sie w oswietlona scene z napisem 'Africa Reagge Festiwal'. Tlum glosno wiwatuje, kiedy pojawia sie prowadzacy i otwiera impreze. Pierwsze pare kawalkow jest dosc rozczarowujace, bo nie pojawia sie jeszcze zaden prawdziwy zespol, tylko leci afrykanskie reagge ze sprzetu, do ktorego spiewaja wykonujac akrobacje na scenie miejscowi rastamani przy wiwatujacej publicznosci. My po kilku dniach drogi i malo przespanych nocy jestesmy zbyt zmeczone... Postanawiamy zdrzemnac sie na lawkach w pustej, bocznej czesci stadionu. Probujemy, choc niezbyt dlugo, bo choc jest w miare cieplo, ale w letnich koszulkach na betonowych lawkach jednak marzniemy. Wracamy w srodek publicznosci, ale wycienczone podroza nie damy rady. Kiedy tuz przed polnoca bierzemy taksowke z powrotem do schorniska, widzimy, ze impreza dopiero zaczyna sie rozkrecac, a klebiacy sie przed stadionem tlum jest jeszcze wiekszy niz ten wewnatrz.

21 styczen
Dzis dopiero porzadnie sie wysypiamy. Delektujemy sie mozliwoscia i sama czynnoscia prania ubran. Taka prosta rzecz, a cieszy. Czyste i wypoczete idziemy z Kati przywitac za dnia nowe miasto. Rebeka juz tu byla, wiec wybiera sie na pare odczytow forum socjalnego. Po pustynnej Mauretanii, Bamako wydaje sie tropikalnym rajem. Rosna wokol mangowe drzewa z dojrzewajacymi wlasnie owocami, a kolorowiej niz gdziekolwiek indziej ubrane kobiety sprzedaja na ulicach schlodzone kawalki manga i ananasow w plastikowych torebkach. Podziwiajac na te kobiety, czesto niosace swoje towary na glowach, nie moge napatrzec sie na wystajace z przodu czarne stopki rozkraczonego malucha przywiazanego zwyczajowo chusta na plecach. Na targu czarnej magii trafiamy na stoiska z przeroznymi czesciami najdziwniejszych niezywych zwierzat, jak kolce jezozwierza, skory krokodyla, zasuszone glowy miniaturowych malpek i mase innych, ciezszych do zidentyfikowania. A uliczka czy dwie dalej oferuje bardziej nowoczesne towary, jak ciemne okulary, plastikowe wiadra z napisem 'I love Africa', zegarki, telefony komorkowe czy cazki do paznokci. W rzeczywistosci wiekszosc zakurzonych uliczek w centrum miasta wydaje sie pasmem niekonczacego sie targu, gdzie mozna kupic doslownie wszystko czego sie potrzebuje i wszystko czego nie potrzebuje.
Wsrod bogactwa tej roznorodnosci mam poczatkowo maly problem ze znalezieniem czegos konkretniejszego do zjedzenia, pomijajac wysmienita papaje. Nie brak tu ulicznych stoisk z jedzeniem, ale wiekszosc oferuje ryz z sosem z orzeszkow ziemnych, ktory bylby rewelacyjny, gdyby nie plywaly w nim kawalki miesa. Na smazone rybie glowy tez sie nie skusze. Ale w koncu trafiam na stoisko z gotowana fasolka. Oraz pysznymi smazonymi platanami, czyli slodkimi bananami.


22 styczen
Znajduje w centrum w miare dobry, w miare szybki i tani internet, wiec spedzam czesc dnia nadrabiajac internetowe zaleglosci oraz tworzac na stronie kolejne albumy ze zdjeciami, jeszcze z Mauretanii oraz przejazdu przez Senegal.
Wieczorem Kati jest zbyt zmeczona, ale Rebeka proponuje wybranie sie do jednego z klubow, gdzie mozna posluchac na zywo malijskiej muzyki, z czego znane jest Bamako. Uslyszala, ze w 'Hipodromie'. Wedrujemy wiec do centrum, gdzie znajdujemy miejscowy busik, czyli vanik bez drzwi z metalowymi laweczkami wokol, ktorego naganiacz krzyczy 'Hipodrom'. Wsiadamy i jedziemy wzdluz coraz ciemniejszych uliczek. Po dluzszej chwili orientujemy sie, ze wiekszosc pasazerow juz wysiadla, a naganiacz pyta nas: "To gdzie w Hipodromie chcialyscie wysiasc?" Okazuje sie, ze Hipodrom to nie nazwa konkretnego klubu, a calej dzielnicy, ktora dawno przejechalysmy, a vanik sunie dalej nieasfaltowanymi coraz to bardziej wyboistymi uliczkami w coraz to ciemniejsze przedmiescia.
- Bedziecie wracac do centrum?
- Nie. Tu konczymy trase.
No to ladnie... Wysiadamy nie majac pojecia gdzie sie znajdujemy ani jak trafic z powrotem. Ale nie jest tak zle. Mezczyzna na rogu mowi, ze tylko taksowka, jesli jakas znajdziemy. A kiedy widzi, ze na taksowke nie mamy ochoty, prowadzi nas kawalek, gdzie kilka osob oczekuje w ciemnosci na inny vanik z powrotem do centrum. W blaszanym pudle busika przygladam sie z podziwem pieknej czarnej kobiecie w niesamowitej, ciezkiej do opisania szacie, a ona usmiecha sie rownie intensywnie przygladajac sie nam. Coz, nie mamy szczescia jesli chodzi o muzyczna scene Bamako, ale nocne wycieczki przedmiesciami tez bywaja ciekawe. Jest przyjemnie cieplo, uliczny zegar pokazuje polnoc, a termometr 29 stopni.

23 styczen
Rebeka wybiera sie stad przez Niger i jesli uda jej sie zdobyc wize, przez Algerie do Europy. Kati ma jeszcze jakies trzy tygodnie zanim poleci do domu, do Nowego Jorku i Ekwadoru. Wpatrujac sie wczoraj w mapy i przewodniki, wymyslilysmy, ze mozemy pojechac wszystkie razem do Timbuktu i przez Mali kawaleczek wglab Nigeru skad Rebeka odbilaby na polnoc, a my z Kati zataczajac kolko, przez Burkine Faso, wrocilybysmy do Bamako, skad ona polecialaby do domu, a ja dalej w moja droge. Wszsytko brzmi ciekawie i ladnie na mapie. Jednak powodzenie tego planu zalezy od tego, czy uda nam sie dostac odpowiednie wizy. Chodza sluchy, ze jest podobno dostepna jedna wiza do pieciu krajow: Nigeru, Burkiny Faso, Beninu, Togo i Wybrzeza Kosci Sloniowej. To byloby idealne i rozwiazywalo problem plus dalo mi wstep do kolejnych krajow.
Wybieramy sie z rana na wedrowke przez miasto do ambasady Burkiny Faso. Kiedy po dokladnym spisaniu szczegolow z naszych paszportow urzednik wpuszcza nas do przestronnego wnetrza, kobieta za szybka nie bardzo wie o co nam chodzi i mowi, ze takiej wizy tu nie daja. Postanawiamy sie rozdzielic i sprobowac dowiedziec - Rebeka w ambasadzie Francji, ktora reprezentuje tez Togo, a Kati i ja w ambasadzie Wybrzeza Kosci Sloniowej, ktora wedlug mojej mapy jest tuz nieopodal. Nie mozemy jednak jakos na nia trafic i kiedy pytamy kolejnych osob, pokazuja sredniookreslonym gestem w dal prosto przed siebie. Wedrujemy wiec wsrod pylu i spalin aut i skuterow, balansujac tak aby nie wpasc w plynacy wzdluz drogi otwarty sciek. Srednio przyjemny spacer, do tego w prazacym sloncu. Kiedy znajdujemy w koncu ambasade, w jednej z niepozornych nieasfaltowanych uliczek, mowia nam aby usiasc i poczekac, co robimy z przyjemnoscia pod zadaszeniem przed budynkiem. Po jakiejs godzinie zainteresowuje sie nami urzednik i lamanym angielskim wyjasnia, ze owszem, wiza do pieciu krajow jest dostepna, ale nie w tym momencie, poniewaz wlasnie skonczyly im sie wizowe znaczki.
- A kiedy bedziecie mieli nowe?
- Zadzwoncie jutro rano. Zobaczymy.

24 styczen
Wizy potrafia stac sie koszmarem podrozy. Dzwonimy rano dwa razy do goscia z ambasady Wybrzeza Kosci Sloniowej, ale mowia, ze jeszcze nie przyszedl. Wybieramy sie raz jeszcze do ambasady francuskiej, moze cos nam tam powiedza. Ale okazuje sie, ze ciezko zdobyc wiarygodna informacje. Od dwoch roznych osob dowiadujemy sie, ze: owszem, wiza do pieciu krajow istnieje, ale zajmuje trzy tygodnie aby ja dostac. Oraz ze owszem, kiedys istniala, ale juz ja zniesli. Probujemy z Kati ostatniej szansy - z powrotem dlugi spacer wzdluz zatloczonych ulic i otwartych sciekow - do wczorajszej ambasady, moze gosc juz przybyl i moze maja znaczki. No wlasnie... moze... Znowu odczekawszy swoje siedzac pod daszkiem, slyszymy w koncu:
- Przyjdzcie w piatek. Moze beda znaczki.
Dajemy za wygrana. Kati dowiaduje sie na internecie, ze mozna podobno otrzymac wize Nigeru oraz Burkiny Faso bezposrednio na granicy, choc kazda z nich oddzielnie jest drozsza niz wszystkie piec razem - okolo 40 Euro. Kati rezerwuje wiec bilet samolotowy do Nowego Jorku z Wagaduga, stolicy Burkiny Faso. Ja... nie wiem jeszcze co zrobie. W kazdym razie postanawiamy ruszyc jutro z samego rana - poki co w strone Timbuktu.

Bamako

poniedziałek, 23 styczeń 2006

 

przez Senegal do MaliPrzejechawszy przez Senegal, wzdluz rzeki przy mauretanskiej granicy, dotarlysmy do Mali. NIektorzy miejscowi patrzyli z lekkim zdziwieniem na trzy biale dziewczyny lapiace stopa, ale wbrew temu, co wszyscy zawsze mowia, tu rowniez stop dziala, tak jak i wszedzie indziej, tyle ze droga dluga i powolna i dotarlysmy do Bamako zneczone i pokryte gruba warstwa pomaranczowego kurzu. Dotarlysmy tu dokladnie w czasie odbywajacego sie wlasnie swiatowego forum socjalnego oraz festiwalu afrykanskiego reagge.
Zrobilo sie w koncu prawdziwie tropikalnie. Wczoraj uliczny termometr pokazywal 30 stopni o polnocy. Rosna dojrzewajace wlasnie manga, a kolorowo poubierane kobiety, przewaznie z nieodlacznym niemowleciem w chuscie na plecach, sprzedaja przy drodze schlodzone kawalki swiezej papai oraz tysiace innych rzeczy.
Odpoczywamy tu troche, dowiadujemy o kolejne wizy i... zobaczymy co dalej.
A poki co zapraszam do swiezo dodanych kilku albumow - jeszcze z Mauretani oraz jeden z przejazdu przez Senegal.

Burkina Faso

Przekorny Tika

sobota, 25 luty 2006

Wiec ok, mam wielblada. Ale... zajmie pewnie troche czasu zanim bede mogla powiedziec, ze jestesmy prawdziwymi przyjaciolmi. Tutaj ludzie traktuja wielblady, a wlasciwie wszystkie zwierzeta w bardzo utalitarny sposob - wielblad jest glownie srodkiem transportu, powoli zastapianym przez motocykl, nawet wsrod populacji miejscowych Tuaregow. Nikt nie zaprzyjaznia sie ze zwierzetami, wiec Tika tez nikomu naprawde nie ufa, ani z ludzmi sie nie przyjazni. Owszem, wstanie, usiadzie, ruszy, skreci w lewo, w prawo, ale nawet do tego czasem trzeba uzyc troche sily. A ja... traktuje go chyba ciut zbyt delikatnie. Ale powoli, powoli, ucze sie wielbladzich sztuczek, przymocowujac siodlo co rano i jadac z Tika poza wioske, zostawiajac go tam aby posilil sie liscmi z pustynnych krzakow, dogladany przez niewolnika mojego tuareskiego przyjaciela. A po poludniu siodlam go znowu i przyprowadzam z powrotem na podworko. Dwa dni temu, z miejscowymi przyjaciolmi sprawilismy Tice kapiel, szorujac go dokladnie, aby stal sie czysciutki, prawdziwie bialy. Ale nastepnego dnia, kiedy przyszlam po niego po poludniu na skraj pustyni, ledwo poznalam mojego wlasnego wielblada - umyslnie polozyl sie i wytarzal w popiele ogniska, tak ze nie jestem pewna juz czy mam bialego czy ciemnoszarego wielblada. Stwierdzilam, ze nie ma sensu myc go wiecej, wiec otrzepalam go tylko, a dzis oczywiscie zrobil dokladnie to samo.
Ale nie trace nadziei, ze zaczniemy sie wkrotce rozumiec. Czuje, ze tak naprawde naucze sie najwiecej po prostu w drodze i bylam juz gotowa ruszyc jutro. Ale jutro akurat jest swieto nadania imienia nowonarodzonemu dziecku najlepszego przyjaciela mojego przyjaciela, wiec zostane chyba w Gorom kolejny dzien i sprobuje wyruszyc w niedziele z samego rana.

biały wielbłąd ...

poniedziałek, 20 luty 2006

Nie zdawalam sobie nawet sprawy jakie przygody czekaja mnie tutaj, kiedy pozegnalam Kati w Oagadougu. Myslalam, ze Burkina Faso bedzie tylko 'przejazdowym' mniej wiecej krajem w drodze do Nigru, gdzie umowilam sie luzno z Rebeka. Opuszczajac stolice nie mialam jeszcze od niej wiadomosci od kiedy rozstalysmy sie w Mali, ale podazalam powoli stopem wzdluz mniej uczeszczanej drogi w strone nigerskiej granicy. A tutaj na polnocy kraju, moja uwage odwracal co jakis czas przejezdzajacy na wielbladzie Tuareg. Tak, wlasnie przejezdzajacy, nie prowadzacy wielblada, ale jadacy samotnie nie wiadomo skad i dokad, w turbanie, dostojnych szatach i z mieczem... Cos o czym marzylam, a co okazalo sie nie mozliwe w Maroku, gdzie wielblady potrafia tylko podazac za przewodnikiem. - Chodz, zabiore cie moim motocyklem do Gorom Gorom, jutro jest dzien targowy, tam mozesz kupic wielblada. - powiedzial mi miejscowy chlopak z dredami w miasteczku na polnocy Burkiny. Targ byl fascynujacy, z kolorowo ubranymi ludzmi z wielu roznych grup etnicznych przybylymi z bliska i z daleka, pieszo, wozami zaprzezonymi w osiolki, ciezarowkami, lub na wielbladach. Owszem, byly wielblady na sprzedaz, ale wszystkie biale byly mlode, jeszcze nie trenowane. A jedyny duzy, dobrze wytrenowany nie byl bialy. Ale... nastepnego dnia znowu znalazlam sie na motocyklu, z miejscowym Tuaregiem jadacym okolo 50 kilometrow przez pustkowie do swojej wioski. Dluga historia, ale w skrocie - motor popsul sie po drodze, kontynuowalismy pieszo, spedzilismy noc z tuareska rodzinka, nastepnego dnia ludzie poprzyprowadzali swoje wielblady. I... tak - w koncu - jestem szczesliwa posiadaczka okazalego, bialego wielblada! Kati miala nadzieje, ze nazwe mojego wielblada jej imieniem. Ale... nie moglam jakos tego zrobic. Kati jest zbyt wyjatkowa i zadne zwierze, nawet moj wspanialy wielblad nie bedzie mial tak na imie - bo to nie to samo. Ale, na jej czesc, przestawilam tylko dwie sylaby i ochrzcilam mojego wielblada 'Tika'. Nie wiem kiedy bede w stanie wrzucic na strone zdjecia, bo tutaj maja polaczenie internetowe, ale tylko wieczorami, powolne i drogie. Wiec prawdopodobnie dopiero w Nigrze - dokad wybieram sie wkrotce razem z Tika - jak tylko naucze sie mniej wiecej samodzielnej obslugi wielblada. Byc moze Rebeka przylaczy sie do mnie... W kazdym razie - w zakurzonej wiosce Gorom Gorom czuje sie jak w domu, Burkina Faso jest jednym z najbardziej przyjaznych krajow w jakim bylam, moj wielblad skubie wlasnie liscie z drzewa na piaszczystym podworku u miejscowego przyjaciela Tuarega - jednym slowem - zycie jest piekne...

sama w Oagadougu

sobota, 11 luty 2006

No to jestem juz w kolejnym afrykanskim kraju - Burkina Faso. I... juz zupelnie sama. Bo Rebeka odbila w swoja strone juz w Mali, w poszukiwaniu swojego Tuarega i od tej pory sie nie odezwala. A Kati wczorajszej nocy wsiadla do samolotu, najpierw do Maroka, gdzie spedzi pare dni i potem poleci do siebie, tzn. do Nowego Jorku i za chwile do Ekwadoru, gdzie przewaznie mieszka jak nie podrozuje.

Tak wiec jestem sama, ale musze przyznac, ze mam szczescie do spotykania na swojej drodze wyjatkowo ciekawych ludzi, szczegolnie samotnie podrozujacych dziewczyn, choc nie przypuszczam, ze jest ich az tak wiele w okolicy.z Agnes w jej ciezarowce Na festiwalu w Segou spotkalysmy kolejna - Francuzke, Agnes, ktora podrozuje swoim domem-ciezarowka i robi najwspanialsza rzecz, o jakiej slyszalam - rozstawia w malych afrykanskich wioskach ukradziony z McDonalds'a dmuchany zamek. Stwierdzila, ze przyniesie on znacznie wiecej radosci i pozytku tutaj. A na scianie swojej bialej ciezarowki wyswietla filmy - gdzie w wioskach bez elektrycznosci musi byc to niezla atrakcja. A filmy wyswietla w miare mozliwosci lokalne, afrykanskie. Agnes zabrala Kati i mnie ta wlasnie niepozornie z zewnatrz wygladajaca, ale niesamowita ciezarowka - z Mali do Burkiny Faso.

Pozdrawiam goraco z super goracego Oagadougu! I zapraszam do obejrzenia zdjec z Mali - jest kilka nowych albumow, ktore opowiadaja to, czego nie daje rady opisac.

 

Niger

jeden dzien z Tika

niedziela, 05 marzec 2006

 

swiat z siodla wielblada
Tuareg na motorze
w zwiewnej szacie w kolorze
tak niebieskim jak niebo Burkiny
mija nas pozdrawiajac
i Allaha wzywajac
a obok przechodza dziewczyny
z ozdobami w warkoczach
blyskiem usmiechu w oczach
balansujac na glowie wode
co przynosza ze studni
kazda sie tym tu trudni
a na plecach niemowle mlode
Tika kroczy niespiesznie
strzygac uchem pociesznie
szybkie tempo Tice nie w smak
nigeryjskie przestrzenie
Tika kocha szalenie
Tika uj, Tika uj, Tika tak

Przyspiewywalam sobie w ten sposob w rytm niespiesznych krokow Tiki przemierzajac bezdroza na pograniczu Burkiny i Nigru. Piosenka bylaby dluzsza, ale wene tworcza przerwalo mi pojawienie sie nie wiadomo skad wedrujacego mezczyzny, z ktorym wdalam sie w rozmowe. Bez bagazu, w plastikowych klapkach, wedrujacym z Mali, przez Niger az do Nigerii.

A pisze te slowa teraz bedac smutna - smutna po szybszym niz sie spodziewalam rozstaiu z Tika. I szczesliwa - szczesliwa wszystkimi pieknymi chwilami, ktore razem przezylismy. Nie wiem czy moge powiedziec, ze Tika mnie pokochal. Ale w kazdym razie zaczal mnie akceptowac i tolerowac, z cierpliwoscia i usmiechem. A te kilka dni wedrowki byly jednymi z najintensywniejszych w moim zyciu. Dlugo by opisywac - zalaczam wiec opisany w skrocie jeden dzien z pamietnika.

------------------------------------------------------------------------------

28 luty
Pierwszym widokiem, jaki widze z rana wychodzac na podworko przed chatke, to kobiety i dziewczynki ubijajace dragami proso. Natychmiast tez kiedy sie pojawiam, zotaje mi wreczona miska ze slowami:
- Szef wioski przesyla mase.
To znaczy te okragle smazone ciasteczka, ktorymi dziele sie z calym podworkiem. Na porannym stoisku wypijam jeszcze 'bui' (gesty napoj z prosa). Ide podziekowac i pozegnac goscinnego szefa wioski i wracam osiodlac Tike. Brat szefa pomaga mi przymocowac plecak, po czym osobiscie, jak zwykle w asyscie wioskowej dzieciarni, odprowadza mnie na wychodzaca z Falagountu droge. Tam dopiero kaze Tice usiasc, dostarczajac dzieciakom uciechy - biala kobieta dosiadajaca bialego wielblada. I odjezdzajaca nim powoli samotnie w sina dal.
Okazuje sie, ze droga prowadzila tylko do Falagountu. Stad prowadzi wydreptana-wyjezdzoa sciezka, rozwidlajaca sie niejednokrotnie na kilka alternatywnych, kiedy ta glowna staje sie zbyt piaszczysta. Staram sie podazac ta najglowiejsza, aby sie nie zgubic. Do tej pory bylo zbyt latwo - podazac jedna wyrazna droga. Ta sciezka, prowadzaca juz w miare prosto do nigeryjskiej granicy, wiedzie przez wysuszone pustkowie. Nie wiem czy mozna nazwac to pustynia, bo okolica pelna jest kolczastych krzkow, a nawet gdzieniegdzie kolczastych drzew. Krajobraz zreszta co chwile lekko sie zmienia. W oddali widac wzgorza z plaskimi wierzchami. Od czasu do czasu mijam skupisko prostych okraglych chatek z ziemistych cegiel, otoczonych mniejszymi - bez drzwi, tylko z okienkiem - to spichlerze na proso. Po drodze wedruja kobiety noszace na glowach wiadra z woda. Wkroczylam chyba w bardziej tuareski region, bo od czasu do czasu mija mnie oturbaniona postac w dlugiej szacie, na rowerze lub motocyklu. Do ostatniej burkinkskiej wioski, Sela, mam okolo pietnastu kilometrow. Daje sie Tice zatrzymac, to na poskubanie wyschnietej trawy, to na liscie z kolczastego krzaka. Nasila sie upal.
Mija mnie woz z dwoma osiolkami wiozacy dwie metalowe beczki. Zagaduje mnie mezczyzna w kolorowej szacie. Okazuje sie, ze tez jedzie stad co ja, czyli okolicy Gorom Gorom. Co tu robi? Po nigeryjskiej stronie napelni beczki woda i pojedzie w pustynie ja sprzedawac w nomadzkich osadach. To jedyny sposob, w jaki moze zarobic par groszy. Pyta, czy mam cos do jedzenia.
- Mam tylko rzeczy, ktore trzeba ugotowac - ryz, makaron, fasolke. Jad dojedziemy do wioski i cos tam bedzie, to zapraszam pana na posiek. A daleko jeszcze?
- Nie, nie. Tuz, tuz.
Tutejsze 'tuz tuz' moze oznaczac wszystko. W kazdym razie osiolki truchtaja podobnym tempem co Tika kroczy, wiec jedziemy razem. Wioska Sela to nawet nie wioska, a kilka porozrzucanych budynkow, oraz garstka okraglych chatgek. I pompa, wokol ktorej zgromadzony jest tlumek miejscowych i stadko bydla pijace wode, ktora scieka do betonowego zbiornika. Podchodze z Tika, ktory tez gasi pragnienie, parskajac ociesznie mokrym pyszczkiem. Moj znajomy z osiolkami tu chyba napelni beczki. Mowi, aby isc dalej prosto - z roznych zrodel, od trzech do pieciu kilometrow - do pierwszej nigeryjskiej wioski - tam sie spotkamy.
Wedrujemy wiec dalej, przekraczajac wyschnieta zupelnie rzeke - jak sie domyslam - granice. Bez kontroli paszportowej, bez pieczatek. Na szczescie - bo nie mam ani burkinskiej, ani nigeryjskiej wizy. Ani nawet piczatek z kilku ostatnich granic. Wiec na wielbladzie wkroczylam do kolejnego afrykanskiego panstwa. Pierwsze pojednyncze chatki jakie tu mijam, to nawet nie z ziemistych cegiel, a z plecionych mat - niewielkie, okragle. Ale do wioski jeszcze spory kawalek. Raczej piec niz trzy kilometry. Kiedy w koncu pojawiaja sie domy wioski Amarasinge w oddali, nadjezdza swoim wozem moj znajomy. Tuz przed wioska zatrzymujemy sie. Rozsiodluje Tike, skladam bagaze pod drzewem, a mlody Tuareg w ozdobnej zielonej szacie, turbanie i z mieczem zgadza sie za drobna oplata popilnowac wielblada i bagazu. Moj burkinski znajomy zaprasza do wsiascia na woz z osiolkami i w ten sposob wkraczam do Amarasinge - pierwszej nigeryjskiej wioski. Posrodku piaszczystego placyku stoja puste w tym momencie targowe stoiska. Cotygodniowy targ byl tu akurat wczoraj.
- Chodz do domu marabutya - mowi moj znajomy - tam mozemy odpoczac.
Brodaty marabut w czarnej szacie i turbanie wita nas serdecznie na swoim podworku. Posrodku podworka stoi podwyzszona platforma z mata - loze marabuta. A w dwoch przeciwnych rogach podobne platformy, tylko dodatkowo zadaszone, na ktorych spoczywaja dwie zony marabuta, kazda otoczona gromadka dzieci. Sa tu tez dwie oddzielne, identyczne chatki. Po chwili konwersacji ide z moim znajomym zobaczyc, czy znajdziemy cos do zjedzenia w wiosce. Jedynie przed jedna chatka cos sprzedaja - ciasteczka z masy. Ale jest to tez jednoczesnie sklepik. Dogadujemy sie, ze jak kupie od nich kilo ryzu i kilo fasolki, to ugotuja mi to i za godzine zaserwuja polane olejem. Wracamy wiec odpoczac na podworko marabuta, gdzie dostaje miejscowy fotel-lezak z drewnianych pretow i gdzie gromadzi sie tlumek miejscowych zaintrygowanych moim pojawiem.
- Skad jestes? - pyta jeden z Tuaregow w ciemnych okularach.
- z Polski.
- Polski? Czy to na Wybrzezu Kosci Sloniowej?
- Nie. Jak ci to wyjasnic... to w zupelnie przeciwnym kierunku niz Wybrzeze Kosci Sloniowej.
- Aha.
Po jakiejs godzinie przychodzi chlopiec z ogromna miska ryzu z fasolka. Tlumek zostaje wyproszony, podczas kiedy moj znajomy i ja posilamy sie z jednej miski zapraszajac tez marabuta i zony. Marabut kurtuazyjnie tylko kosztuje i wraca do studiowania zapisanych arabskimi znaczkami kartek z fragmentami Koranu. Ale zostaje jeszcze ponad pol miski jedzenia, ktore trafia potem do zon i dzieci.
Czuje, ze potrzebuje troche odpoczac. Marabut mowi, ze nie ma problemu, moj wielblad i ja mozemy zostac jak dlugo tylko chcemy. Mozemy kontynuowac jutro, albo kiedykolwiek. Posyla natychmiast swoich chlopcow, aby przyniesli spod drzewa siodlo i bagaze, zwolnili Tuarego i sami pilnowali dalej Tiki. Najmlodsze dzieci biegaja tu nago. Starsze ubrane sa w przypadkowe kawalki garderoby. Jeden chlopiec w samych szortach. Inny, moze czteroletni, w nie wiadomo skad wzietej za duzej kurtce - ktora jest jego jedynym ubraniem - nie ma poza tym nic - ani butow, ani majteczek. Spedzam popoludnie w cieniu drzewa, usilujac skupic sie na pisaniu pamietnika. Jedna z zon wraz z corka tlucze proso. Druga wyrusza z wiadrem na glowie po wode. Chlopcy zaprzegaja i wybieraja sie gdzies osiolkiem, marabut lezy rozlozony posrodku swojego krolestwa, a mloda kozka wziela wlasnie lyka z przyniesionej dla mnie miseczki wody. Moj burkinski znajomy zegna sie i wyrusza w dalsza droge.
Daje Mohamedowi, najstarszemu synowi marabuta, pudeleczko herbaty i garsc kostek cukru z przywiezionych przeze mnie zapasow. Mlodsze rodzenstwo wygrzebuje skads troche na wpol spalonego wegla i Mohamed zabiera sie do zaparzania na tradycyjnym drewnianym stojaczku z weglem. Zdaje sobie sprawe na krawedzi jakiego ubostwa zyja, kiedy pyta, czy ma wsypac cale, czy pol opakowania. Mowie, ze pol w zupelnosci wystaczy i dorzucam jeszcze cukru, aby starczylo na drugie pol na jutro. Wszedzie dotad - w Mali i Burkinie, jedno male opakowanie starczalo na jedno zaparzenie super mocnej, super slodkiej herbaty, serwowanej w miniaturowych ilosciach, przewaznie trzy rundki. Dla mie pol jest jak najbardziej OK, przynajmniej da sie bez skrzywienia wypic. Mohamed, chociaz nigdy nie byl w szkole, mowi calkiem niezle po francusku. Tylko dwoch z jego mlodszych braci chodzi do szkoly. Wyglda na to, ze dziewczynek sie tu do szkoly nie posyla. Bo - jesli juz inwestowac (zeszyt, dlugopis, itd.), to w chlopcow.
Robi sie ciemno. Wyciagam moja ostatnia swieczke, ktora przelamala sie na pol. Kiedy zapalam jej polowke, zbiega sie liczne rodzenstwo wpatrujac intensywnie w plomien.
- Moze zgasic, az sie zagotuje woda - sugeruje niesmialo Mohamed - aby zaoszczedzic, bo i tak nic nie robimy.
- Nie, nich sie pali. Przyjemnie ze swiatlem. - mowie, zdajac sobie nalge sprawe, ze brzmi to pewnie troche ekstrawagancko, a polowka mojej swieczki jest jedynym swiatlem w wiosce w te bezksiezycowa noc.
- Mohamed, ile dzieci ma twoj ojciec? - pytam z ciekawosci.
- Byc moze... okolo czternastu chyba - odpowiada niepewnie Mohamed.
Po chwili wylania sie z ciemnosci jedna z zon z ogromna miska. Wieczorny posilek. Wokol miski, do ktorej tez jestem zaproszona, zasiadaja: marabut, dwie zony, najstarsza, nastoletnia corka, oraz osiemnastoletni (wygladajacy na czternascie) Mohamed. Posilek sklada sie z ryzu. Samego, ugotowanego bialego ryzu, polanego odrobina oleju. Mlodsze rodzenstwo musi poczekac, az skoncza starsi. Postanawiam zostawic jutro rodzince marabuta wiekszosc przwiezionych przeze mnie z Gorom Gorom zapasow.

---------------------------------------------------

To tylko w skrocie opisany jeden dzien. A teraz... rozstalam sie juz z Tika. Pare osob pytalo ile kosztowal mnie wielblad. No wiec nie jest to tajemnica - zaplacilam za Tike w Burkinie dokladnie 500 Euro. Ale - okazuje sie, ze nie jestem najlepsza wielbladzia dealerka. Sprzedalam w Nigrze za mniej wiecej dwie trzecie ceny. Tak wiec rada dla wszystkich - nastepnym razem, kiedy bedziecie kupowac wielblada - kupcie go raczej w Nigrze i przejedzcie do Burkiny. A byc moze... byc moze to nie ma znaczenia, bo jako biali, tak czy siak stracicie. To znaczy liczac tylko pieniadze. Ale doswiadczenia, wspolnych chwil, nauki, uciechy, niespodzianek... nie da sie policzyc. I to juz zostanie. I to ciezko nawet opisac. Dziele sie wiec kilkoma przypadkowymi fotkami - bo nie mial ich kto nam razem robic... To na razie tylko z burkinskiej czesci. Z nigeryjskiej, oraz tego dnia, ktory opisuje w zalaczonym fragmencie - mam nadzieje, jutro.

Moja pierwsza zyrafa

sobota, 11 marzec 2006

5 marzec
Po super intensywnych dniach podrozy z Tika, spedzam teraz dla kontrastu relaksujace dni w Niamey - calkiem przyjemnym, jak na stolice kraju miescie, gdzie pomiedzy glownymi asfaltowymi ulicami znadjuja sie uliczki pelne pomaranczowego piasku, a nad rzeka Niger pas zieleni i zyzne ogrodki. Wszyscy sie tu tez dlugo i kurtuazyjnie pozdrawiaja. Jesli chcesz kogos zapytac na przyklad o droge, wypada go najpierw pozdrowic, zapytac o zdrowie, rodzine oraz jak mija dzien. Kiedy chesz kupic pare tlustych placuszkow z prosa od ulicznej sprzedawczyni, nie podchodzisz i nie mowisz od razu: "Poprosze placuszkow za 50 frankow." Musi byc to poprzedzone zwyczajowym: "Dzien dobry, jak leci? W porzadku?" Oraz co najmniej jeszcze jednym pytaniem. Bylam juz pytana przy roznych okazjach: "Jak praca?" "Jak biznes?" "Jak dzieci?" - na co potwierdzalam za kazdym razem pogodnie, ze biznes oraz dzieci maja sie jak najlepiej, dziekuje. Gdy przechodze z Djibo po okolicy i spotyka licznych znajomych, za kazdym razem nastepuje podobna wymiana.
Po poludniu wybieram sie na internet, ale okazuje sie to frustrujacym doswiadczeniem, bo kilkukrotnie (podobno z powodu upalu) nastepuje przerwa w dostawie pradu i traci sie czesto napisany wlasnie dlugi kawalek tekstu. Ale miejscowi przyjmuja to z niezmaconym spokojem - widocznie to normalne.

6 marca
Poniedzialek. Kupuje troche paliwa do Djibo motocykla i jedziemy do ambasady Beninu w nadziei, ze moze tu dostane te wize pieciu krajow, ktora zawiera Niger i Burkine, wiec bede tu legalnie i bede tez mogla bez problemu wjechac z powrotem do Burkiny. Tu jednak odsylaja nas do biura spraw terytorialnych w centrum miasta. Po drodze motocykl lapie gume, wiec zostawiamy go do naprawy mocno sfatygowanej detki i bierzemy taksowke, ktora funkcjonuje tu troche jak busik, zabierajac i wysadzajac innych pasazerow po drodze i kosztuje grosze. W biurze pani urzedniczka ogladajac moj paszport dziwi sie, jak sie tu znalazlam, bez wizy i pieczatek ani stad, ani z graniczacych krajow. Tlumacze zgodnie z prawda, ze w miejscu, gdzie przekraczalam granice z wielbladem nie bylo urzednikow z pieczatkami. Dostaje do wypelnienia formularz, dolaczam dwa zdjecia, 25 tysiecy frankow i o siedemnastej moge przyjsc po wize. Rewelacja. Tak wiec rowniez Wybrzeze Kosci Sloniowej, Benin oraz Togo stoja przede mna otworem.
Poznym wieczorem siedzac przed chatka pytam Djiba o rozlegajace sie zza muru nieopodal glosne odglosy wykrzykiwanych recytacji. Djibo mowi, ze mozemy przejsc sie i sama zobacze - maloletnich uczniow jednej z wielu koranicznych szkolek. Przy mdlym swietle lampy naftowej siedza wprost na ziemi chlopcy w obszarpanych ubraniach, recytujac jednoczesnie kazdy inny kawalek koranu wyryty na drewnianej tabliczce, pod nadzorem najstarszego, nastoletniego ucznia. To czesto pochodzacy ze wsi chlopcy, w goracym i suchym okresie bez plonow, wysylani na nauki do miasta, oddawani pod opieke jednemu z marabutow. Pierwszym etapem jest pamieciowe opanowanie fragmentu Koranu. Potem faktycznie poznanie arabskiego alfabetu i nauczenie sie czytania danego fragmentu. Na koncu dopiero zrozumienie znaczenia. Chlopcy ci nie uczeszczaja jednoczesnie do zwyklych szkol, wiec nie naucza sie pisac i czytac w zadnym funkcjonalnym tu jezyku, podtrzymujac statystyki 85-cio procentowego analfabetyzmu w swoim kraju.
Wizyta tutaj pozwala mi spojrzec inaczej na rzesze zebrzacych na ulicach nigeryjskich miast i wiosek dzieci z miseczkami. Otoz nie sa to zwykli zebracy, a glownie uczniowie tych wlasnie koranicznych szkolek, ktorzy jedynie w ten sposob moga sie wyzywic. Czyli cos jak buddyjscy mnisi czy nowicjusze w poludniowo wschodniej Azji przemierzajacy ulice z zebraczymi miseczkami - z ta roznica, ze ci nie maja pomaranczowych szat.

7 marca
Niger to ogromny, pustynny, fascynujacy kraj. Najbardziej odwiedzanym przez turystow miejscem sa okolice starego pustynnego miasta Agadez odleglego o ponad piecset kilometrow stad. Nie mam jednak teraz ochoty na dluga meczaca podroz w upale, aby dotrzec dokads, gdzie miejscowi beda przescigac sie, aby wyslac mnie na pustynie z wielbladami, podczas kiedy wlasnie wrocilam z wlasnej niepowtarzalnej wyprawy z wielbladem. Postanawiam spedzic wiec jeszcze jeden dzien tu w Niamey i jutro wrocic do Burkiny.
Wybieram sie sama do centrum miasta w okolice "grand marche", czyli wielkiego targu. Przechodze uliczka miniaturowych zakladow krawieckich, z ktorych kazdy ma wywieszone przed wejsciem modele ubran przescigajacych sie fasonami i kolorami. Nie sa to jednak rzeczy na sprzedaz - a na pokazanie tylko. Trzeba przyjsc z wlasnym kawalkiem materialu, wybrac sobie model, ewentualnie dostarczyc wlasny, a stworza ci w okamgnieniu co tylko sobie zazyczysz. Tutejsze kobiety chodza na codzien w niesamowitych strojach. Dluga spodnica to raczej po prostu cos w rodzaju sarongu, zawiazany na biodrach kawalek batikowego materialu. Ale uszyte przewaznie z tego samego materialu do kompletu bluzki to juz istne dziela krawieckiej sztuki. Teraz juz wiem, dlaczego nie ma sklepikow z nimi, a na kazdym rogu spotyka sie sklepiki z teczowym wyborem batikowych materialow, roznoszonych tez przez sprzedawcow na glowach. Wedruje dalej po targu, zatrzymujac sie ze stoiskami z kasetami i plytami pytajac o CD z nigeryjska tuareska muzyka, ktora leciala nieustannie u Almoksina w Gorom Gorom. Niestety, tu sprzedaja tylko najpopularniejsze w tym momencie hity, a tuareska muzyka do nich najwidoczniej nie nalezy.
Wieczorem, siedzac jak zwykle na macie przed chatka Djibo na podworku jego rodziny, kiedy mowie, ze jutro chyba czas na mnie, dowiaduje sie, ze tu w Nigrze i to calkiem niedaleko, bo jakies piecdziesia kilometrow stad, mozna spotkac ostatnie w Zachodniej Afryce zyrafy na wolnosci. Nawet nie w zadnym parku narodowym, tylko po prostu, spacerujace sobie podobno, chronione, ale zupelnie wolne zyrafy. Natychmiast postanawiam wiec zmienic kierunek jutrzejszego wyjazdu i przed opuszczeniem Nigru odwiedzic ichniejsze zyrafy.

8 marca
Po wczesnym sniadaniu na piaszczystej uliczce, zegnam sie z rodzinka Djibo i opuszczam moja slomiana chatke. Djibo odprowadza mnie na taksowke do centrum miasta, bo nie naprawil jeszcze motocykla. Stamtad biore minibusik wywozacy mnie na glowna droge poza miasto. A tam, choc nie ma wiele ruchu, wkrotce lapie stopa. Mezczyzna, ktory mnie zabiera jedzie pareset kilometrow, az do granicy z Beninem. Ale ja tym razem tylko kawalek, jakies piecdziesiat kilometrow wzdluz drogi, do wioski Kure. Ciezko mi uwierzyc, ze moge zobaczyc zyrafy, tak po prostu, niedaleko glownej asfaltowej drogi w kraju. Ale moj kierowca potwierdza: - A tak, chodza tutaj, czasem przechodza przez droge. Wysadza mnie przy znaku oznajmiajacym, ze ostatnie zachodnioafrykanskie zyrafy witaja mnie i zycza milego pobytu. Tu zostaje zaprowadzona pod okragly daszek, gdzie mezczyzna w zielonym uniformie wita mnie milo i wyjasnia zyrafia procedure. Otoz musze wykupic bilet za okolo trzy Euro, z ktorego zakupu fundusze ida na ochrone zyraf. Po czym zostanie mi przydzielony przewodnik, ktory zaprowadzi mnie do zyraf, bedziemy musieli znalezc transport, ktory zawiezie nas kawalek stad, po czym przewedrujemy pare kilometrow w poszukiwaniu zyraf. Przewodnikowi zaplace tyle, ile bede uwazala za stosowne. Brzmi calkiem w porzadku. Wykupuje wiec bilet i wraz z nim otrzymuje ulotke informujaca, ze jeszcze w dziewietnastym wieku region od Nigru az do Senegalu zamieszkaly byl przez setki, jesli nie tysiace zyraf, ale z powodu polowania, klusownictwa, oraz zwiekszenia terenow uprawnych zostaly one prawie doszczetnie wytrzebione i w 1996 roku zostalo tylko 50 zyraf - wszystkie tutaj, w tym regionie. Teraz, dzieki pracy stowarzyszenia dla ochrony zyraf ich populacja wzrosla do ponad 130. Dzis mam nadzieje spotkac przynajmniej kilka. Moj przewodnik, symatyczny prosty czlowiek z tych okolic, doradza zaopatrzec sie w wode przed wyruszeniem. Kupuje wiec od dziewczynki dwa woreczki wody z tutejszej pompy, z ktorych jeden wypijam, drugi wlewam do butelki i wyruszamy. Przewodnik znajduje auto, ktore za niewielka oplata podwozi nas parenascie kilometrow, ciagle wzdluz glownej drogi. Kiedy wysiadamy, skrecamy i przechodzac przez niewielka wioske z gliniano slomianych okraglych chatek i spichlerzow na proso, wedrujemy na przelaj wglab wysuszonego pustkowia, porosnietego krzakami i z rzadka drzewami. - Potrafisz daleko wedrowac? - pyta.
- Oczywiscie, ze potrafie. Bez duzego plecaka, nie ma problemu.
- Ale w tych butach? Musi sie ciezko chodzic... - przewodnik patrzy powatpiewajaco na moje obute stopy. Sam porusza sie lekko i sprawnie w samych prostych klapeczkach, jak wiekszosc Afrykanczykow.
- A nie, buty sa w porzadku. Wcale mi nie przeszkadzaja.
- Skoro tak twierdzisz...
Wedrujemy wiec dziarsko i faktycznie, musze sie sprezac, aby dotrzymac mu kroku. Wedrujemy jakies moze trzy, moze cztery kilometry i przewodnik stwierdza, ze wkroczylismy wlasnie w okolice gdzie w tym momencie moga przebywac zyrafy. Trzeba sie bacznie rozgladac. Dzisiaj nie widac slonca, wieje lekki wiatr i cala okolica zasnuta jest unoszacym sie w powietrzu pustynnym pylem, ktorego namacalnie nie widac, ale znacznie ograniczona jest widocznosc, a przestrzen nabiera dziwnie brazowatego koloru. Wytezam wiec wzrok i podazamy dalej, juz nie wzdluz piaszczystej sciezki, a po prostu na przelaj.
- Dobrze, bo przynajmniej nie jest tak goraco. Ze sloncem byloby nie do wytrzymania. - mowi przewodnik.
- No, do zdjec srednio dobrze, krajobraz jak za mgla... - ja widze wszystko z innej perspektywy.
Ale zobaczymy, czy w ogole bede miala co fotografowac. Bo wedrujemy kolejne moze pol godziny, a zadna dluga szyja nie wylania sie z zasnutej pylem kolejnej kepy krzakow. Napotykamy jednak dziewczynke wraz ze stadem bydla i moj przewodnik zagaduje ja w miejscowym jezyku. Dziewczynka odpowiada i pokazuje reka za siebie. Podazamy kawaleczek w tym kierunku. Jest! Moja pierwsza afrykanska zyrafa! Na zupelnej, nieograniczonej wolnosci, skubiaca sobie nonszlancko liscie wysokiego drzewa, nie zwracajac na nic, ani na nikogo uwagi. Wielka, potezna zyrafa. A tak naprawde, to "on" - zyraf.

 d0ebb0782e5d636b2ba367870f126bde.jpg


- Masz szczescie - oznajmia moj przewodnik - trafilas na najokazalszego, najwiekszego osobnika ze stada. Nie ma wiekszych zyraf niz ten tutaj.
A gdzie reszta stada? Tego nie wiadomo. Dziewczynka widziala dzis tylko tego jednego osobnika. Ale to mi poki co wystarcza. Wpatruje sie oniemiala w ten dlugoszyi cud natury. Podchodze powoli i bezglosnie coraz blizej. Na to zyrafa odrywa sie od skubania i zaczyna obserwowac mnie czujnie. Po chwili decyduje sie zmienic drzewo. Nie wiedzialam wczesniej (na przyrodniczych filmach chyba nie zwrocilam nigdy uwagi), ze zyrafy chodzac podnosza na raz zawsze dwie nogi z jednej strony ciala. Podazam za zyrafa, w nienahalnej odleglosci i siadam pod krzakiem nieopodal, calkiem blisko, moze jakies dziesiec metrow - taka odleglosc zyrafa toleruje i stwierdziwszy, ze jestem niegrozna, wraca do lisciastego posilku, wysuwajac dlugi jezyk manewrujacy sprawnie pomiedzy kolcami drzewa.
Przewodnik daje mi spokojnie nacieszyc sie tym spektakularnym widokiem, pofotografowac i spedzic z zyrafa tyle czasu ile mam ochote. W drodze powrotnej stwierdza, ze rzeczywiscie, wedruje jak Afrykanka, bo on sam zmeczony jest ta kilkukilometrowa przechadzka. A kiedy docieramy z powrotem pod daszek przewodnikow, nie moze sie nadziwic, ze po prostu wychodze z plecakiem na droge i wedruje, albo czekam, az cos mnie zabierze.
Tutaj, pomimo ze to glowna droga w Nigrze, tylko naprawde z rzadka cos przejezdza. Kiedy nadjezdza mezczyzna na rowerze, mowi ze jesli chce moze podwiezc mnie ze dwa kilometry do pobliskiej wioski, tam przynajmniej moge znalezc cos do jedzenia. Dobry pomysl, bo po zyrafiej przechadzce calkiem zglodnialam. Wsiadam wiec z plecakiem na chwiejny bagaznik roweru i w wiosce kupuje dla siebie i dla milego pana miseczke ryzu z sosem z pikantnym sosem z orzeszkow ziemnych. Stad po niedlugim czasie zabiera mnie ciezarowka z czterema mezczyznami w kabinie, ale znajduje sie i dla mnie miejsce. Piecdziesiat kilometrow z powrotem do Niamey pokonujemy chyba w dwie godziny, ze wzgledu na liczne kontrole policyjne, urzedowe, celne, itd. po drodze, przy ktorych trzeba sie zatrzymac i kierowca za kazdym razem musi dac urzednikom zwyczajowa lapowke, aby kontynuowac dalej. - Widzisz, to nie tak jak u was w Europie. Tu nawet jesli wszystkie papiery masz w porzadku i tak musisz dac w lape.
Kiedy docieramy na obrzeza Niamey, zatrzymuja sie i mowia, ze stad zlapie juz sobie do centrum taksowke. Ale ja oczywiscie lapie stopa, tutaj juz natychmiast, bo pod miastem jest wiekszy ruch. - Do Burkiny chcesz jechac? Dzisiaj? Lepiej przenocuj tutaj. Jesli nie masz gdzie, mozesz u mnie. I wyruszysz sobie z rana. - mowi moj kierowca, mlody mezczyzna. A ze dobrze mu z oczu patrzy, zgadzam sie, ze pewnie to lepsza opcja.
Zajezdzamy wiec pod brame w jednej z piaszczystych uliczek niedaleko centrum. A za brama - mila niespodzianka. Prosty, ale jakze nowoczesnie wygladajacy dom. To dom wujka mojego kierowcy, u ktorego mieszka. Wujek jest prawnikiem. On architektem. Stad lepszy standard mieszkania. Jest nie tylko elektrycznosc (po kilku dniach w slomianej chatce u rodzinki Djibo wydaje sie to luksusem), ale i pol-europejsko wygladajacy pokoj z dywanem i nawet komputerem. Jest prawdziwa lazienka, w ktorej - cos o czym juz prawie zapomnialam - prawdziwy prysznic. Z zimna oczywiscie tylko woda, ale w tym upale to nie ma znaczenia. W kazdym razie - prawdziwy prysznic, z ktorego po odkreceniu kurka tryska wspaniale woda. Nie pamietam kiedy ostatnio korzystalam z czegos takiego... chyba w Bamako w Mali, a ostatnie pare tygodni, kapiel oznaczala wiadro wody i naczynko do polewania w czterech sciankach w zakurzonym rogu jakiegos podworka.
Tak ze dzisiejszy dzien kobiet pelen jest milych niespodzianek - zyrafa, kilka przyjemnych stopow i na koniec nocleg z prawdziwym prysznicem.

Amadou & Mariam

ochani,
Amadou i Mariam to para niewidomych malijskich piosenkarzy. To miedzy innymi ich muzyka zainspirowala Kati do przyjechania do Zachodniej Afryki, po tym jak uslyszala ich podczas kameralnego koncertu w Nowym Jorku. Na festiwalu w Segou, w Mali nad rzeka Niger mialysmy okazje zobaczyc i uslyszec Amadou i Mariam na zywo.
Teraz, z ich  strony http://www.amadou-mariam.com/ wynika, ze beda goscic wkrotce w Warszawie. Jesli tylko macie okazje - to wybierzcie sie koniecznie! I chociaz nie mialam okazji z nimi osobiscie porozmawiac, jesli Wam sie uda - pozdrowcie ode mnie i Kati!

 319c7317423329115ab5c93874812289.jpg

17/03/2006 : VARSOVIE
salle : Paladium

znowu Mali

Kani

 

czyz nie jest uroczy...? :)

Sprzedawszy mojego bialego wielblada w Nigrze, spedzilam pare dni w stolicy, odwiedzilam jedna z ostanich zyraf w Zachodniej Afryce i - wrocilam z powrotem do Burkiny Faso. Burina, z wielu powodow, jest jednym z moich ulubionych krajow. Spedzilam wiec pare dni z przyjaciolmi w Ouagadougu, po czym ruszylam z powrotem do Mali, odwiedzic Kraine Dogonow.
Kraina Dogonow jest fascynujacym miejscem, z unikalna mitologia oraz z wioskami o bajkowej architekturze. Ale... nie moglam skoncentrowac sie za bardzo na wiodokach, z powodu tego co wydarzylo sie w pierwszej wiosce, do ktorej dotarlam, w wiosce Kani Kombole... Bylo pozne popoludnie. Zeszlam wlasnie ze skalnego klifu, gdzie wedrowalam wsrod ruin chatek opuszczonych przez cywilizacje Tellem. Zeszlam do wioski i zobaczylam tlum ludzi, glownie dzieci i nastolatkow, kazdy z wielkim dragiem w reku, czekajac na cos w napieciu przed niewielkim budynkiem - spichlerzem na proso. Ziemisty spichlerz stoi na czterech kamieniach, tak ze jest troche przestrzeni pomiedzy ziemia a podloga i tam wlasnie skierowane byly oczy tlumu, a kilkoro chlopcow wtykalo tam kije.
- Co sie dzieje? - spytalam mlodego chlopaka, ktory za mna podazal.
- Zwierze...
- Jakie zwierze? Waz?
- Nie, nie waz.
- Co za zwierze?!
- Pies. Mlody pies.
- Czy maja zamiar zabic pieska?
- Tak. My nie jemy psow.
- Nie zabijajcie pieska!
- Psy nie sa dobre.
- Nie zabijajcie pieska! Ja go wezme.
Porozmawial ze starszym mezczyzna dowodzacym polowaniem na psa i ten sie zgodzil. Niestety, nie wszyscy chyba jednak zrozumieli, bo w momencie, kiedy wykurzony kijami szczeniaczek wynurzyl sie w koncu z kryjowki i przerazony zaczal uciekac, jeden z chlopcow rzucil sie na niego i uderzyl go dragiem, zanim zdazylam zlapac i ukryc pieska w swoich ramionach. Usiadlam na kamieniu wraz z trzesacym sie szczeniaczkiem i lzami w oczach - lzami szoku z powodu takiego okrucienstwa i lzami szczescia, ze pojawilam sie na czas. Rozumiem, ze w wiosce, gdzie dzieci biegaja polnagie i gdzie ledwo starcza jedzenia dla ludzi, nie ma chetnych do dzielenia sie z psami, ale mimo wszystko, nie moglam pozwolic na zatluczenie dragami szczeniaczka.
Tak wiec z bialego wielblada zeszlam na psy. A raczej na malego straumatyzowanego szczeniaczka, ktory stracil wzrok w jednym oku od tego uderzenia kijem, i ktory przez pierwsze dwa dni tylko chowal sie na widok innej niz ja ludzkiej osoby. Teraz powoli, zaczyna robic sie odrobine bardziej ufny, uczy sie jesc (do tej pory ssal chyba tylko mleko matki), doswiadczyl juz autostopu, a dzisiaj nawet przejazdzki na motocyklu ze mna i przyjacielem z Segou. Nazwalam szczeniaczka Kani, od wioski z ktorej pochodzi. Nie jestem pewna, czy chce aby przypominac mu o tym miejscu, ale w kazdym razie, to miejsce, gdzie zaczelo sie dla niego nowe zycie. Nie wiem jeszcze co zrobie z Kani, poki co, cieszymy sie wzejemnie swoim towarzystwem.

zaczyna sie robic ufny...

czekajac na Agnes

Pisze te wiadomosc delektujac sie organicznymi witarianskimi smakolykami, ktore przeslal mi w paczce moj przyjaciel Jason z Kaliforni. Przeslal tez pare opakowan kredek i gadzetow dla miejscowych dzieci, wiec moze zorganizuje wkrotce jakis warsztacik artystyczny.
Niewiele sie w tym momencie dzieje. Czekam na Agnes - te Francuzke z ciezarowka i dmuchanym zamkiem ukradzionym z Mc Donalds'a. Agnes robi sobie wlasnie przerwe, zostawiwszy ciezarowke i podrozujac lodka po rzece Niger. Jak wroci, moze wybierzemy sie gdzies razem.
Czekajac na nia spedzilam wlasnie pare spokojnych dni u przyjaciol z Segou, ktorych poznalam ponad miesiac temu na festiwalu. A wczoraj przyjechalam stopem z Kani do Bamako. Kani nie opanowal jeszcze zbyt dobrze sztuki chodzenia na smyczy (tzn. sznurku), wiec troche drepczac i placzac mi sie pod nogami, troche bedac ciagniety, zapierajac sie lapkami, troche u mnie na rekach - dotarlismy na droge wyjazdowa, gdzie chroniac sie przed piekacym sloncem, wczolgal sie pomiedzy moj plecak a beczke przy punkcie kontrolnym przy drodze.
W Bamako wybralam sie na kolejny mega koncert. Z Tiken Jah Falkoy jako glowna gwiazda. Stadion pekal w szwach od malijskich mlodych ludzi - niesamowicie entuzjastyczny tlum, ktory wyrwal sie troche spod kontroli i ochroniarze na prozno usilowali powstrzymac skaczacych przez ogrodzenie, aby znalezc sie blizej sceny. Wkrotce cala trawiasta przestrzen stadionu wokol sceny zaludnila sie roztanczonym tlumem. A to co rozgrywalo sie wokol bylo przynajmniej tak ciekawe, jak to co na scenie. Kiedy pojawil sie Tiken Jah, glos wielu tysiecy ludzi spiewajacych razem z nim zagluszyl jego wlasny, emitowany przez gigantyczne glosniki.
Tu w Bamako zadzwonilam do goscia, ktory zabral mnie, jeszcze z Kati i Rebeka ponad miesiac temu. Nie ma go tu nawet w tym momencie, ale wyslal po mnie swojego kuzyna, aby sie mna zajal i upewnil, ze niczego mi nie brakuje. Afrykanska goscinnosc nie ma sobie rownej. KUzyn obwozi mnie na motocyklu, byl moim osobistym ochroniarzem podczas koncertu, znajduje mleko dla Kani i nie pozwala mi nawet prac moich wlasnych rzeczy, powierzajac je swojej mlodszej siostrze - "w Afryce tak to dziala". - wyjasnia.
Pomimo tego, ze robi sie w ciagu dnia nieznosnie goraco i pomimo tego, ze czekam po prostu w okolicy - zyje sie dobrze i ciesze sie kazdym nowym afrykanskim dniem.
A w galerii sa juz trzy albumy z nowymi zdjeciami.

 

754736cb2c490c873efcbc558726aa68.jpg

 

troche radosci

2055ac33efe35e9a45da0502497f7ab0.jpg


Wspomnialam Wam, ze moj amerykanski przyjaciel Jason przyslal mi paczke z kredkami, ksiazeczkami do kolorowania, naklejkami, itd. Oraz pieniadze, aby sprawic troche radosci miejscowym dzieciom. Nie lubie rozdawac slodyczy czy pieniedzy zebrzacym dzieciom na ulicy, wiec wpadlam na lepszy pomysl. Zatrzymalam sie w tym momencie u miejscowego przyjaciela w jednej z dzielnic Bamako, wsrod domow wzdluz piaszczystych uliczek - i tutaj wlasnie zorganizowalam maly warsztat i konkurs rysowania. Powiadomilismy tylko rano dzieci sasiadow, aby przyszly z przyjaciolmi, a po poludniu juz podworko pekalo w szwach od tlumu maloletnich artystow. Wszyscy dobrze sie bawilismy, a rezultat mozecie zobaczyc w najnowszym albumie.

Ale jesli chodzi o sprawianie radosci - obserwuje zycie wokol i... mysle, ze miejscowi nie bardzo potrzebuja mnie ani kogokolwiek do tego. To tylko nasza, zachodnia perspektywa, ludzi zaprzatnietych materialnymi dobrami, ktora kaze nam wierzyc, ze tylko dlatego ze sa biedni, nie sa szczesliwi. Z tego co widze, Afrykanczycy sa w rzeczywistosci najbardziej radosnymi, najszczesliwszymi ludzmi, jakich spotkalam oraz sa mistrzami radzenia sobie najlepiej na swiecie z tym co maja. Pare przykladow:

Nie jeden raz obserwowalam miejscowe dzieci zgromadzone poznym wieczorem na piaszczystej uliczce - nie maja magnetofonu, ani radia, ani nawet bebna, ale spiewaja, klaszcza i wygrywaja rytm patykami na zardzewialej puszce, podczas kiedy inni tancza. Te dzieci nigdy nie braly lekcji tanca, ale powinniscie ich zobaczyc - tancza calym cialem i dusza, w rytmiczny, zmyslowy sposob, z takim entuzjazmem, jakby bawily sie na koncercie najpopularniejszego zespolu swiata.
Albo jak wedrowalam z tym miejscowym przewodnikiem w Nigrze w poszukiwaniu zyrafy. Ja w super butach na podobno najlepszej podeszwie swiata, z Vibramu. On w tanich plastikowych klapeczkach - a ledwo dotrzymywalam mu kroku.
A innym razem, kiedy lokalny chlopak odprowadzal mnie do domu swojej rodziny, zaoferowal poniesc mi plecak. Plecak z pasem biodrowym, regulowanym systemem nosnym i innymi bajerami - a on... umiescil go sobie sprawnym ruchem na glowie i znowu, powedrowal szybciej niz ja bez bagazu.

Wiec tak naprawde - nie wydaje mi sie, aby miejscowi potrzebowali mnie ani kogokolwiek tutaj - ale mimo wszystko, milo jest uczestniczyc w ich radosnym zyciu, a jesli moge sama czyms sie podzielic, to jeszcze lepiej. Dzieki Jason! Dobrze sie bawilismy z kredkami, a pieniedzy jeszcze zostalo, tak ze bede mogla zaprosic na posilek wiecej zebrajacych na ulicy ludzi, albo zrobic cos innego, jesli wpadne na inny pomysl.

czas w droge

Okazuje sie, ze Agnes na ktora czekalam, ma jednak troche inne plany. Chce sprzedac ciezarowke, ktora jest zbyt wielka i zbyt droga w eksploatacji, moze kupic cos mniejszego i wtedy ruszyc, troszke inna droga. Moze spotkamy sie jeszcze gdzies pozniej.
W kazdym razie - milo bylo w upalnym Bamako w sezonie mang. Dobrze bylo pobyc ciut dluzej w jednym miejscu i idac ulica byc witana okrzykami nie jak zwykle "tubabu, tubabu!" (bialy czlowiek) - a po imieniu: "Kinga! Kani!" W dwoch nowych albumach troche zdjec z Bamako i okolicy. Teraz czas juz dalej w droge. Ruszamy zaraz z Kani z powrotem w strone senegalskiej granicy i dalej w strone Gambi. To dluga, pusta i piaszczysta droga, mam nadzieje, ze cos nas zabierze.    

 

Bamako pelne mang...

 

 

Źródło: Kinga