JustPaste.it

Obozowe wspomnienia - Auschwitz - Birkenau

Zbrodnią w stosunku do tych bezimiennych pomordowanych byłoby milczenie. Wspomnienia jednego z więźniów obozu koncentracyjnego.

Zbrodnią w stosunku do tych bezimiennych pomordowanych byłoby milczenie. Wspomnienia jednego z więźniów obozu koncentracyjnego.

 

Mój ojciec Jan Szembek urodził się w 1911 r. w rodzinie ziemiańskiej. 
W 1942 r. został zaaresztowany i osadzony w więzieniu w Tarnowie. W domu pozostawił żonę Wandę, z 3-letnią córką (w tym czasie ja i moja siostra bliźniacza właśnie oczekiwałyśmy przyjścia na ten świat). W połowie stycznia 1943 r. mój ojciec został przetransportowany do Auschwitz i osadzony w „zugang blok”, gdzie ochrzczono go numerem: 88369. Po 6-tygodniowym pobycie w Auschwitz  1 marca 1943 r.  z grupą 648 więźniów został  wyprowadzony do Birkenau. Opatrzność Boża sprawiła, że trafił do grupy więźniów, których z piekła przetransportowano do Oranienburga, gdzie przebywał do 1945 r. Po wojnie ojciec bardzo niechętnie rozmawiał na temat obozów koncentracyjnych. Koszmar tamtych dni sprawił, że mój ojciec już nigdy nie odzyskał straconego tam  zdrowia. W latach 1955 - 1960 napisał wspomnienia, które w niniejszej publikacji odkrywam.

Uważam, że zbrodnią w stosunku do tych bezimiennych pomordowanych byłoby milczenie.

Maria Borcz

Więzienie Tarnów 

 

13557de63ee6d60107a945ac00d8f049.jpgDziwnie metaliczny łoskot, rozchodził się przykrym, niepowtarzalnym echem, po labiryntach korytarzy więziennych, towarzyszący zamykaniu za nami kolejnych krat.
Małe zakratowane okienko suteryny zarysowało niewyraźne sylwetki około 20-tu współtowarzyszy. Jakoś nie śmiałem zaglądać osadzonym w oczy, chociaż podświadomie szukałem sylwetki Maksa Staudego i Henia Skrzyńskiego, których widziałem na więziennym korytarzu. W lochu panowało grobowe milczenie. Odtwarzałem każdy szczegół, wnikliwie szukając argumentów obciążających, które mogłyby się przyczynić się  do mojego aresztowania.  Po pewnym czasie nasz loch zaczął wypełniać początkowo gwar, wreszcie kłótnie i wzajemne wymyślania. Ta atmosfera pogłębiała we mnie uczucie poniżenia i rodziła wewnętrzną depresje. Zapadł pierwszy więzienny zmierzch. Zbliżył się do mnie człowiek, który na pierwszy rzut oka wyglądał inteligentnie.

 

Ma pan papierosa? - zapytał

 

Nie, przecież kazali nam je oddać wraz ze wszystkimi dokumentami, pieniędzmi i nawet pierścionkami.

 

- I co, Pan oddał?

 

- Oczywiście.

 

- Może ma pan gdzieś jeszcze jakieś marki lub "młynarki"? To ja zorganizuję palenie i coś do jedzenia, ja znam tych zamiatających na podwórzu.

 

- Nie mam - odpowiedziałem, odczuwając mimo przyjemnej powierzchowności pewną niewytłumaczoną rezerwę do mówiącego. Zdobył on sobie dziwny posłuch i sympatię wśród aresztowanych, usłużnie zebrał nawet jakieś pieniądze na okienne transakcje. We mnie nie budził zaufania, ponieważ stawiał zbyt dużo niby błahych pytań na temat przyczyn, okoliczności i powodów aresztowania, profesji więźniów itp.

 

Zapewniał, że po przesłuchaniu wszystkich wypuszczą.

 

Ustąpił mi miejsce siedzące na części swojego płaszcza w czasie pierwszej nocy w więzieniu.

 

Był on, jak później łatwo zrozumiałem, normalną wtyczką więzienną.

 

Kąpiel przy równoczesnym parowaniu odzieży, rozprowadzanie nas do cel więziennych - niewarte są szerszych wspomnień.

 

Zamknięto mnie w celi 54, która miała już 15-tu lokatorów, którzy ułatwili mi  poznanie życia więziennego, które pozornie oderwane od świata posiada własny rytm i związaną z tym konieczność adaptacji.

 

Duże więzienie zbiorcze w Tarnowie zostało wybudowane w latach międzywojennych wg najnowszych jak na owe czasy wzorów. Cele w zależności od wielkości posiadały podobnie urządzone wnętrza.

 

Siatki łóżek (sienników brak) ześrubowane były poprzez betonową ścianę dwugłowicowymi śrubami. Siatki te na okres dnia podnoszone były na powierzchnię ściany, podobnie przy ścianach przymocowane były straponteny i o podobnej  konstrukcji stoliki. W praktyce okazało się, że nie było celi w której jedna ze śrub dzieląca ściany cel nie byłaby ruchoma.

 

Wydrążone na wylot dziury w ścianach służyły nam jako „telefony„ pomiędzy celami.

 

Współwięźniowie, których zabrano na przesłuchanie do celi już nie wracali. Żaden nie posiadał poważnych „politycznych obciążeń”, toteż ten fakt nie budził zdziwienia.

 

Czekałem na śledztwo. Wiedziałem już, że jest ono brutalne. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy z tego, że nie będę przesłuchiwany jako człowiek a jedynie opluwany i znieważany jak bandyta. Bardzo się niepokoiłem, gdyż nie wiedziałem ile oprawcy wiedzą na mój temat.

 

Któregoś dnia zawołano mnie do „telefonu” między celami. Tu podchorąży Sierotkiewicz. Jeżeli nie będę mógł mówić - powiem „6”. Jestem już trzeci dzień. Zapytałem nowo przybyłego – co w domu? Dał kilka pobieżnych relacji, że niby wszystko w porządku. Co pan wie o zastrzeleniu sturmfüra 

 

z Wierzchosławic na terenie pańskiego rewiru?  - Waryś.

 

"6"  odpowiedziałem zatykając starannie dziury „telefonu” Do Sierotkiewicza ani przez chwilę nie miałem zaufania. Zwracałem na niego uwagę Heniowi Skrzyńskiemu, który lubił się nim wysługiwać. Wg mojego rozeznania Sierotkiewicz nie miał  pojęcia o służbie wojskowej w stopniu podchorążego kawalerii. Pomyślałem „wtyczka”. Ktoś jednak musiał już znaleźć zwłoki szkopskiego szpicla. Ta myśl denerwowała mnie. Trudno mi było wyciągnąć wnioski. Hauptstumfürer Kuntze zamknięty w tej samej obławie co ja mógł być oskarżony z powodu znanych kłótni i strzelaniny jaka wywiązała się przy pijatyce niemieckiej w Wierzchosławicach dwa tygodnie wcześniej. Niezbitym dowodem mógł być śmiercionośny kaliber manlichera, który był własnością Kuntza. Postawione mi  pytanie budziło jednak podejrzenie, że ten fakt jest przypisywany bezpośrednio mojej działalności.

 

Mimo woli,  jak w starym podartym filmie przesuwały mi się  obrazy nocy aresztowania...

 

Silne walenie, kopanie w drzwi, niemieckie wrzaski „otwierać natychmiast”. Odtwarzałem zdarzenia. Był to okres stałych napadów uzbrojonych band, leśnych składających się z najgorszych szumowin społeczeństwa. W lasach podległych mi rewirów lokowała się jedna z groźniejszych band Kosieniaka. Miała ona na swym koncie nie tylko sąsiednie dwory, ale i wszystkich bogatszych gospodarzy. W niespełna dwa tygodnie wcześniej zrabowali w Jadownikach młyn dzierżawiony przez mego przyjaciela Wysockiego. Napad ten, którego ofiarą padł nie tylko właściciel młyna ale i jego  żona z domu Roztworowska (moja kuzynka), pozbawił w brutalny sposób jeszcze dalszych pięć osób głównie, młode niewiasty wysiedlone, znajdujące tam schronienie. Wg mnie, Haupsturmfürer Kuntze nie należał do ludzi odważnych. Piekielnie obawiał się podobnego napadu. Uzgodnił ze mną, że w wypadku napadu damy sobie sygnał trąbieniem na lufie. W odpowiedzi więc na nocne szarpanie drzwi zatrąbiłem z bocznego okna. Na ten odgłos w pobliżu okna spostrzegłem kilku uzbrojonych SS-manów. Mimo nocy sylwetki ich nie budziły we mnie żadnych wątpliwości. Jak spod ziemi wyrastali następni. Na mój  sygnał zareagowali bardzo ostro żądając natychmiastowego otwarcia drzwi. Tłumaczyłem moją ostrożność napadem bandyckim przeżytym w tym miesiącu. Nie miałem jednak innego wyjścia, jak odryglowanie drzwi niepożądanym gościom. Kilkunastu weszło do środka i zakuwszy mnie w kajdany pozostawiło jednemu z nich do pilnowania.  Inni z bronią w ręku rozpoczęli szczegółową rewizję nadleśnictwa od piwnic do strychu. Rozeszli się jak wszy po całym obejściu.  W tym też czasie rozpoczęły się pod oknami początkowo pojedyncze, a później coraz częstsze strzały.

 

To Kuntze zamieszkujący w linii powietrznej nie więcej niż dwadzieścia metrów rozpoczął strzelanie do sylwetek SS-manów trudnych do rozpoznania w nocy otaczających pierścieniem całe nadleśnictwo.

 

Strzelanina ta dawała mi uzasadnioną satysfakcję. SS-mani  spodziewali się znalezienia u mnie arsenału ruchu oporu, o który jak się później okazało byłem podejrzany.

 

- Ilu ich jest? - zapytał mnie ostro jeden z przybyłych.

 

- Chyba jeden.

 

- Co znaczy chyba?

 

- Bo nie wiem czy SS Staubfürer Kuntze nie ma gościa.

 

- Co ! To strzela Staubfürer?

 

- Tak.

 

- Przerwać ogień ! - zakomenderował.

 

Już się dobrze rozwidniało. Brutalnie wtrącony do ciężarówki jechałem w asyście kilku innych ciężarówek naładowanych SS-manami z grupy Sonderkomando z Krakowa. Jechałem za więzienne kraty. Czułem jednak, że jadę jedynie fizycznie, zostawiając wszystkie myśli ogród trosk i uczuć w domu.

 

Wiadomość o zwolnieniu rannego Kunza ze szpitala więziennego na wolność zwiększyła moją obawę. Starałem się jednak nie dawać tego znać po sobie. W sposobie mego myślenia tkwiło głębokie przeświadczenie, że sfera wiecznego szczęścia wynika z nastroju jaki wyzwalający ducha posiada. Co w tym kontekście znaczyć mogą nawet całodzienne tortury, jeśli dać one mogą niekończące się szczęście wiecznej i trwałej już świadomości nawet bezimiennego bohatera.

 

Więzienie w Tarnowie między innymi spełniało rolę więzienia zbiorczego. Mimo przepełnienia, bez względu na niemożliwość położenia się w nocy, dostawaliśmy często transporty aresztowanych z rejonu Rzeszowa i Nowego Sącza. Tam właśnie wsławił się swym okrucieństwem szef miejscowego gestapo Haman.

 

Mijały dni i miesiące nikomu już nie było pilno i nikt nie wyczekiwał terminu wezwania na przesłuchanie. Przywykliśmy do tego, że mniej więcej co piąty nie wracał z przesłuchiwań.

 

Sporo również wrzucano do celi niezdolnych po przesłuchaniu do samodzielnych ruchów.

 

Nadszedł dzień, w którym wywołano mnie na „Urszulańlską” (siedziba gestapo).  Wrzucony brutalnie do więźniarki uderzałem o jej boki na „kocich łbach” ulic Tarnowa. Modliłem się o siłę wytrwania. Słowa: ”Módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci”...  brzmiały wówczas jak dyspozycja na śmierć. Mimo woli łzy stanęły mi w oczach, których udało mi się nie okazać asekurujących mnie oprawcom. Czułem, że nie jestem sam.

 

Dobre dwie godziny stałem w zimnym korytarzu osławionego gestapo przy ulicy Urszulańskiej. Już w pierwszych dwóch minutach dostałem dwa razy w twarz za to, że nie poderwałem się na baczność przed przechodzącym SS-manem. Przed wyprowadzeniem mnie z więzienia skuto mi dłonie zatrzaskującymi się kajdankami, które uciskały mnie w dłonie powodując odrętwienie. Wreszcie podszedł do mnie jakiś SS-mański podoficer wprowadził mnie do dość obszernego pokoju. Pokój był prawie pusty. Postawiono mnie pod ścianą. Przy przeciwległej ścianie pod dwoma oknami stały dwa duże dębowe biurka. Za prawym siedział jakiejś wyższej szarży SS-man. Naprzeciw niego przy drugim biurku – sekretarz - tłumacz w stopniu podoficera. Za jego plecami były jednoskrzydłowe zamknięte drzwi. Przy nich na ławce siedziało dwóch SS-manów. Na wolnej części ławki, leżały dwa ponad metrowe kawałki skręconych stalowych lin ze skórzanymi uchwytami. Na pewno, dla zwrócenia mojej uwagi na nie, siedzący przy nich SS-man, jakby nie mogąc doczekać się ich użycia przekładał je parę razy. Jak reflektorem przesunąłem wzrokiem po zebranych. Z wyrazu ich twarzy emanowała złość, nienawiść i sadyzm. Wrzaskliwa dyspozycja „zaczynać” (Bunvangen!). Tłumacz - sek­retarz ostrym, nieprzyjemnym tonem „śląską polszczyzną” pytał mnie o dane personalne. Wypytywał z nieprzypuszczalną wnikliwością o najdrobniejsze detale zarówno mego życia osobistego, jak i całej rodziny tak ze strony ojca, matki jak i żony. Prowadzący śledztwo przewracał uważnie różne kartki grubego, niebieskiego skoroszytu, który jak przypuszczałem musiał zawierać informacje o mnie, gdyż często odrywając wzrok od nich patrzył na mnie, marszczył brwi lub uśmiechał się ironicznie. Uprzytomniłem sobie, że przecież ojca mojego poszukiwano jako pierwszego dla publicznej egzekucji w Ostrowie Wlkp. Powszechnie wiadomym było, że dowodził on oswobodzeniem Ostrowa od Niemców w roku 1918 i od tej pory  pozostawał prezesem „powstańców i wojaków”. O adres ojca jeszcze nie pytał. Wiedziałem jednak, że go na pewno nie podam. W pewnym momencie, prowadzący śledztwo wstał, otworzył szafę kancelaryjną i wyjął z niej dość dużą paczkę. Z cynicznym uśmiechem przywołał podoficera z ławki.

 

- „Popatrz co mam!” - odsuwając skoroszyt rozwinął paczkę.

 

Na powierzchnię biurka rzucił kościelną, liturgiczną kapę. Światło padające z okna lśniło, mieniło się, błyszczało przy każdym poruszeniu migocąc w setkach kamieni i pereł, którymi była wyszywana. Wyjął z kieszeni scyzoryk i z jakimś dziwnym widocznym zadowoleniem odcinał i segregował klejnoty. W wyrazie jego twarzy wyczułem zadowolenie nie tylko z grabieży ale i profanacji, którą najwyraźniej chciał, bym zauważył. Łatwo to zrozumiałem, gdyż zajęcie swoje rozpoczął prawie bezpośrednio po mojej relacji, że kończyłem gimnazjum księży Marianów przebywając pięć lat w ich internacie na Bielanach. Z historią mego życia doszedłem w zeznaniach do lipca 1939r.

 

- Co robiliście w czasie wojny 1939roku? Nie wiedziałem czy odpowiedzieć po niemiecku czy po polsku, wydało mi się, że dzięki tłumaczeniu zyskuję na czasie tak potrzebnym dla wnikliwej analizy każdej odpowiedzi. Odpowiadam więc po polsku.

 

- Mam zaszczyt być porucznikiem artylerii. Brałem więc oczywiście udział w wojnie.

 

- Jak powiedział?  - skrzywił się prowadzący śledztwo

 

- Zapisać! - wrzasnął prowadzący.

 

Stanęło mi przed oczami spontaniczne, serdeczne pożegnanie licznej ludności pobliskiego Radłowa. Wyjeżdżałem stamtąd jako pierwszy zmobilizowany w tej wsi. Zachowałem w czasie pożegnań pogodę i dumę rozumiejąc jak wpłynąć ona może na asystującą mi żonę i żegnanych ludzi. Zdawałem sobie dalej sprawę, że po dziesięciu miesiącach pracy w tym rejonie gestapo musiało dokładnie znać te fakty, jak też mój stopień wojskowy.

 

- A jak powiedzieliście?

 

Mam zaszczyt, powtarzam być porucznikiem rezerwy artylerii, brałem więc oczywiście udział w wojnie. Tym razem powiedziałem po niemiecku.

 

- Dlaczego nie jesteście w Oflagu? - na czyje polecenie zdjęliście mundur i od kogo dostajecie instrukcje?

 

Logiczność tych pytań, ich zgodność z regulaminem służby wojskowej zaskoczyła mnie. Chcąc zachować część prawdy, nie wiedząc jak dalece może być ona znana przesłuchującym wykorzystałem fakt, że II D.A.G. do którego miałem przydział, a który formowany był przez pułk macierzysty 4 - P.A.C. w Łodzi przestał istnieć już pod Sieradzem tzn. na początku kampanii. Pomijając uratowanie dwóch dział i doprowadzenie ich do Warszawy, gdzie po dwóch tygodniach dopełniłem szeregi 4 - P.A.C. powiedziałem :

 

- Oddział mój przestał istnieć, dlatego nie znalazłem się między oficerami idącymi do Oflagu.

 

- Były rozkazy i obwieszczenia, obowiązujące wszystkich wojskowych nie posiadających oddziałów względnie nie  zmobilizowanych do zgłoszenia  się w „Oratkomendanturze”.

 

Prowadzący śledztwo wstał. Uśmiechnął się ironicznie i  powiedział:

 

- My wam wszystko przypomniemy

 

- Zawołać - wymienił jakieś niemieckie nazwisko. SS-man poderwał  się z  ławki  i wybiegł do  portierni.

 

Wszedł  jakiś kapral SS, trzasnął kopytami i zameldował się służbowo.

 

- Pilnować go tu - wskazał głową na mnie i wyszedł, a za nim sztywno, jak drewniane pajace reszta.

 

Wychodzących słychać było jeszcze w korytarzu, gdy nowo przybyły kapral podszedł i na powitanie kopnął mnie okutym buciorem w kostkę. Długie, juchtowe, zimowe buty jakie miałem uratowały mi nogę od złamania lub pęknięcia.

 

- Gdzie ukradłeś te buty bandyto - zapytał.

 

Podszedł do ławki, wziął jedną z leżących tam stalowych, plecionych lin. Stanął przede mną w rozkroku i z sztubacką arogancją wyzywająco zapytał

 

- Wiesz do czego to służy? Milczałem.

 

- To właśnie dla takich jak ty, co mówić nie umieją. Pałeczka dyrygencka! Śpiewają!

 

Wyczułem, że chce mnie uderzyć. Smagnął parę razy ciężkim biczydłem, które jakimś dziwnym, smutnym i głuchym szumem przecięło powietrze. Wreszcie rzucił go na ławkę usiadł bokiem na biurku machając nogą. Opuszczone, skute ręce w wielogodzinnym bezruchu nabiegały mi krwią. Bolały skute kajdanami dłonie. Chciałem podnieść je w górę zginając ręce w łokciach. Nie miałem siły ich unieść. SS-mański służalec zauważył moją próbę i z całej siły uderzył mnie w spuchnięte i obolałe dłonie. Wyrostek najwidoczniej zadowolony z siebie, zaczął mnie zarzucać  retorycznymi pytaniami.

 

- Czy istnieje Polak, który nie byłby bandytą albo złodziejem? Polacy to tchórze, brudni, śmierdzący a wszystkie Polki tokurwy itp.

 

Mówił  jak karabin maszynowy. Butne odgłosy kroków w korytarzu zbliżały się do drzwi. Wracają - pomyślałem. W otwieranych drzwiach spostrzegłem nową twarz Hauptsturmfürera, a za nim znanych mi  już z przedpołudnia pozostałych.

 

Nowy śledczy, miał coś odrażającego, jakieś piętno okrucieństwa w pokiereszowanym zresztą pysku. Na wszystkich widać było, że obiad silnie zakrapiali.

 

- Dosyć  cierpliwości! - wrzasnął nieoczekiwanie bijąc pięścią w blat biurka. Wyjął z kabury rewolwer i z równą pasją rzucił go na biurko.

 

- Będziesz gadał czy wolisz śpiewać?

 

- Odpowiedziałem na wszystkie pytania.  Wyjaśniłem spokojnie.

 

- Jakie pytania? Masz powiedzieć kto z Krakowa przesyłał ci rozkazy oraz wymienić tych wszystkich,  którym je przekazywałeś.

 

- Rozkazy otrzymuję jedynie z niemieckiego nadleśnictwa,  któremu podlegam. Przekazuję je jednemu z gajowych.

 

- Co?! Wrzasnął kapitan i chwycił rewolwer. W pokoju panowała niczym nie zmącona cisza. Z niewytłumaczalnym spokojem patrzyłem w mierzącego, który od czasu do  czasu zamykał lewe oko dla wyraźniejszego celowania. Nagle poderwał się. Lufę pistoletu pchnął mi w usta.  Nie wiem czy przypadek, czy lekki  unik, uratował moje siekacze. Lecz lufa sprawniej jednak niż cęgi  dentysty wyłamała mi cztery trzonowe zęby z lewej strony. Rozdarte wargi i dziąsła silnie krwawiły. Zaciskałem usta starając   się  zatrzymać językiem luźne kawałki zębów i przełykać czystą krew. Oprawca siadł przy biurku. Wydawało mi się, że napięcie minęło. Robił wrażenie spokojniejszego. Milczał. Widać było, że intensywnie myśli. Raptownie  podniósł  głowę i rozkazał  jednemu z SS-manów,

 

- Sprowadź  tu natychmiast Mizerę!

 

- Nie będziesz ze mnie durnia robił, rzucił w moją  stronę. Wiedziałem, że Mizera został zaaresztowany w Brzesku za nielegalny handel mąką.  Byłem spokojny, że jest więc w rękach „Krypo”. Teraz  czułem, że nie mogę opanować  zdenerwowania.  Bałem się jego zeznań. Czułem jak krew ucieka mi z twarzy.   Zimny pot wystąpił mi na czoło. To właśnie on Mizera był u mnie parę razy jako zaufany goniec. Nagła decyzja sprowadzenia go dla konfrontacji  ze mną nie przedstawiała żadnych złudzeń. Próbowałem zdać sobie sprawę z tego, kogo względnie ilu mógł sypnąć i  jaki był w ogóle  zakres jego wiadomości. Hauptman przewracał kartki w  skoroszycie i dość  nerwowo palił cygaro,  wypluwając co chwilę pozostały w ustach tytoń. SS-mani zapalili papierosy. W korytarzu usłyszałem ordynarne krzyki i wyzwiska.

 

SS-man najpierw otworzył drzwi, a następnie ciągnąc silnie za ramię wciągnął  „strzęp” jakiegoś mężczyzny. Brudny, obdarty,   zarośnięty, posiniaczony i pokaleczony płaczliwym głosem wołał od progu.

 

- Ja naprawdę nic więcej  już nie wiem! Nie bijcie mnie!

 

- Co  powiedział?  - nerwowo zapytał kapitan.

 

Tłumacz z uśmiechem zadowolenia powtórzył jego słowa,

 

- Zapytaj czy się znają - polecił kapitan.

 

SS-man, który go wprowadził okręcił go w moją  stronę i zapytał.

 

- Kto to  jest? Znasz go?

 

Mizera stanął zmieszany, szczęka drgała mu bezładnie i bezszelestnie. Padł na oba kolana jak podcięty złożył ręce wzniesione jak do modlitwy i z płaczem, trzęsącym się z przerażenia głosem wołał:

 

- Panie łowczy! Panie poruczniku! Zaklinam pana niech pan im wszystko powie - oni wszystko wiedzą - Jak pan nie powie zakatują pana!

 

Zaskoczony tą sceną kapitan prowadzący śledztwo zażądał natychmiast – tłumaczenia. Usłyszawszy je wszyscy SS-mani wydali okrzyk tryumfu czy zwycięstwa zanosząc się od śmiechu. Mizera, chcąc mnie może przekonać o konieczności zeznań, jak w malignie opowiadał przypominając mi przeróżne historie nie tylko znane, ale i takie, które widocznie stworzył w swoich zeznaniach. Cytował nawet nazwiska ludzi na pewno nie zaangażowanych. Mówił wolno z wysiłkiem, raczej cedził słowa. Słuchałem zaskoczony starając  się ustalić co w relacjach Mizery mogło być zasłyszane przez niego a co pozostaje czystą jego fantazją, którą chciał zaimponować lub też przysłużyć się przesłuchującym. Umysł mój jakoś dziwnie zdrętwiał. Jak dalece zeznania Mizery sprawdzono? Kto z licznych przez niego wymienionych został aresztowany?

 

- No, a na to wszystko co macie do powiedzenia? Panie komendancie?

 

W momencie, gdy kończył modulację ostatniego słowa, podszedłem dwa kroki do klęczącego Mizery i powiedziałem:

 

- Ja mam na to tylko jedną odpowiedź, oto ona i splunąłem w twarz

 

resztkami zębów prosto w twarz Mizerze.

 

Śledczy poderwał się z za biurka i do skoczywszy do mnie trzasnął mnie kolbą rewolweru w prawą skroń. Przewracając się wydawało mi się że tracę przytomność. Zawirowało mi przed oczami, potem nastąpiła ciemność błogie uczucie, że nie przezwyciężam wysiłku stania, który odczuwałem już w nogach i krzyżu. Uświadomiłem sobie, że obficie krwawię. Jakoś boleśnie wykręciła mi się szyja i tył głowy na którą upadłem, leżenie na podłodze sprawiało mi jednak ulgę. Krztusiłem się jedynie silnie krwią a język wyczuwał połamane zęby tym razem z prawej strony. Oprawcy zauważyli widocznie, że leżenie sprawia mi ulgę, kopali mnie w piersi pod skutymi ramionami. Kopali jak kopie się piłkę z zamachem nogi. Buty ich przerzucały mnie bezwładnie raz w jedną raz w drugą stronę. Podnieść się było bardzo trudno. Wreszcie - udało mi się jakoś podkurczyć nogi, podeprzeć złączonymi rękami i klęknąć.

 

Umysł jakby poruszony wstrząsem rozpoczął gwałtowną analizę sytuacji. Usta ciągle pełne krwi, której już nie nadążałem łykać. Czułem ją wyraźnie w tchawicy. Schlebia mi przypisywane przez was stanowisko dowódcy tak dużego odcinka. Jeśli jednak tak mnie oceniacie, to ubliża mi konfrontacja z pierwszymi lepszymi „lumpami”, pospolitymi handlarzami, z którymi na pewno na wspomniane przez niego tematy nie rozmawiałbym.

 

Nie znam wymienionych przez niego ludzi, a jego samego przelotnie z tytułu prac brakarskich jakie dla was wykonywał w nadleśnictwie Waryś.

 

To wystarczyło bym zorientował się co jest wart. Inni ludzie, na których powołuje się rzekomo dobrą znajomością tym bardziej poważnie go nie traktowali i wiedzieli co o nim sądzić. Jeśli pan panie kapitanie daje posłuch i wiarę takim ludziom proszę z nimi rozmawiać, mnie jednak w to nie mieszać i z nimi nie zestawiać.

 

Hauptumpfürer spojrzał na mnie. Starałem się patrzeć na niego z poczuciem wyższości. Czas się dłużył. W pewnym momencie kapitan  wstał i  opanowanym, ale stanowczym głosem, wskazując  na Mizerę - zarządził: „Raus mit  dem  Drek” w ślad za wychodzącym wyszedł  sam... Zapanowała cisza... upragniona  cisza... Cisza odprężenia, która zamiast wypoczynku powodowała gwałtowny ból głowy. Nawet w bezruchu czułem nieznośnie łamiący ból karku. Opuchnięte wargi i dziąsła coraz bardziej utrudniały przełykanie krwi. Zdrętwiałe, bezwładne ręce ciążyły i  potęgowały ból skopanych boków.

 

Do  pomieszczenia wrócił kapitan ostentacyjnie zapinając pas główny. Podświadomie wydawało mi  się, że to sztuczne. Usiadł  przy biurku, spojrzał na zegarek. Oczami rejestrowałem każdy jego  ruch. Uświadomiłem sobie, że wysłał jednego z SS-manów, by  jakiś „x” bezpośrednio po powrocie, nie czekając aż on tu skończy zameldował się. Sam czytał jakiś kartki, wpięte w ten sam niebieski  skoroszyt.

 

 Ironicznie  zaczął  się uśmiechać. Był to złośliwy uśmiech o  przebłyskach budzących uczucie lęku, przebłyskach sadyzmu. Z  tym wyrazem twarzy podniósł  głowę w moją stronę. Jak przed   jadowitą żmiją chciałem uchronić się przed jego kłującym wzrokiem. Wyczuwałem jednak, że byłoby to okazaniem lęku czy też słabości. Wzrok jego fizycznie kłuł mnie w źrenice, nie  umiałem jak poprzednio zapanować nad nim. Te wzmagania wzroku ponownie mo­bilizowały mnie. Nie  umiejąc przeciwstawić  im podobnego, nieludzkiego jadu sadyzmu poczułem wraz z bezsilnością  pełną pogardę -  jakieś uczucie, wyrzucające poza rodzaj ludzki. Oczy  sadysty przyglądały mi się uważnie, jakby  szukając miejsca użądlenia. Zatrzymał się na skutych kajdanami  dłoniach.

 

- Zdjąć to - zakomenderował, uderzając palcem wskazującym w bransolety zegarka. Sam zapalił cygaro. Na wezwanie  podszedłem do  biurka. Mimo perspektywy pozbycia się przez  tyle   godzin męczącego mnie żelastwa przyjąłem to  obojętnie. Z wyrazu twarzy, a nawet głosu śledczego emanował taki sadyzm. Z trudem  zdjęto wąskie, sprężynowe kajdanki. Pozostały po nich na przegubach rąk głębokie białe bruzdy, odcinające się jak bransolety na tle sinoczarnej spuchlizny. Spuchniętych, zdrętwiałych palców  nie mogłem rozprostować. Śledczy, jakby to zauważył i niespodziewanie wrzasnął: nie chcesz palców otworzyć ? Może chcesz boksować? 

 

- my  ci  zaraz  pomożemy! Ty polski świniapsie. Dwóch SS-manów jak poszczute psy złapało mnie za ręce. Wielka  sina spuchlizna, mimo gwałtownych prób ich rozgięcia, uniemożliwiała otwarcie dłoni.

 

- Nie tak - przerwał  śledczy  - podszedł do szafy i wyjął z jej  nieoszklonej części grubą, metalową płytę. Kiedy kładł ją na „biurku” tłumacza, do pokoju wszedł podoficer SS i trzasnąwszy obcasami stanął na baczność: Panie Kapitanie melduję posłusznie swój powrót i wykonanie rozkazu. Kapitan siadł na krawędzi swego biurka i zapytał:

 

- jak tam wszystko się odbyło?

 

Mnie oprawcy w sposób brutalny położyli prawą rękę na płycie. Ciężką, grubą, metalową płytą obracali, jakby ją przymierzając. Raz jeden - raz drugi z nich coś poprawiał. Tymcza­sem przybyły podoficer relacjonował, jak zastali oboje w domu, przeprowadzili rewizją mieszkania i magazynku nad stajnią.

 

- Frantz pilnował jej w chałupie – mówił nieprzerwanie przybyły. Pewnie proponował jej wykup - zaśmiał się kapitan, to przecież młoda i ładna baba. Ale już „taka” odpowiedział, podnosząc obie ręce nad brzuchem.

 

- No więc co zrobiłeś dalej?

 

- po rewizji obejścia wróciłem do chałupy. Spazmatycznie płakała. Powiedziałem jej, że nam na mężu nie zależy, gdyż to pewnie pomyłka, spowodowana mściwością fałszywych przyjaciół. Powiedziałem ciągnął dalej, że mąż podał nam nazwiska uczciwych ludzi, z którymi się, spotyka ostatnio. Jeśli ona poda te same nazwiska, chociażby tylko cztery, to będą mieli pewność, że mąż jej nie należy do spółki nielegalnego uboju i fałszowania mleka. Zwolnimy go ale los męża jest w twoim ręku.

 

- A co ona - przerwał śledczy

 

- Przestała histeryzować i zaczęła słuchać. Mówiłem więc dalej -jeśli nie powiecie, to musimy go zabrać do wyjaśnienia. My tych złodziei i oszustów znajdziemy.

 

- Chwyciło - dorzucił - zaczęła gadać. Okazało się, że jej mąż ma powiązania z Otwinowem, Jadownikami, Gryboszowem, Borusową, a nawet Dąbrową. Wymieniane kolejno miejscowości elektryzowały mnie dziwnym niepokojem. Myśl moja przez siatkę przypuszczeń cedziła i starała się ustalić nazwiska nowej wpadki.

 

- No   i   jak? - z  dziwną  saty­sfakcją  zapytał  śledczy.  Jak pan kapitan powiedział, mamy nić siatki aż do Dąbrowy. 

 

- Ją oczywiście  zabrałem też, bo może się jeszcze przydać, a nie  przeszkodzi. Oto  adresy  - podał z notatnika kartkę.

 

- W porządku jesteście  wolni, pojutrze zameldujecie się u mnie.

 

Usłyszane  wiadomości  dziwnie mnie załamały. Zdałem sobie  sprawę,  z tego, że jeśli chcę liczyć na hart innych sam muszę go  okazać!

 

Kapitan SS spojrzał za wychodzącym, potem na zega­rek. Otrzymane wiadomości wyraźnie cieszyły go i trochę uspokoiły. Zamknięcie drzwi przez wychodzącego obróciło śledczego w moją stronę. Odsunął SS-manów, sprawdził przypięcie ręki do  płyty, silnie uderzył pięścią w podwinięte place, które rozprostowując  położył na płycie. Przyciskając je jedną ręką, drugą przewracał w blaszanym pudełku, przytwierdzonym z boku  do   płyty. Wyjął  stamtąd najpierw płaską, wąską resorową sprężynkę, założył ją na wystający między palcami nagwintowany trzpień i przykręcił z góry motylkową  nakrętką. Z dziwnym zadowoleniem popatrzył  na przyglądających się mu SS-manów. Usiadł bokiem na biurku i  przewracał palcami w tym błaszanym skarbczyku. Wyjął z niego cztery sprężynki, podobne do po poprzedniej tylko krótsze. Włożył je na cztery nagwintowane krótkie trzpienie wmontowane w  płytę mniej więcej na wysokości palców. Każdą z nich lekko przykręcił  również motylkowymi  nakrętkami.

 

- No sekretarzu - siadaj do pisania powiedział - żebyś tylko zdążył pisać wszystko, co będzie śpiewać

 

Odginając sprężynki ułożył ich zakończenie na paznokciach. Sprężynki dobierał i układał uprzednio tak, by ich zakończenia pokrywały się z białymi początkami paznokci.

 

Teraz zaczął dokręcać silnie nakrętki...

 

Z nabrzmiałych palców, wzdłuż wszystkich prawie paznokci wyciekała krew...

 

- Powiesz prawdę? - zapytał śledczy. Milczałem. Któryś z gestapowców przyniósł zza tajemniczych drzwi kawał szmaty do mycia podłogi, rzucił ją na płytę i otarłszy z krwi odniósł z powrotem. Krew już nie ciekła... skręcane coraz silniej końce palców zrobiły się białe...

 

No - zrobimy przerwę - powiedział. Niech dyżurny da tu jednego wartownika.

 

- Chodźcie - powiedział śledczy do pozostałych.

 

Wyszli... Zastanawiałem się czy tylko na kolację, czy może już nie wrócą? Oceniałem, że może być około 10-tej wieczór - do porannego wywożenia pomordowanych tu jeszcze czas...

Auschwitz

Zugang – Block

Było krótko po śniadaniu. Jak co dnia o tej porze - trwaliśmy czujnie w bezruchu, wsłuchując się w każdy nawet najdrobniejszy szelest złowieszczych kroków w ciszy dzwoniącej w uszach. O tej porze brzęk kluczy, otwierających kraty więziennych korytarzy oznaczał przybycie gestapowców. Nigdy nie było wiadomo kogo w danym dniu zabiorą. Zabrani najczęściej nie wracali. Jedynie grabarz wywożący przed wschodem  słońca spod okna mojej celi w podłużnych skrzyniach trupy więzienne, kwitował na palcach męczenników. Remanent prawie zawsze się zgadzał. Czasami przynoszono bohaterskie „twarde duchy” dopiero po 36 godzinach w okaleczonej,  zmasakrowanej i sinej powłoce mięsa. Oni to gojąc rany oczekiwali na dalszy ciąg przesłuchań. W cichych jękach błagali Boga o śmierć. Tak zmarli w mojej celi kpt. Lis i mgr Bochenek (z przedartym przełykiem). Podobną masę mięsa, rozkładającą się, czarną, cuchnącą i odpadającą od kości opatrywałem i pielęgnowałem przez 2 miesiące. Był to bohaterski nauczyciel Biedolin, organizator dywersji transportów kolejowych na wschód. Nasłuchiwanie męczyło mnie w sposób specjalny. Byłem w tym momencie jedynym w celi, który od sześćdziesięciogodzinnego przesłuchania oczekiwał na jego powtórkę. Bałem się...

 

Nie był to lęk przed śmiercią a jedynie przed torturami, przed utratą przytomności. Sekundy nasłuchiwania  wydawały się wiecznością. Serce kołatało mi tak mocno, że wydawało mi się, iż wszyscy to słyszą... Za chwilę brzęk kluczy w kratach korytarza. Spojrzeliśmy na siebie. Napięcie lęku doszło do zenitu. Twarze bez wyrazu zamarły w bezruchu. Ostre kroki jak śmiertelne strzały przeszyły kamienną posadzkę. Klucze uderzyły w okute drzwi naszej celi. Usłyszałem swoje  nazwisko. 

 

-   Przygotować się do transportu! Auschwitz! - oznajmił strażnik Budzelski, potem wywołując mnie do progu po cichu dodał - żal mi ciebie. 

 

-   Ilu nas jedzie? - zapytałem. 

 

-   Coś koło sześćdziesiąt czy osiemdziesiąt, a z mojego oddziału 28-śmiu.

 

Poszedł dalej korytarzem i otwierając kolejno drzwi cel wyczytywał nazwiska wyznaczonych do transportu. Na galeryjkach wyższych pięter przez jakiś czas słychać było monotonne wyczytywanie. Stanęliśmy w dwuszeregu przed kancelarią. W korytarzu kręcili się gestapowcy i strażnicy. Wyczytywano nazwiska - z szeregu padały krótkie  odpowiedzi - "jest". Dziwiło mnie że rozumieją i rozróżniają swoje zniekształcone nazwiska. Skończyli wyczytywanie - mnie nie czytano. Liczę stojących. 

 

-   Matko Najświętsza! Mnie wypiszą dla miejscowego  gestapo - pomyślałem. Z więzienia wyjadę, lecz nie do Auschwitz, a na Urszulańską. 

 

Zauważyłem, że idzie "Stary" (tak nazwaliśmy jednego ze strażników, który przenosił różnego typu informacje poprzez więzienny mur). Chciałem go zatrzymać, ale udawał, że nie widzi.

 

-   Żona w Krakowie  - powiedział równocześnie nie odwracając  głowy. 

 

-   Co ma znaczyć "żona"? Dlaczego nie dokończył? Czy aresztowana? Na pewno coś tak złego, że nie miał serca powiedzieć.  

 

Cofnął  się. 

 

-   W Krakowie. 

 

-   Co w Krakowie? Szansa ucieczki? A może Wanda coś załatwiała w Krakowie? Tysiące czarnych myśli spotęgowało potworny lęk. Nagle usłyszałem swoje nazwisko. Wyczekujący lęk zamknął mi usta. Podniesionym głosem gestapowiec krzyknął po raz drugi. 

 

-   Jest - odpowiedziałem automatycznie...

 

-   Tych czterech też do Oświęcimia - dorzucił po niemiecku.

 

Wyprowadzono nas na podwórze więzienne. Z Heniem Skrzyńskim spostrzegliśmy się równocześnie i w podobny sposób ucieszyliśmy. Wykorzystując niedokładność uformowania oddziału, stanęliśmy obok  siebie.

 

-   Mam dla Ciebie żarcie na drogę, Halina przysłała, bo razem z Wandą są w Krakowie. Jeśli im się uda mieć widzenie z nami na dworcu to się czegoś dowiemy. 

 

-   Przecież powiedziałeś, że są w Krakowie. 

 

-   No właśnie w Krakowie na dworcu mamy być o 5-tej rano.

 

-   A wiesz co z Wandą? Niepokoję się, bo dawno nie miałem wiadomości.

 

-   Wszystko dobrze – ludzie przewidują, że będziecie mieć  pięcioraczki, to przecież już na dniach prawda? 

 

Na ogrodzonym wycinku dworca towarowego SS-mani otoczyli nas gęsto. Staliśmy bardzo długo, tracąc rachubę czasu i nadzieję na spotkanie się z naszymi żonami. Do ludności cywilnej, która usiłowała  uparcie podejść do  nas bliżej niż dozwolone 50 m  strzelano. Zziębnięci (15 styczeń 1943 r.) chroniąc  się  od wiatru tworzyliśmy coraz bardziej  zwartą grupę przydreptując z nogi na nogę. Ktoś odciągając mnie na bok grupy szepnął: 

 

-     mam dla pana gryps rzucono mi go w bułce w czasie marszu i  pokazano, że nam Panu go dać. 

 

-     Prowokator, albo szpicel pomyślałem. 

 

Przeczytałem kartkę. Był na niej krakowski nr telefonu.

 

-   Będą w Krakowie - pomyślałem. 

 

„Stary” też coś mówił o Krakowie. Podstawiono wagon-więźniarkę. Chroniąc się przed zimnym wiatrem, uprzedzając ponaglenia SS-manów, gramoliliśmy się żelaznymi schodkami do wnętrza wagonu. W wąskim szczytowym przedziale SS-mani odliczali nas kolbami. Uderzeniem w plecy zostałem wepchnięty do środka. Trafiło mi się miejsce najbliżej ściany pod zakratowanym otworem wentylacyjnym. Wraz z wrzaskami SS-manów natłok zwiększał się nie do zniesienia. O przesunięciu się, a nawet podniesieniu ręki nie było mowy. Wszystko  jednak łagodziła świadomość oddalania się od Urszulańskiej. W każdym stuku koła wydawało mi się, że słyszę Kraków... Kraków... Kraków... Wanda... spisek... ucieczka. Czemu przed załadowaniem aż trzy razy odczytali groźbę rozstrzelania rodzin w wypadku próby ucieczki? Z Heniem Skrzyńskim nie sposób się było porozumieć.    Stanęliśmy. Tory, bocznice... nagle ktoś dostrzegł „Krakau.” Serce zaczęło odmierzać w gardle sekundy, mierzące głucho wieczność   niepewności.

 

-   Skrzyński - raus traten loos! 

 

-      Czyżby Go skrycie wycofali? Może rodzina go wykupiła? Nic już  nie wiem, nie słyszę, nie widzę... 

 

-      Szembek! 

 

- w eskorcie stanąłem przed Wandą. Przybrałem żelazną maskę, która miała ukryć: radość widzenia, niepokój o Jej los, zatajenie własnego niebezpieczeństwa, a nade wszystko doda­nie jej sił własną wiarą w przetrwanie. Zrozumiała mnie - oczom oprawców nie sprawiliśmy  radości wzajemnego załamania...  Jednolita masa nieprzytomnie stłoczonych, których raczej wzajemne ściśnięcie niż nogi, utrzymywało... Wagonem rzuciło kilka razy... i z piskiem kół stanął... Alle raus!!! Auschwitz!!!
Jakieś histeryczne wrzaski, szczekania psów i wystrzały... 
Wyrzucają nas z wagonu. Zdrętwiałe nogi nie utrzymywały wyskakujących, którzy tworzyli bezwładną stertę padających, rozszarpywaną przez psy i bitą kolbami... Idziemy piątkami. Zmęczone nogi odmawiają posłuszeństwa. Stłoczono i zamknięto nas w ubikacji. Ostatnie krzyki wypełniały korytarz. Okute kroki tłukły jego terrakotę. Wreszcie nadeszła tak bardzo upragniona cisza nocy. Cisza, która mimo zmęczenia powodowała bezwiedne łzy, żegnające resztki człowieczeństwa... 
Poranek, mimo śniegu, wstał szary i dziwnie ponury. Wypędzeni na kamienne i otwarte korytarze słuchaliśmy niemieckich i polskich krzyków imitujących komendy czy polecenia, rzucane bez wyraźnych adresatów z narastającą furią. SS-mani w mundurach i „heftlindzy” w pasiakach biegali wzdłuż korytarzy kopiąc i krzycząc. Wpędzono  nas między bloki - ustawiono w szyku jak do ćwiczeń gimnastycznych, by wykluczyć możliwość wzajemnego dotyku czy kontaktu. Obstawiono strażą i pozostawiono na długie godziny. Do szukających rozgrzewki w ruchu - strzelano. Wreszcie kolejno wzywano po kilku - ginęli w korytarzach bloku. Przyszła i moja kolej! Dostałem worek papierowy opatrzony karteczką z nazwiskiem. Kazali mi rozebrać się zupełnie do naga i wszystko włożyć do worka. Próba zabrania lub ukrycia czegokolwiek grozi śmiercią. Oddanie ubrań wydawało mi się sprawą błahą. Pragnąłem jednak, w chwilach kiedy będzie bardzo źle, popatrzeć na uśmiechniętą twarz mojej żony Wandy. Jej zdjęcie udało mi się przemycić. Popędzani gęsiego korytarzami stawaliśmy przed więźniami, którzy niemiłosiernie szarpiąc, pozbawiali nas włosów (ścinanych na produkcję czepków). Na innych taboretach siedzieli więźniowie golący na sucho resztę ludzkich owłosień (przez ten sam proceder przechodziły niewiasty). Wygolonych, w grupkach po około  30-tu, wpuszczano pod natrysk, który zraszał dokładnie całość   szczupłego pomieszczenia. Wodę, przed którą nie było schronienia puszczano tak zimną, że śnieg przy niej  wydawał  się  ciepły. Innych, z następnej partii silnie poparzono. Cali mokrzy posuwaliśmy się gęsiego dalej korytarzem w kierunku otwartych w szczycie drzwi. Z bocznych pokoi rzucano w naszym kierunku:  koszule, gacie, pasiaste drelichy, drewniaki, mycki, ręcznik, rif  (mydło  z ludzi).

 

- Krzyki loos, loos!  - utrudniały chwytanie bezładnie rzucanych szmat i wyganiały pod gołe niebo, do ubierania się w nie. Było szaro, drobny śnieg zacinał zimnym wiatrem. Koszula bez rękawa i niekrępujące pasa gacie z jedną nogawką, drelich zbyt ciasny, byle jak zszyty i zakrwawiony, spodnie bez guzików, brudne od kału, drewniaki nie do pary, mycka podarta. Spojrzałem po towarzyszach: bezradni, sini z zimna, z oczu i nosów płynęła woda i krew... Błagalnie jakimś wewnętrznym uporem przecierałem oczy chcąc usunąć mroczną wizję, tego co zobaczyłem. Z tępą obojętnością, gubiąc drewniaki człapałem w poganianej grupie do Zugang - blocku, który miał mi odsłonić rąbek tajemnic obozowych. Stanęliśmy przy drzwiach szczytowych czerwonego murowańca – trójkątna blaszana dziewiątka załamywała ukośne smugi światła. Dziwny dreszcz lęku wstrzymywał każdy krok. Wchodziliśmy do środka parami. Z odległości 3 dzielących nas schodów podświadomie poznawaliśmy naszych oprawców po trzewikach, odprasowanych spodniach, sukiennych marynarkach, opaskach na rękawach, a nade wszystko po buńczucznych spojrzeniach bijących z wypasionych postaci. Stało ich pięciu. Jeden mechanicznie zaznaczał w zeszycie wchodzące pary, pozostali niewybrednymi dowcipami i  śmiechami określali naszą przydatność. Wpędzono nas do dużej sali. Było w niej trochę wolnej przestrzeni. Reszta zastawiona była drewnianymi trzypiętrowymi łóżkami zsuniętymi razem, wzdłuż dzielących salę dwóch wąskich przejść. 

 

-      Tu będziesz leżał sobako, gdzie ja ci wskażę! Pięciu na te dwa łóżka! Ja was nauczę! - wołał Schtubendienst

 

Szybko wszedłem głęboko w zatłoczone przejście między łóżkami, drugiej połowy sali. Zasłonięty legalnie stojącymi, starałem się opanować lęk. Tymczasem  w poprzednim rzędzie nadal trwały przekleństwa, krzyki, jęki bitych przez wprowadzających nas oprawców. Jeden z oprawców tak zdenerwował się, że na tłumaczu złamał taboret. Biedak upadł, miał całą twarz we krwi... już chyba nie wstanie. Innemu więźniowi naderwano ucho, wybito oko i jeszcze go kopano. „Wieczny odpoczynek racz im dać Panie...” modlił się w ciszy mój sąsiad, więc dołączyłem do niego. Naszą modlitwę przerwały gwałtowne krzyki, którymi wypędzano nas z wszystkich trzech sal bloku na korytarz. Korytarz był ciasny, nie mógł wszystkich pomieścić, więc wypełnialiśmy sobą szczelnie każdą wolną przestrzeń.  W eskorcie postów stanął na środku korytarza jakiś SS-mański dygnitarz, nienagannie ubrany, przystojny, spokojny, robił wrażenie kulturalnego, nawet budził zaufanie. Przywołał „schreibera” i kazał mu wyraźnie tłumaczyć wszystko co powie. Zaległa cisza, cisza napięcia, lęku, nadziei, szukania możliwości przetrwania. 

 

-      Jest wojna – powiedział. Niewielu z was rozumie, że po jej zakończeniu życie wasze będzie inne niż było - oczywiście, jeżeli pracować będziecie tak, jak wam każą. Wrogie elementy ogłupiają was sądząc, że można utrudnić totalne zwycięstwo III Rzeszy. Żeby was oszczędzić jesteście izolowani od awanturnictwa, macie tu warunki do pracy, możecie więc pomóc domom i rodzinom waszym. Wyróżniającym się będą dawane urlopy i inne i nagrody - mówił spokojnie i sugestywnie, dwukrotnie nawet zalecił tłumaczowi dobierać łagodniejszych sformułowań, z czego widoczne było, że dobrze zna język polski.  Jakaś chwilowa nadzieja wstąpiła w nas wszystkich. Ukradkiem rozejrzałem się dokoła. Na wielu twarzach spostrzegłem radosny zapał i  jakąś  otuchę, w innych  bezmyślność, a w jeszcze innych  sarkazm niewiary i ironii. Z natężeniem uwagi, jakby od każdego  słowa zależało nasze życie. Słuchaliśmy dalej.

 

-   Jutro wypełnicie kartoteki  personalne, w których każdy z was poda swój zawód lub umiejętność pracy i stosownie do tego zostanie  skierowany do właściwych placówek bądź na miejscu, bądź też w terenie. Może jednak są przypadkiem miedzy wami i tacy, którzy z powodu wieku lub stanu zdrowia pragną otrzymać lżejszą, siedzącą pracę? Mamy np. duże zapotrzebowanie do zakładów dziewiarskich, do  robienia  głównie pończoch i skarpet. Robota prosta, wymaga jedynie uważnego, równomiernego kręcenia.

 

Szmer zadowolenia znękanego tłumu uwidocznił się na twarzy Grupenfürera ledwo dostrzegalną, lecz złowrogą radością. 

 

-      Kto do pończoch? Ręka do góry! 

 

-      Co robicie? - pomyślałem

 

Ręce zmęczonych i mało myślących podnosiły się automatycznie jedna za drugą. Gdzie Henio? Co on robi? Podniósł rękę. Zakręciło mi się w głowie. W jeden koniec korytarza przepchnięto kolbami „katorżników”, w drugi amatorów lekkiej pracy. Pochwyciłem w drodze przechodzącego obok mnie Henia, miał otwarte usta, przekrwione oczy i był rozpalony wysoką gorączką. Nie mówiąc ani słowa poddał mojej decyzji. „Amatorów trykotażu” spędzono i zamknięto w sztubie nr 3. My znaleźliśmy się w drugim końcu korytarza w sztubie nr 1. Gdy otworzono drzwi i stanęliśmy z menażkami po kolację, sztuba nr 3 była pusta. W czasie porannego apelu nie było już tłoku na korytarzu. Troskliwość z jaką przez tłumacza zapytano nas o zdrowie i ewentualną pomoc lekarską i tym razem znajdowała naiwnych, względnie bezwolnie zrezygnowanych. W pamięci utrwalił mi się woźny komornika z Radłowa. Poprosił o jodynę i bandaż na stopę skaleczoną drewniakiem. Z 30-tu innymi odłączony od zbiórki przeszedł przez ulice na opatrunek, z którego już nigdy nie wrócił. Słusznie postąpiłem, że wybrałem ciężką pracę zamiast „lekkich trykotarzy”. Sztubowy oznajmił nam nieopatrznie: 

 

-      im już dawno jest ciepło. 

 

Wydawało mi się, że dostrzegam każde drgnienie powiek mówiącego, czując już nie dotyk, ale nawet przypadkowe przesunięcie po mnie obcego wzroku. Zbiórka dobiegła końca. Każdy z trzech sztubowych wprowadził do jednej z sal przydzieloną mu grupę. Znalazłem się znów w trójce. Wniesiono trzy stoły. Komenderujący robotą mały i młody chłopak, zdaniami złożonymi z ze słów niemiecko–słowiańskich rozkazał mi: 

 

-      wściekły psie umyj natychmiast językiem te stoły! 

 

 Odpowiedziałem mu (w języku niemieckim) również podniesionym głosem, który mógł sprowokować śmiertelne uderzenia. W drzwiach stanął sztubowy. Odwołał mnie na bok. Wziął mnie chyba za Niemca lub krajana – Ślązaka. 

 

-      Umiesz po polsku?  

 

-      Tak. 

 

-      To bardzo dobrze. Tego gówniarza to się wystrzegaj, bo to „bet  hazer” blokowego. Z pewną poufałością ciągnął dalej... pomożesz mi spisać tę całą bandę? To powinien zrobić schreiber, ale on nie zdąży. Zostawia sobie niektórych, a potem uzupełnia. 

 

Wróciliśmy do wilgotnych świeżo wytartych stołów. Sztubowy rzucił przede mną trzy książki różnej wielkości kartek. 

 

-      Tu wpisuj wg kolejności numerów. 

 

Była to kartoteka więźniów: imię i nazwisko, ojciec, matka, data i miejsce urodzenia, stan rodzinny, zawód, miejsce zamieszkania, miejsce i powód aresztowania.

 

-   Na tej spisać trzeba zawód, jeśli bez zawodu to dokładne wykształcenie i nr obozowy - to do skreślenia.

 

Na tej alfabetycznie nazwiskami i nr obozowy, komanda później się wpisze. Sztubowy na pozostałych stołach organizował taśmową pracę, której celem było rwanie i cięcie płóciennych paseczków i odciskania na nich trójkątów: czerwonych - dla politycznych, zielonych - dla kryminalistów, czarnych – dla przestępców kryminalnych. Na trójkątach nadrukowane litery oznaczają narodowość (Niemcy liter nie mieli). W obozie Oranienburg były jeszcze trójkąty fioletowe - dla bibelfoscherów, odmawiających służby w wojsku, oraz trójkąty różowe – dla zboczeńców seksualnych. Za trójkątem określającym rodzaj   przestępstwa i przynależność państwową był numer, który zastępował imię, nazwisko, określał wartość człowieka i był jedynym sprawdzianem czy on jeszcze żyje.

 

-  Dobra robota! Tak to powinno wyglądać! Przeklęte głupki! -  wykrzyknął  sztubowy.

 

Drutem skręcone cztery czcionki liczb szybko i równo znaczyły dziesiątki, tysiące i setki. Ostatnie dwie czcionki szybko wymieniane równo znaczyły dziesiątki i setki. Pośpiechem nadruków chciałem nie dopuścić do rozwoju upartej myśli, która pozbawiając mnie nazwiska, znaczyła martwym numerem 88369.

 

-   Jest dobrze  - powiedział zadowolony  sztubowy. Piszcie  dalej! Żebyście pisali całą noc, kartoteki dziś muszą być gotowe. Jutro blok musi być wolny! 

 

Po dłużej chwili wtoczył się do sali sztubowy i oznajmił: 

 

-      odwszawianie. Wszystko z siebie zrzucić, wybrać wszy i pchły z bielizny i ubrania (przy otwartych oknach). Kto będzie  gotów - do przeglądu z klamotami w ręku. 

 

Usiadł za stołem. Nadszedł bezradnie pierwszy trzęsący się i chudy golec.

-      Fertig! - zapytał sarfcubowy. 

 

Zapytany podniósł bezradnie ramiona i schylił przeraźliwie smutną twarz. 

 

-      Pokazać! - wrzasnął sztubowy, rozrzucając na stole złożoną odzież.

 

Odgiął zaszewkę przy guziku koszuli. Po dwukrotnej próbie na oczach wszystkich wyskoczyła stamtąd pchła. Hans skoczył do tyłu, przewracając stołek, wrzasnął, a później krzyczał bez opamiętania. Nie rozumiałem jak można w przeciągu sekundy  wpaść w nieobliczalny szał...
Zawołał znanego mi już „pupila”: weź to g... do umywalki, wrzuć do wiadra klamoty i zalej wodą, a on niech stoi nad wiadrem tak długo aż wszystko się potopi. Za dwie godziny może się ubrać, ale stać będzie w umywalni tak długo, aż przestanie ociekać i wyschnie (w umywalni nie było szyb). Nazajutrz po śniadaniu, ustawieni piątkami, otoczeni SS-mańską eskortą zostaliśmy doprowadzeni do jakiegoś biura. Ustawiono nas wg kolejności numerów. Człapiąc drewniakami po kamiennej posadzce podchodziliśmy rzędem do fortepianowego taboretu. Siadający automatycznie był fotografowany „en face”, a później przy dwóch przerzutach dźwigni taboretu z lewego i prawego profilu. Odbywało to się tak szybko, że nie tworzyły się przerwy, w przesuwającym się rzędzie. Zatrzymano nas przed blokiem. Grupa SS-manów i heftlingów z żółtymi opaskami, Capo Blockeltester i Schreiber coś rozprawiali, to schodzili do bloku to ginęli gdzieś w ulicach obozu. Z zimna, głodu i nerwowej niepewności trzęśliśmy się a minuty wyczekiwania wydawały się godzinami. Wreszcie zaczęto wg kart zawodowych wyczytywać nazwiska, sprawdzać numery i ustawiać w czterech różnych kolumnach. Odprowadzono je później na bloki komand pracy. Nas przeliczono kilkakrotnie i wprowadzono z powrotem na 9-tkę. Rozdzielono na wszystkie trzy sztuby, zresztą pełne nowych zugangów.  Wcisnąłem się w koniec sali, gdzie była grupa Czechów, od których dowiedziałem się, że przemysł niemiecki jest zniszczony, że obozy przejmuje Czerwony Krzyż Szwajcarii. Dziwna otucha wzbudziła nadzieję i chęć przetrwania. Sztaby, korytarz, umywalnia mimo przyciszonych głosów, szumiały jak ule, jakimiś niezrozumiałymi dźwiękami. Obok różnych narzeczy słowiańskich słychać wyraźnie miękkie słowa francuskie. Istotnie dużą część zugangów stanowili  Żydzi, którzy mówili po francusku, angielsku, flamandzku i po  hiszpańsku. Wielu z nich nie rozumiało języka niemieckiego. Z tego powodu razem z Heniem zostaliśmy tłumaczami.

 

Nie wolno nam było opuszczać Zugang – blocku, nawiązywać kontaktów z więźniami obozu. Panował straszny głód. Sześciotygodniowe życie w tym przedsionku piekła dało nam możliwość poznać go dokładniej niż tym, dla których zugang – block stanowił dobową kaplicę chrztu obozowego. Spostrzegliśmy prędko, że niezależnie od zmian załogi na każdej sztubie oprócz jej „władz” pozostawali „zapomniani”  hestlindzy, którzy uczynni i  rozmowni wypytywali o nowinki. Sami zaś często byli wzywani do schreibstuby. Henio ciężko zachorował. Musiał mieć wysoką gorączkę, gdyż majaczył. Przypuszczalnie tyfus. Zajmowaliśmy  razem jedno łóżko na 3 piętrze. W ciągu dnia zakopany w sienniku i nakryty równo kocem leżał prawie bezpiecznie. Gorzej było z apelami. W końcu nieprzytomnego przyjaciela ze łzami w oczach musiałem pożegnać na zawsze. Nienotowany natłok zugagów spowodował wysłanie po kilku każdej sali po dodatkowe koce. Widok przybyłych był przedziwny. Kiedy koce, zarzucono im na głowy i ramiona wyglądali jakby byli poplamieni farbą koców. Od twarzy do butów byli w ruchliwe drgające cętki, które stanowiły  prawie zwartą masę pcheł. Próba dodatkowego trzepania koców na dworze okazała się bezskuteczna. Wilgotną ręką lub mokrą szmatą przecieraliśmy kolejno bez przerwy dostępne części ciała, gdzie były za każdym razem dziesiątki... nie tylko pcheł. Na twarzach, szyjach, rękach pojawiły się rozognione zadrapania i strupy. Zwróciły one uwagę SS-manów. Bez żadnych badań oceniono, jak się później dowiedziałem, powszechność świerzbu i zdecydowano jego likwidację. Do  sali weszło czterech SS-manów. Stanęli przy drzwiach wyjściowych na korytarz i repetując automaty wrzeszczeli:

 

-   wszyscy rozebrać się do naga! Wychodzić kolejno na korytarz! 

 

Za wychodzącymi w drzwiach padają komendy: 

 

-      lewo! Prawo! Prędzej przeklęte psy!!!

 

Jakiś  kulejący i strasznie pogryziony chudzielec dostał rozkaz w lewo! Zapewne nie zrozumiał i poszedł za poprzednikiem w prawo. Wrzask oprawcy rozdarł powietrze:  

 

-      Ty świerzbowa świnio! Psie, won tam! - ciosem kolby przewrócił go na lewą stronę.

 

Kiedy wszyscy już przeszli przeszukano łóżka. Tych z lewej było więcej. Obstawiono ich. Nas wpędzono z powrotem i zamknięto na sali. Koledzy nago pojechali na dezynfekcją, z której nikt nie wrócił. Nagły rozkaz szczelnego zakrycia okien kocami wzbudził w nas stek domysłów. Dokładność z jaką sprawdzano jego wykonanie, zwiększała poczucie ważności rozkazu. Po chwili do sali (sztuba nr 1) weszło kilku SS-manów. Ich trupie czaszki na niechlujnie powkładanych czapkach przybierały śmiertelne grymasy. Nie wyciągając z pysków palących cygar, rechotem uzupełniali jakieś nieartykułowane odezwania. Wywoływano różne nazwiska. Raz, drugi, trzeci za każdym razem inaczej zniekształcone. Leżałem na najwyższym skrajnym łóżku. SS-mani półkolem siedzieli  na taboretach. Wszedł młody mulat. Łamanymi francusko-niemieckimi określeniami wyjaśnił, że jest tancerzem Poli-Berger w Paryżu. 

 

-      Zgadza się - odpowiedział SS-man. Pokaż co umiesz.

 

Tancerz stał bezradny... To my nauczymy cię  skakać wrzasnął ktoś z SS-manów, repetując rewolwer. Przerażony tancerz chciał o coś zapytać. Ironicznie kpiący SS-man pchnął przed niego koszarowy taboret solidnie ciężki wskazując:

 

-      tu!  

 

Jednym zwinnym ruchem mulat zrzucił przez głowę koszulę i lekko wskoczył na taboret. Taboret, obrotowy wprawiony w ruch przez tancerza imitował wyraźnie stukot pociągu.

 

-      Ja ci pomogę, ty możesz jechać dalej - wrzasnął nagle jeden z oprawców.

 

Szybkim ruchem wykopał taboret spod nóg tańczącego.

 

Tancerz jakby rzucił się do tyłu, uderzył o kanciastą krawędź łóżka. Wykopnięty stołek jeszcze drżał w roztańczeniu, gdy ciało mulata rzucane było konwulsyjnymi drgawkami...

 

Oprawcy jakby chcieli zagłuszyć podniecenie jakie wywołała makabryczna agonia mulata, nową ofiarą. Wszedł następny, śmiertelnie blady. 

 

-      To ty jesteś bohaterskim tenorem opery w Amsterdamie? - zapytano.

 

-      Miałem zaszczyt ostatnio tam śpiewać. 

 

-      Kłamco jak mamisz ludzi! Tu warcząc postawił przewrócony stołek. 

 

-      To twoja, uważaj żeby nie ostatnia scena!

 

Nieszczęśnik wszedł na stołek rozpoczął librettem o rozpaczy i unicestwiającej tęsknocie arlekina. Tragizm umierającej duszy wydawał się boleśniejszy niż bełkot konającego fizycznie. Ból arlekina wypełniał szczelnie ten przedsionek piekła. W każdym z nas kona promień nadziei i życia. Histeryczny śmiech końcowych akordów. Śpiewak upadł sztywno twarzą na podłogę. Kopnięciem w skroń oprawca odwrócił mu głowę. Świeża krew, wymieszana ze śliną tworzyła jaskrawą plamę na mączno – białej twarzy.

 

-      Stabendienst! (salowy) Raas mit dem drek! (precz z tym g...) 

 

SS-mani opuścili salę. Podobnego typu zabawy oglądaliśmy częściej. Największym powodzeniem wśród oprawców cieszyły się jednak zmagania bokserskie „bez rękawic”. Runda miała trwać do czasu, aż jeden z zawodników nie mógł już wstać. Nierzadko litościwy sędzia dostrzeliwał go z pistoletu. Ofiary tych nocnych orgii wysyłano rano razem z tymi którzy, po całonocnym mokrym odwszawianiu wysyłani byli na leczenie przeziębienia lub na dezynfekcję. Nigdy stamtąd nie wracali...

 

Obóz w Oświęcimiu

Krematorium

Birkenau

Na bloku przejściowym w Oświęcimiu jakiś dziwny nerwowy nastrój spotęgowało zarządzenie nieprogramowej zbiórki. Brutalne wrzaski
i buta oprawców z jaką przeszli wzdłuż naszych szeregów do „Schreibstuby” wzmogła dreszcz lęku i niepokoju. Przenikający gdzieś do szpiku kości wrzask:

-      Alles raustreiten - sein richtung – voran!

 

zmieniał nas w milczące manekiny. Wychodziliśmy z sali ustawialiśmy się ciasno w pięcioosobowych rzędach pod ścianą korytarza. Kilkakrotne przeliczanie szeregów przerywało sprawdzanie stanu bloku w schreibstubie. Nad bezwzględną ciszą stłoczonych 648 skazańców dominowały niezrozumiałe wrzaski, stuk podkutych butów i budzący lęk - wyraz twarzy mor­derców. Przeliczający szeregi, zahaczył kolbą karabinu drelich kolegi. SS-man zdejmuje wolno karabin, jak gdyby chciał go poprawić i jednym ciosem okutej kolby przewraca ofiarę. Gardłowy, przytłumiony jęk padającego zagłuszył równoczesny wrzask oprawcy:

 

-      Du  wirst mir nicht mehr platz nehmen!

 

Jakby szukając następnej ofiary, patrząc złowrogo szedł z hałasem dalej. Stłoczeni piątkami, płaszczymy się do tylnej ściany korytarza. Jeden martwy, z braku miejsca upadł wprzód, w wolną przestrzeń korytarza. Bicie serca czułem w krtani. Wygnano nas przed blok, gdzie ponownie ustawiono piątkami, tym razem w kolumnie marszowej. Na nowo przeliczenia i wyrównywanie przy pomocy kolb i okutych butów. Niezależnie od biegających z dystynkcjami, otoczyli nas SS-mani z karabinkami maszynowymi, po dwóch na każdą dwudziestkę.

 

-      Dziwnie silna eskorta - pomyślałem i opanował mnie niepokój.

 

Mimo woli stanęła mi przed oczami scena z poprzedniego dnia. Wczoraj w tym samym miejscu wypędzano nagich, lub w częściowej bieliźnie, załadowano ich na samochody ciężarowe i zawieziono w ciepło pieców krematoryjnych. W uszach monotonnie biło mi serce. Mimo porywistego, zimnego wiatru (był l marzec 1943 r.) kolumna nasza stała w bezruchu. Jedynie falujące drelichy różniły nas od grobowych kamieni. W drzwiach bloku wystrzeliły nowe triumfalne wrzaski:

 

-      Was bist du eigentlich, bis du nicht hafling?!

 

Równocześnie kopani i bici wyrzucani z bloku bez "mycek", stubendiensty dołączali do końca kolumny. Ponowne przeliczenie:

 

-       stimt, 648? Abtrsiben!

 

Kolumna ruszyła. Trzaskanie 648 par drewnianych pantofli potęgo­wało echo mijanych bloków obozu. Od tyłu aż do przodu kolumny, powtarzano jedno tajemnicze słowo:

 

- Brzezinka

 

 Za nami zostawał więc Auschwitz - Konzentrationslager - przed nami Birkenau – Vernichtunglager.

 

Od czoła kolumny zamierały chaotyczne werble naszych trepów, schodziliśmy w polną drogę. Był to 1 marzec - grzęźliśmy w błotach rozjechanej drogi, topiąc i gubiąc drewniaki. Posuwaliśmy się wolno. Towarzyszyły nam wrzaski poganiaczy:

 

-      Los i Los!

 

Wyrównywanie szeregów biciem i strzałami nie przyśpieszyły marszu. Szliśmy, jak pod silny wiatr hamowani chęcią życia mimo okrutnego pozbawienia nas człowieczeństwa. Zobojętniały nie czułem już ani głodu, ani zimna, błądziłem myślami na przemian w ogniskach: to w ognisku domowym to w piecu krematoryjnym. W smudze dymu, stojącego jak mgła, rysowały się coraz wyraźniej słupy bramy i płotów obozu.

 

-      Los - los schweinhunde!

 

Przede mną przewraca się w błocie kolega. Natychmiastowy strzał „zwalnia” go od przejścia bramy tortur. Strzały i wrzaski poganiaczy wzmagają się, łącząc w jeden dziki skowyt jakiegoś triumfu. Spaliny prochu mieszają się i giną w słodkawo-mdłym smrodzie oparów i fekaliów. SS-mani, jak opętani kompletują piątki. Bezwolni i bierni, bici i kopani, szczuci psami, bardziej podobni do stada niż do kolumny ludzi, przechodzimy „bramę”. Mijamy pierwsze murowane szopy. Dziwnie kwaśny odór fekaliów i moczu zabija mdły smród nadchodzącego z wiatrem dymu. Przed każdą szopą, jak skrzyżowane podkłady kolejowe po cztery w każdej warstwie - leżą wychudzone, sine, skrwawione i osrane nagie zwłoki tych, co przed nami tu weszli. W mijanej pryzmie ludzkich szkieletów ktoś jęczy. Jak upiory patrzą na nas bez wyrazu, jakby szklanymi oczyma pełnymi strachu. To oczy szarych, brudnych, zarośniętych, matowych, wychudzonych twarzy jeszcze żywych mieszkańców Brzezinki.

 

Poganiani, szczuci psami skręcamy miedzy szopy. Grzęźniemy do łydek w cuchnącej mazi: błota, kału i krwi. Podwójny kolczasty płot z lewej  strony, dzieli naszą kolumnę od jęków, krzyków i zawodzenia zamkniętych bez wody i nadziei 12.000 kobiet. Unosi się stamtąd słodkawo-mdły fetor. Idę spuściwszy głowę, serce bije prędzej. Z trudem wstrzymuję łzy bezradnej słabości. Zatrzymano  kolumnę. Po dziesięciu odliczani, popychani kolbami, giniemy w otchłani bloku,  przed którym leżą rozrzucone nagie ciała ludzkich upiorów. Słaba żarówka oświetla wnętrze. Podmurowana szopa bez szczytów dachu wpuszcza nimi słabą poświatę księżyca. Ma tylko jedno wejście w długiej bez okien ścianie. Ganek wejściowy przecięty dwoma równoległymi korytarzami, wszystkie z nierównego klepiska. W środku stoi otwarta beczka wypełniona do połowy cuchnącymi fekaliami. Wpędzają nas w czeluście długie jak szopa, w boczne przejścia po dwa w każdym skrzydle. Nierówne w glinie wydeptane ganki, rozdzielają trzykondygnacyjne regały o wymiarach 2x2m około 60cm dzielącej je przestrzeni. Słaby blask żarówki grozą niepewności napełnia otchłań regału, do którego nieczuli już na kopanie i bicie wczołgujemy się dziesiątkami. Te dziesięcioosobowe łoża z desek z lub okrąglaków, nie posiadają słomy. Dwa koce, cuchnące kałem rzucone są na każdą z półek. Ciasnota powierzchni z trudem umożliwia stłoczenie się całej dziesiątki na jednym, pozbawionym mięśni boku. Drelichowe spodnie i bluza, stanowią jedyne odzianie i nie asekurują nas od bólu zadawanego nam poprzez ucisk wystających sęków...

 

Przenikające grozą krzyki, a raczej szczekanie niemieckich obelg i przekleństw budzą ze złudzeń. To nie zły sen, to jest rzeczywistość. Lawina hałasu zbliża się do nas gankiem. Odruchowo przeskakuję przegrodę najwyższej półki, na której byłem umieszczony, bezładnie padając na głowy leżących w przegrodzie równoległego korytarza. Leżałem w bezruchu. Czułem jakiś dziwny bezwład, który nie tylko ogranicza możliwość ruchu, ale i uczuć wobec okrutnie katowanych i mordowanych towarzyszy z porzuconej pryczy. Niezrozumiałe krzyki zagłuszające jęki konających coraz wyraźniej ograniczały się do dwóch zastraszających słów:  

 

-      Alles raus!!!

 

(...)

 

Gdy doszedłem w kolejce po swoją metrykę zaczynało świtać. Nakłuty na lewej ręce numer 88369, dopełniał boleśnie świadomość zagłady. Obojętnym wzrokiem nie wiem dlaczego, liczyłem wyciągane przez próg baraku zmasakrowane zwłoki. Bezsilność w stosunku do konających w zestawieniu z sadyzmem oprawców przeradzała się w pogardę życia. Dwudziestu ośmiu bezimiennych - śmiertelnie skatowano pod pretekstem braku tatuażu, którego w tym czasie w Auschwitz nie robiono. Do baraku wbiegają ludzkie cienie. Nowe  wrzaski:

 

-      Alias raus!! - wyganiają śmiertelnie zmęczonych i przerażonych ”zugangów” przed blok.

 

Ustawiają nas w rzędach po dwudziestu. Jest jeszcze sza­ro, przenikliwy chłód  nocy,  otacza nas dreszczem grozy. Kał, mocz i krew wdeptane w ziemię tworzą błoto naszego placu apelowego. Wokoło ze słabo zarysowujących się jeszcze wieżyczek strażniczych wraz z niewinnymi błyskami otaczają nas głuche trzaski pojedynczych wystrzałów lub ich serii. Kończą one cierpienia tym wszystkim, którzy pragną wiecznej ciszy. Apel, jak każdy ciągnie się w nieskończoność. Zimny wiatr z deszczem marcowego wschodu, przykleja przemoknięty drelich do gołego ciała. Bose nogi drętwieją, w błocie spadają drewniaki. Coraz to nowi SS-mani przeliczają rzędy dwudziestek, na których czele stoją „Vormani”. Przeliczeniom ich nie ma końca. Uzgadniają w nerwowym napięciu ilość stojących, leżących przed blokami oraz tych przy drutach. Psy szukają wewnątrz w barakach. Nieszczęśnik znaleziony przez nie, mógł już nie iść do pracy lecz konał z pobitymi tak jak on, wyrzuconymi tak jak ścierwo na gnój przed barak. Wreszcie liczba uzgodniona przed blokami, padają komendy:

 

-      Arbeitz komando antreten!

 

Rzędy jak pod gradem bomb rozbiegają się i kotłują. Ustawiają piątkami marszowymi. Jako skrzydłowi każdej setki stoją „vorarbritry” z żółtymi opaskami na ramionach. Ruszamy. Spoglądam na jęczących pod ścianą baraku. Poprzewracane w nienaturalnych pozach, posiniaczone i pokrwawione, nagie i wychudzone szkielety ludzkie, usiłowały wydobyć twarze z cuchnącego błota i położyć się w nim w mniej bolesnej pozycji.

Komando Planirung

Przygotowywano teren pod rozbudowę obozu. Wyrównywaliśmy ten teren i podsypywaliśmy stawiane z elementów drewniane baraki. Przemęczenie, niewyspanie, głód, zimno, trudność poruszania się w gliniastym błocie, zwolniły tempo pracy, mimo wrzasków i nawoływań „Vorarbeitra”. On sam stoi lekko poruszany zimnymi podmuchami wiatru bez wyrazu twarzy. Nagle wzrok jego się ożywił. Zdecydowanym krokiem podszedł do pracującego obok mnie i podniósł leżący w glinie kilof. Oburącz poderwał kilof nad głowę i wbił go w kręgosłup tyłem zgiętego sąsiada. Rażony padł na twarz jak przybity do ziemi. Morderca z zadowolonym, ożywionym, dumnym i złowrogim wyrazem na twarzy rozgląda się dookoła. Opuszczam oczy. Nie wytrzymuję jego wzroku wywołującego odrazę, lęk i ból fizyczny. Czym podpadł sąsiad? Szufle nasze rytmicznie i miarowo przerzucały błoto. Vorarbeiter przeszedł obok mnie. Uczułem ulgę, bo oddalił się o jakieś 20 kroków. Stał wyraźnie podniecony i coś wykrzykiwał. Od strony lasku nasuwała się jak mgła smuga dymu palonych ciał. W odległości 300m, przez bramę obozową, główną drogą dzielącą obóz od naszego placu budowy,  przesuwa się nie kończący pochód ludzki. Idą prosto w kierunku źródła dymu, by go zasilić, by nieprzerwany znicz hańby zdołał otoczyć całą ludzkość. Uczucie litości, może nawet i zazdrość, że ich cierpienia skończą się niebawem. Przecież nam powiedziano:

 

-      Von hier has du nur ein ansgang – uber der schornstein.

 

Widok straceńców wywołał w naszym oprawcy sadystyczne uczucia. Zdecydowanym krokiem doszedł do kolegi, wyrównującego brzeg świeżo wykopanego rowu i z całej siły kopnął go w krocze. Biedak skulony z nieludzkim jękiem twarzą dół ześliznął się po gliniastej skarpie wykopanego rowu. Oprawca wspierając się łopatą, zszedł do połowy głębokości wykopu i stanął okrakiem nad szamocącym się w wodzie. Łopatą wciskał pod wodę głowę leżącego. Słychać było  przeraźliwe odgłosy zachłystującego się wodą. Przyjaciel tonącego wskoczył na dno rowu i pochylił się nad skazańcem. W tej samej chwili został uderzony kantem łopaty i podzielił los przyjaciela. Kat dalej stał w rozkroku i powolnymi ruchami łopaty zatapiał w błocie raz jedną, a raz drugą głowę. Wreszcie odgłosy ustały. Vorarbeiter, jakby rozgniewany trzykrotnie zagwizdał. Między nami stanął SS-man. Vorarbeiter nas obwinił za bunt i za wtrącenie kolegów do rowu, a on jednak opanował sytuację. SS-man zarządził natychmiastową zbiórkę w pojedynczym długim szeregu. Spojrzał obojętnie na mordercę i zamordowanych w rowie. SS-man wyciągną pistolet z kabury i przechodząc wzdłuż stojących zaczął lufą pistoletu odliczać stojących:

 

-      ein, zwei, drei...– padł strzał.

 

SS-man liczy dalej. Wiecznością wydawała się każda sekunda. On liczy wolno. Precyzja z jaką odlicza wydaje się paradoksem w zestawieniu z wartością życia. Znów pada strzał, a więc co dziesiąty - pomyślałem. Starałem się odgadnąć swoją pozycję w ramach dziesiątki. Prysła nadzieja. Straciłem rachubę. Stoję w bezruchu. Serce dudni mi w skroniach. Szum w uszach uniemożliwia mi wsłuchiwanie się w liczby. Widzę lufę pistoletu. Jakiś skurcz zwalnia mi pęcherz. Czuję zawrót głowy. Mdli powiew palonych ciał. Nogi uginają się pode mną. Świadomość przywraca mi strzał i bezwład z jakim potrącił mnie padający obok. Poczułem ogromne zmęczenie. Umysł stanął. Oddalanie się śmierci odliczały nierównomierne, głuche trzaski wystrzałów pistoletu. Wreszcie krzyk SS-mana, którego nie rozumiem. Naśladując innych, biegnę do swej szufli. Linię naszej zbiórki znaczą leżący w jękach lub w agonalnych konwulsjach wybrańcy kata. Przeciągłe gwizdki Vorarbeitrów, odpowiadające sobie jak gdyby echem, objęły cały rozległy teren kaźni. Zarządzano zbiórki. Rzędami podchodziliśmy do wrót najbliższego baraku. Jak żebracy ściągaliśmy przed Vorarbeitrem mycki, w które on wg uznania rzucał parowane ziemniaki. Szarzało. Zganiano nas w kolumnę marszową. Każdy z Vorarbeitrów odliczał „swoją” setkę (bez personalnej identyfikacji). Niektórzy nie zdolni do samodzielnego marszu byli niesieni przez silniejszych. Ręce ich jak wahadła w rytmie kroków, ocierały błoto i krew o piersi niosącego. Głowy ich spadały na piersi. Obojętnymi martwymi oczami dziękowali za ostatnią przysługę. Ciszę wieczoru mąci szczekanie psów i głośna kapela składająca się z dętych i targanych akordeonów.

 

Oddziały rozchodzą się pod swoje szopy. Ustawiają się jak do rannego apelu w rzędach po 20-stu, twarzą do drzwi bloku. Przeliczanie i apel trwały czasem do północy. Zimno długimi smarkami ściekając poprzez usta kapie z brody. Pod lampą elektryczną przy wejściu do szopy stała beczka. Po skończonym apelu, Vorarbeitrzy czerpali z niej herbatę w miskę, którą podawali pierwszemu z brzegu w rzędzie. Od ich kaprysów zależało czy miała ona wystarczyć dla pięciu czy też dla całej dwudziestki. Niepokój ogarniał szeregi. Miskę wyrywano ponad ramionami. W miarę jej przesuwania herbata coraz bardziej zatracała goryczkę liści brzozowych, gęstniała smarkami - nierzadko krwawymi. Napojone dwudziestki pojedynczymi rzędami wchodziły w czeluść szopy. Przy wejściu każdy otrzymywał dobową rację żywności: pajdę gorzkiego czarnego chleba, na niej jak pół pudełka od zapałek porcja margaryny, łyżeczkę marmolady, co trzeci dzień plasterek imitacji kiełbasy. Porcje leżących przed blokiem, stanowiły wieczerzę heftlingowskich hien. Panowała biegunka. Nad wyciekiem cuchnącego kału nie był człowiek w stanie zapanować. Choroba rozprzestrzeniała się prędko. Prowadziła ona do porażenia zwiotczenia mięśni okrężnych. Nie pracowały zwieracze odbytu i nie domykały się usta. Oczy zapadały się w głąb czaszki, przybierając wyraz strachu i obłędu. Chorzy byli bardzo słabi. Przygarbieni ruchy mieli powolne i niepewne. Byli po prostu skończonymi „muzułmanami”. Jak muchy na lepie miodowym, wydawali ciche nieartykułowane skargi, próby przekleństwa lub modlitwy usiłując się oderwać od ziemi, która coraz silniej ich trzymała.

 

Zaczął się nowy dzień. Mimo, że słońce dopiero wstawało, mieliśmy już daleko poza sobą pobudkę, poranne strzelanie z wieżyczek, wrzaski marszowe i defiladę skazańców. Vorarbeiter wydawał kolejno podchodzącym szufle, łopaty lub kilofy. Doszedłem. Spojrzał mi w oczy. Odczułem lęk. Rozpoznałem w nim sadystę od morów w rowie. Nie dał mi narzędzia pracy, lecz kazał mi stanąć na boku. W jego wzroku czytałem ironię. Byłem przerażony. Starałem się opanować nerwy.

 

-      Kom, kom - zawołał.

 

Wyprowadził mnie do miejsca, gdzie leżały żelazne szyny lorek.

 

-      Będziesz wyrównywał poziom szyn na złączach.

 

Pojęcia nie miałem jak się za to zabrać. Przez uszy i serce, aż gdzieś do łydek przeszyły mnie ostre przezwiska przywołującego mnie do pracy arbeitra.

 

Dzieliło nas kilkanaście szyn.

 

-      Kładź się i okiem celuj. Połóż się na szynach- rozkazał.

 

Wyczułem w tym podstęp. Posłusznie położyłem się na prawym boku, wspierając głowę na szynie. Votarbeiter zbliżył się:

 

-      patrz prawym okiem wzdłuż szyny a lewe zamknij, ty psie!

 

Równocześnie garścią mazistej gliny rzucił mi w lewe oko. Oprzytomniałem, czułem, że jedynie sekundy dzielą mnie od śmierci. Gdy ogarniałem błoto z  oka, wyrósł przede mną wydłużony słońcem cień Hantza. Instynktownie odsunąłem się do tyłu. Metalowy glob z wielką siłą uderzył w szynę w to miejsce, gdzie przed sekundą leżała moja głowa. Wpadłem w szok. Zacząłem uciekać czując na sobie wzrok kata. Obiegłem krótszą ścianę baraku, wpadając pomiędzy grupę muzułmanów wyrównujących teren do poziomu baraku. Chwyciłem oparty o barak kilof i powolnymi i drobnymi uderzeniami ubijałem glinę. Zza baraku wybiegł mój oprawca. Przebiegł obok mnie w kierunku następnego baraku. Spojrzałem na współtowarzyszy. Czekałem na jakieś pytanie, na jakieś słowo. Wydawali się nie zwracać na mnie uwagi. Budziło to mój niepokój. Usłyszałem jak zaczęli szeptać między sobą. Oni sądzą, że jestem zwykłym podstawionym obozowym kapusiem.

 

-      Słuchajcie. Musicie mnie schować. Vorarbeiter mnie zabije. Uciekłem mu!

 

Zza przeciwległego baraku, w miejscu w którym zginął mi z oczu Hans, wyłoniła się sylwetka SS-mana w towarzystwie Vorarbeitra. Pewien, że mnie szukają nie podnosiłem głowy. Sekundy wydawały się wietrznością.

 

-      Zabieraj ich do tamtej grupy - zakomenderował SS-man.

 

Bałem się, bo szliśmy w kierunku, gdzie można było spotkać Hantza. Prowadzący odwrócił się, jakby chciał sprawdzić czy wszyscy idziemy, wtedy dostrzegłem na jego trójkącie „C”. Czech pomyślałem z ulgą. Weszliśmy za mój barak. Na niewielkiej przestrzeni w przedziwnych pozach leżały bezładnie porozrzucane, usmarowane w błocie ze zmasakrowanymi twarzami, rozkrzyżowane i skulone, śmiertelnie ciche i jęczące ciała współtowarzyszy. Za nimi reszta pozostałych przy życiu przerzucała gliniaste błoto z miejsca na miejsce. Czech zatrzymał nas i kazał poznosić wszystkich pod ściany baraku. Jęki żyjących przy wyciąganiu z gliny połamanych rąk czy nóg, zamazane krwią i błotem twarze bez oczu, nosa, ucha, bezzębne usta z połamanymi szczękami... Najcichszy szelest tej skargi musi dotrzeć do całego świata. Poczucie bezsilności było straszne. Krótko przed końcem pracy, obstawione SS-manami, ciągnięte poprzez hrftlingów, przyjechały na teren budowy platformy. Zatrzymywano je jedynie przy większych skupiskach leżących. Z pod naszego baraku zabrano chyba 37 (z czego paru jeszcze żyło) prosto do krematorium. Wróciłem szczęśliwie z oddziałem Czecha. Mimo, że nie zamieniliśmy słowa czułem do niego sympatię. Następnego dnia po skończonym apelu gorączkowo rozglądałem się. Szukałem wolnej luki w formujących się setkach. Już sprawdzają piątki. Wskoczyłem w najbliższą setkę czując pozorną ulgę. W otoczeniu SS-manów postów vorarbeiterzy sprawdzają szeregi. Stoimy nieruchomo. Nagle słyszę wrzask:

 

-      O du schwei hund. Ich zeche schwar furdu – kom!

 

 To Hantz wyciągał mnie z szeregu. Stałem jak sparaliżowany. Z bólem zająłem miejsce w setce Hantza. Nie myślałem już o obronie. Zazdrościłem dziesiątkowanym strzałami. Obojętnie odtwarzałem obraz topionych. Z odrazą i buntem przeżywałem śmiertelne bicia i łamania zagłuszane obelżywym urąganiem na naród, rodzinę, człowieczeństwo. Maszerowałem do pracy, z której nie wiedziałem czy wrócę. Jak nakręcony manekin zdjąłem czapkę, utrzymując krok ostatniej przedśmiertelnej defilady. Padła komenda:

 

-      Halt! Tu będziecie kopać rów. Taki tam – wskazał początek kanału oddalony około 200 m.

 

Podchodziliśmy po narzędzia. Przyszła moja kolej. Vorarbeiter patrzył na mnie morderczym wzrokiem. Stałem na pozór obojętny. Starałem się spokojem ukryć wewnętrzny niepokój. Poranny powiew wiatru przygarnął mdlący odór spalonych ciał. Jutro moje ciało będzie stanowiło cząstkę przemijającego smrodu. Jeśli życie jest tyle warte to po co tyle cierpienia?

 

-      No ja – hast du. - potrząsał w rękach ciężką wysoko okutą gładką sztychówkę.

 

Przystąpiliśmy do pracy. Nagle wrzask. Kaskada twardych niemieckich przekleństw na czole komanda w odcinku wykańczania kanału zelektryzowała wszystkich. Z doświadczenia nie przerywaliśmy pracy. To SS-man Komando Füler oceniając postęp prac przy budowie kanału kopie leżącego już vorarbeitra. Hantz podszedł do narzędzi, wyszukał kilof i zbliżył się do nas. Za nic na świecie nie pozwolę podejść się od tyłu, kojarząc sobie kilof i znany już sposób zabijania. Tymczasem SS-man i Oberkapo zbliżali się do nas. Nasz Vorarbeiter chyba widział w natarciu swój ratunek, zbliżył się do mnie ciągnąc za sobą kilof. Nagle między nami stanął Komando – Füler. Białość spienionej śliny tworzyła plamy na sino–czerwonej ze złości i krzyku twarzy. Nieustający gniew SS-mana skupił się tym razem na niedoszłym moim kacie. Jednym uderzeniem w skroń przewrócił go na ziemię, kopał obcasem tłukł go po piersiach i po twarzy. Spojrzałem obojętnie na Hantza. Nie cieszyły mnie jego zwłoki. Żył wojną, która go podniecała, i która mu dała władzę nad ludźmi. Wykorzystywał tą władzę mordując dla fanaberii i za ziemniak egzystencji.

Oranienburg

 

 

Tego 13 marca dnia apel w Birkenau trwał długo. SS-mani, block-fürerzy biegali pod komendę obozu w tę i z powrotem. Odliczano nas. Ustawiano kolumnami pracy, to znów wywoływano kolejnością numerów. Z grupy 680-ciu, z którą przyszedłem tu 1 marca żyło jeszcze 58-ciu. Szeptano coś o transporcie do jakichś prac, ale nikt jednak nic bliższego powiedzieć nie umiał. Kazano wystąpić wszystkim niezdolnym do marszu i do pracy. Ustawiono z nich spory oddział, który odprowadzono na „rewir”. Tak nazywano barak koński, nad którym jak na ironię wisiał emblemat Czerwonego Krzyża. Nadbiegł goniec z komendy: 

 

-   wszyscy z powrotem do bloku.

 

Przed wąskim wejściem zrobiło się tłoczno. Nadjechały samochody. Ładowano nas po 40-tu wg kolejności numeracji na listach. Korzystając z zamieszania, pod pretekstem oddalenia się do latryny pobiegłem do „rewiru”. Szukałem w kolejce czekających na „niewinne ukłucie”, przerywające doczesną mękę poniewierki upodlenia i bólów fizycznych, mojego znajomego Stanisława Kondziałki. W zmienionych wyrazach twarzy, trudno było po­znać tych kolegów z bloku, z którymi przed niespełna godziną dyskutowaliśmy w szeregu zbiórki apelowej. Starałem się niby nie zwracać niczyjej uwagi. Zbliżywszy się do Stasia mówię:

 

-   chodź natychmiast! Ani chwili do stracenia. Będą nas wywozić, a więc słabość Twoja jest nieistotna.

 

-   Nie wytrzymam już więcej ani jednego uderzenia. Nie mam siły. Czy sądzisz, że nie czeka nas tam również śmierć? Zanim was załadują, ja już będę tam, gdzie wszyscy się spotkamy. Podziwiam ciebie, ale ty to co innego. Ty masz, dla kogo cierpieć.

 

-   Nie wiesz jakie jest twoje posłannictwo. Nie ty dałeś sobie życie, może Bóg chce od ciebie właśnie pracy apostolskiej między cierpiącymi i konającymi.

 

Uśmiechnął się ironicznie. 

 

-   Przestałem wierzyć w miłosierdzie, sprawiedliwość, dobroć, opatrzność. Nie mam więc ani prawa, ani argumentów, by ludzi łudzić i pocieszać. 

 

-   To chodź dla mnie, jeszcze zdążysz. 

 

W bloku, wrzało od domysłów i komentarzy. Z uporem powtarzano, że w rozbiciu na czterdziestki będziemy łatwiejsi do likwidacji i spalenia w otwartych stałych „zniczach transportowych.”

 

Kiedy pierwsze dwa samochody wróciły po pół godzinie wersja ta urastała do pewnika. Zapytany przez Block-fürera szofer, czy nie będzie więcej samochodów odpowiedział:

 

-   nie potrzeba. Zanim tych 80-ciu wykąpią i ubiorą w Auschwitz, przywieziemy następnych.

 

A więc tajemnica wyjaśniona, powrót do Auschwitz, który po Birkenau wydawał się sanatorium. Czy jednak nie mamy jechać dalej? Wszyscy ewentualność taką przyjmowali z ulgą. Wykąpanych i ubranych starannie w nowe „fülarowe” pasiaki, załadowano nas do wagonów towarowych, których adres był wystarczająco czytelny: 0ranienburg Sachsenhausen. Stacja przeznaczenia nie budziła w nas żadnych wątpliwości. Dwudziestoczterogodzinne przygotowanie dużego transportu, jednostajność bardzo długo trwającego transportu w zamkniętych krytych wagonach towarowych, stres ze zmęczeniem, spowodowały całkowite zobojętnienie na to, co ma nastąpić. 

 

Zdenerwowanie SS-manów, pilnujących nas po dwóch w każdym wagonie było wyraźne. Transport nasz zbliżał się w rejon Berlina.  Znów postawiono nas na jakiejś bocznicy, na innej staliśmy całą noc. Przeciągłe, płaczliwe syreny obwieszczały nalot. SS-mani spędzili nas wszystkich w jeden koniec wagonu, a sami stanęli w drugim. Błyskami latarki elektrycznej opasywali naszą grupę:

 

-      Stać! Bez ruchu! Wrzasnął jeden z nich Za najmniejsze poruszenie wystrzelamy wszystkich jak psy! 

 

Alarm odwołano. SS-mani siedli na swych taboretach pod ścianą przy drzwiach. Rzucali w przestrzeń przekleństwa pod adresem Anglików, których obciążali odpowiedzialnością za konieczność wystrzelania nas w wypadku unieruchomienia pociągu. Obecność  ich stawała się męczącą udręką.

 

Długa kolumna w jednakowych pasiakach, klapiąca drewniakami po jezdniach Sachsenhausen zwracała uwagę przechodniów. Dominowały obelżywe wyzwiska, a nawet opluwanie. W oczach jednej kulturalnej, starszej pani dostrzegłem wyraz grozy, przerażenia, współczucia i wstydu. Minąwszy ją długo zastanawiałem się jak to jest możliwe, żeby w ułamku sekundy oczy mogły przekazać tak bogaty potencjał uczuć.

 

Nasz transport wprowadzono za dodatkowe zasieki, obejmujące dwa bloki 18 i 19 w trzecim tak zwanym ringu bloków obozowych. Około 40-tu przewieziono wprost do szpitalika obozowego. Przed wpuszczeniem nas na blok, zaprowadzono do łaźni. Zabrano nasze „umundurowanie” bieliznę i nowe „fularowe” pasiaki, obdarzając w zamian szmatami. Starszym bloku na 18-ce był Niemiec zielony „Leon”. Od pobudki, od  apelu porannego do apelu wieczornego   chodził bez przerwy po 2-ch sztubach bloku. Wpadał w  szał  na widok bezczynnie stojących lub rozmawiających. Ingerował nawet w czas przebywania w ubikacji. Dla budowania swego autorytetu udzielał nam poufnych informacji z „lagru” względnie od Block-fürera. Drugiego dnia po przybyciu powiedział nam:

 

-   siedmiu z waszego transportu zmarło w szpitaliku na tyfus, wy więc zanim pójdziecie do pracy macie trzytygodniową kwarantannę.

 

Rozumiałem lepiej od innych co znaczy pozostawanie na bloku przejściowym przez tak długi okres czasu. Niechodzący do pracy dostawali połowę i tak głodowych norm żywnościowych, jaka przypadała na pracujących. Głód szybko zaczął dawać się nam we znaki. Z naszego bloku odwieziono dwóch do szpitala. Okazało się, że w międzyczasie znowu paru zmarło, więc kwarantannę zaczęto liczyć od nowa. Po chorych z noszami przyszło dwóch pracujących tam Polaków. Oni to dali nam dobrą radę:

 

-   udawajcie, że stale coś robicie, bo ulubionym zajęciem dla zamkniętych zugangów wymyślonym przez Blok-fürera to ćwiczenia przeciwpożarowe.

 

-      Na czym to polega?

 

-      Z wiaderkami wody będziecie po drabinie włazić na dach baraku. Wiaderko z wodą należy rzucić następnemu, a samemu trzeba zeskoczyć  na bruk przed blokiem. 

 

Mimo że krótko i jasno było to nam wyjaśnione to wydało się nam nieprawdopodobne.

 

-      Najgorzej dla tych, co wiaderka nie złapią lub rozleją wodę. Na rewirze leży  jeszcze paru takich, co  gnaty przy tym połamali.

 

Głód coraz bardziej dawał się nam we znaki. Nawet dotychczasowych racji chleba nam  nie dawano, rzekomo z powodu  tyfusu.

 

         Kilka metalicznych kroków w sionce pomiędzy salami naszego bloku, gwałtowne otwarcie drzwi i komenda „baczność” unieruchomiła wszystkich. Block-fürer w czapce, z rękami założonymi do tyłu, przechodził wolno salę. Wzrok jego jak reflektor przesuwał się z przedmiotu na przedmiot, z heftflinga na heftlinga. Każdy z nas jak winowajca unikał tego wzroku. Większość SS-manów reagowała bardziej ostro i brutalnie, jeśli któryś z więźniów patrzył im w oczy. Starszy bloku "Leon" postrach nas wszystkich, służalczo z czapką w ręku szedł za swym wodzem reagując na każdy jego ruch gotowością pomocy.

 

Nazajutrz kazano ślusarzom i stolarzom stanąć w osobnych grupach na placu apelowym. W szeregu stolarzy, w którym stanąłem było nas koło 40-tu (z zawodu byłem inż. rolnik). Nadeszło kilku SS-manów. Oglądali nas jak stado bydła na jarmarku. Jakimi kierowali się kryteriami przy wyborze, niewiadomo. Nazwisk nie wyczytywano, chociaż osadzeni spisywali je wraz z numerem obozowym. Wybrano nas 12-tu oddzielając od reszty. Kazano dołączyć do całości komanda, wskazując miejsce zbiórki na placu alarmowym. Chociaż nic się właściwie nie działo, to wymarsz do warsztatów zlokalizowanych w koszarach SS budził zdenerwowanie.

 

Wprowadzono nas do długiego, zielonego baraku. W części, w której ustawiono nas stało 14 różnych obrabiarek. Czekaliśmy na przybycie, Verlimeistra. W drzwiach stanął komando füler w stopniu obersturmfürera. Każdemu stawiano te same pytania:

 

-      stolarz ręczny czy maszynowy? Kto

 

-      Kto, gdzie, ile pracował?

 

Nadeszła moja kolej:

 

-      jaki stolarz?

 

-      Maszynowy – odpowiedziałem.

 

-      Na jakiej maszynie pracowaliście i gdzie? 

 

Obrabiarkę z pracy znałem tylko tę, której przez pół dnia uważnie przyglądałem się czekając na przyjście verlimeistra. Wskazałem ją. - Pracowałem w Radomskiej fabryce - przypominając sobie o jej istnieniu.

 

- Właśnie takich potrzebujemy.

 

Na sąsiedniej frezie pracował majster Niemiec. Był czerwonym. Ostudzał mnie w zapałach pracy. Mimo, że był majstrem maszynowym pomagał wszystkim, względnie wykonywał trudniejsze zadania na wszystkich obrabiarkach.

 

Szreiberem i poniekąd vorarbeitrem naszej stolarni, stanowiącej  cześć warsztatów był Polak Feliks Tomczak, z zawodu nauczyciel. Do Oranienburga przyjechał z Guzen. Przybyłego, który podobno był w Guzen scgreibrtem blokowym potraktowano nieufnie. Siedział w kancelarii vermeistra SS-mana przedzielonej szerokim oknem od kurzu i hałasu stolarni.

 

Była połowa kwietnia 1945 roku. Od kilku dni informacyjne mówiło się o ewakuacji obozu. Jak będą nas ewakuować - pociągiem, czy samochodem? Wszystko pozostawało zagadką. Krążyła pogłoska, że wszystkich więźniów politycznych będą rozstrzeliwać, bo takowych ewakuacja nie będzie obejmować. Post zarepetował karabin i kazał mi i Marianowi Milewskiemu iść przed sobą. Zatrzymał nas przed blokiem nr 58 i kazał czekać. Pewne rozprzężenie, jakie wyczuwało się w obozie kusiło by próbować ucieczki miedzy bloki. Niejasność jednak dalszego losu, wzmożone ilości kręcących się w obozie SS-manów powstrzymała przed podjęciem takiej decyzji. W drzwiach bloku ukazał się nasz „anioł stróż” z Tomczakiem. Zaprowadzono nas jak skazańców do komendantury bloku. Szliśmy obok siebie jak dwóch, których odezwania czy poczynania za chwilę będą konfrontowane.

 

Wprowadził nas do głównego bloku, naszego warsztatu, starannie zamykając go na klucz. Zróbcie zaciemnienie. Wszystkie okna zakryły rolety zwijane z czarnego grubego papieru. Opuściliśmy je prędko. Verkmeister siedział bez ruchu w zaciemnionej kancelarii. Twarz jego była straszna. Na stole leżał wyciągnięty z kabury rewolwer. Spojrzałem na Mariana. Wyraz jego twarzy był spokojny. Tymczasem twarz SS-mana przybrała koszmarny wygląd. Milczał, okręcając na stole jednym palcem pistolet. Nie strzepywany popiół spadał mu z cygara na stół. Wreszcie nie patrząc na nas zaczął:

 

-      będziemy się jutro ewakuować. Gdzie zostaną przerzucone nasze warsztaty? – niewiadomo. Zabezpieczcie wszystkie maszyny by niczego im nie brakło na nowym miejscu.

 

Na placu alarmowym stało kilka kolumn więźniarek z Rawensbrük, które spędzały tu noc. Szykowano je do dalszego transportu. Tego dnia jak zwykle przy apelu wieczornym karano więźniów. Przyprowadzono dwóch Francuzów, którym zarzucano sabotaż. Najczęściej stosowano dwa rodzaje kary: chłostę albo powieszenie. Na placu apelowym ustawiano kozioł (były to dwie płaszczyzny desek połączone pod kątem 45 stopni). Ofiara rzucana była na kozioł i dostawała wg wykroczenia od 15 do 25 razów. Bito liną stalową długości 1,5 m pokrytą gumą. Teoretycznie uderzenia miały być skierowane w pośladki, lecz praktycznie pokrywały bitego od łopatek do połowy ud. Z takiego odcinka odpadało gnijące ciało. Zawsze przy tej okazji odbito nerki. Wymiar 25-ciosów był dawką śmiertelną. Bitych polewano wodą w miarę jak tracili przytomność. Sadyzm w odniesieniu do Francuzów przeszedł wszelkie oczekiwania. Przyznano im aż 50 uderzeń. 

Skazanych na śmierć przez powieszenie wieszano na szubienicy, która nie miała zapadni. Powoli korbką podkręcano skazańca do góry. Skazani w miarę unoszenia ich nad powierzchnię ziemi, odbijali się czubkami palców, by zwolnić pętle na tyle, by pochwycić, chociaż trochę powietrza. Dusili się charczeli cierpieli bardzo długo. Tego dnia trzymano nas długo na placu, długo, bowiem trwała walka skazańców ze śmiercią.

 

Przedruk ze strony http://www.auschwitz88369.republika.pl za zgodą Marii Borcz.

 

 

Źródło: Maria Borcz