JustPaste.it

Tajlandia i Laos - relacje z podróży

Poniżej przedstawiamy listy Malwiny i Artura Flaczyńskich z miesięcznej wyprawy, podczas której podróżowali przez 2 kraje Azji Południowo-Wschodniej poznając dalekie cywilizacje i zachwycających ludzi. Zapraszamy do fascynującej lektury, która na bieżąco budowała nasze strony internetowe.

Warszawa, 30.06.2000
Bangkok, 6.07.2000
Bangkok_(2), 7.07.2000
Sukhothai, 8.07.2000
Chiang Rai, 10.07.2000
Chiang Rai (2), 11.07.2000
Vang Vieng, 22.07.2000
Bangkok, 25.07.2000
Ko Phangnan, 29.07.2000
Warszawa, 1.08.2000

 

Warszawa, 30.06.2000

 

Cześć.
Już w najbliższą środę, 5 lipca, wylatujemy z Frankfurtu Aerofłotem przez Moskwę do Bangkoku. Podczas naszej miesięcznej podróży zamierzamy odwiedzić kilka miejsc w Tajlandii oraz w Laosie. Jak zwykle podczas takich wypraw plany będą zmieniały się na bieżąco, jednakże zamierzamy podróżować następującą trasą:

Po jednodniowym pobycie w Bangkoku autobusem pojedziemy do Sukhothai. Sukhotai jest małym miasteczkiem, które było jednak pierwszą stolicą Tajlandii. Uważane jest za miejsce, gdzie narodził się naród tajski. Z Sukhothai będziemy przemieszczać się dalej na północ. Planujemy, że kolejnym punktem podróży będzie Chiang Mai, drugie pod względem liczby mieszkańców miasto Tajlandii. Chiang Mai zajmuje czołowe miejsce zaraz po wielomilionowym Bangokoku, pomimo zaledwie 100 tys. mieszkańców. Po krótkiej wizycie w Chiang Mai będziemy się przemieszczać w kierunku Chiang Khong, gdzie zamierzamy pokonać promem Mekong i przekroczyć granicę laotańską.

Po krótkim odpoczynku zamierzamy pieszo, przy pomocy lokalnego transportu lub na wypożyczonych rowerach (jeśli będzie taka możliwość) odwiedzić wioski zamieszkane przez ciekawe plemiona o nie poznanej jeszcze do końca kulturze i pochodzeniu.

Po krótkim zorientowaniu się w okolicach Ban Houei Xai zamierzamy spłynąć Mekongiem do Luang Prabang (około 2 dni). Mamy przy tym nadzieję na możliwość obserwacji życia, które toczy się nad tą największą z rzecz w Azji Południowo-Wschodniej. Luang Prabang jest najciekawszym miastem w Laosie. Można w nim zobaczyć najstarsze laotańskie świątynie, poranne procesje mnichów zbierających od mieszkańców pożywienie. W okolicy Luang Prabang znajdują się też interesujące wioski (przeważnie Hmongów), ciekawe wodospady oraz jaskinie, w których znajdują się tysiące posągów Buddy. Luang Prabang jest naszym głównym celem w Laosie.

Z Luang Prabang zamierzamy podróżować jedyną w Laosie drogą asfaltową na południe. Po zatrzymaniu się w Vang Vieng (również interesujące jaskinie, w których znajdują się posągi Buddy) będziemy kontynuować naszą podróż na południe i zatrzymać się ponownie w Vientiane, stolicy Laosu.

Potem już wiele zależy od tego, ile czasu zajmie nam podróż przez Laos. Przypuszczam jednak, że skończy nam się już 15-dniowa wiza laotańska i będziemy wracali do Tajlandii. Najprawdopodobniej tylko z przesiadką w Bangkoku przemieścimy się na południe Tajlandii, gdzie spędzimy ostatnie dni naszej podróży wypoczywając na plaży. Jeszcze nie znamy miejsca naszego wypoczynku. Myślimy o Ko Phang Ngan na wschodnim wybrzeżu lub o Krabi na wybrzeżu Morza Andamańskiego. Z południa wracamy ponownie do Bangkoku, skąd czekać będzie na nas samolot do Frankfurtu. 1 sierpnia, mam nadzieję, że cali i zdrowi, pojawimy się w Warszawie.

Podczas naszej podróży postaramy się przesyłać informacje o naszych osiągnięciach. Wszystko jednak będzie uzależnione od możliwości dostępu do internetu oraz od jego ceny. Podobno w Laosie dostęp do internetu jest tylko w Luang Prabang (w jednym jedynym punkcie), w którym 5 minut korzystania z internetu kosztuje 1U$D. Myślę, że jednak będziemy przesyłać listy i mamy nadzieję, że będą one wstawiane na strony internetowe Klubu Podróży JAREMA. Jeśli jednak w pewnym momencie kontakt urwałby się - nie martwcie się. Przecież w Laosie w większości miast prąd jest tylko przez kilka godzin dziennie, w większości wiosek elektryczności nie ma. Możemy po prostu nie mieć skąd napisać.

Serdecznie zapraszamy wszystkich do lektury przesyłanych przez nas listów. A wszystkim, którzy wybierają się w lipcu na urlop życzę ciepła i wiele słońca

Serdecznie pozdrawiamy

Malwina i Artur Flaczyńscy


Bangkok, 06.07.2000

Cześć!
Najpierw był pociąg i dworzec w Berlinie. Pełno dziwnych ludzików, ktoś siedział w holu głownym i medytował w pozycji lotosu. Ogólnie dość ciekawie. Potem był pociąg do Frankfurtu, w którym udało nam się trochę pospać. Tamtejszy dworzec mniej nam się podobał ( twarde, niewygodne siedzenia i troche menelstwa). Pojechaliśmy zatem na lotnisko, gdzie sobie jeszcze poczekaliśmy w nieco bardziej komfortowych warunkach, a następnie wsiedliśmy do samolotu do Moskwy.

Czekanie na samolot do Moskwy urozmaicaliśmy sobie obserwacją lotniska - we Frankfurcie co pięć minut startuje ponad 5 samolotów! Po drodze obserwowaliśmy towarzyszy naszej podróży. Dwóch pasażerów umilało sobie czas popijając flaszkę Sibirovskiej wódki, ktora wyciągnęli z reklamówki, podobnie, jak wielką kiełbasę, która zawinięta była w gazetę.

W Moskwie było nieco inaczej niż we Frankfurcie. Podczas naszego 4 godzinnego czekania przyleciały może raptem 4 samoloty. Było za to paru pijaczków i kilka sklepów wolnocłowych, w których ceny były niewiarygodnie wysokie. W końcu weszlismy na pokład Boeninga 777, który zabrał nas do Bangkoku. Jedzenie w Aeroflocie było nadspodziewanie dobre i smaczne. Po tragicznym lotnisku Szeriemietewo byliśmy tym mocno zaskoczeni. Po drodze pospaliśmy trochę, śniąc o wspaniałej egzotycznej Azji, którą zobaczymy w naszej podróży.

Do celu dotarliśmy w południe. Po dość długim załatwianiu  formalności i wymianie pieniędzy opuściliśmy lotnisko bez żalu. W Bangkoku trasy autobusów nie zależą tylko od ich numerów (wszystko jest względne). Pierwszy pojazd linii 59 nie chciał nas zabrać (uśmiechnięta pani konduktor powiedziała, że nie). Dopiero drugi autobus o tym numerze pojechał w okolice Sanam Luang. Trwało to około 2 godziny. Po dość krótkim szukaniu znaleźliśmy hotel, do którego pójdziemy teraz, jak tylko przestanie padać. Ach, ten monsun...

W trzecim dniu naszej wyprawy marzyliśmy tylko o łazience, która jest typowo azjatycka i przyjemna. Podsumowując naszą dotychczasową podróż: składała się ona z 11 godzin w pociągu, 12 godzin w samolocie i 13 godzin czekania!

Pozdrawiamy - Malwina i Artur


Bangkok (2), 07.07.2000, Imieniny Miesiąca

Witajcie!
Kolejny dzień w Bangkoku był bardzo interesujący, bardzo ciepły i bardzo męczący. Po długim wypoczynku zdecydowaliśmy się na wstanie. Zmusił nas do tego żołądek. Pierwszy posiłek był całkiem europejski i dość drogi, jak na tutejsze warunki. Potem wyruszyliśmy na miasto.

Na początek powędrowaliśmy do świątyni City Pillar (Luang Muang), w której obserwować można prawdziwe życie religijne Tajów. Od razu trafiliśmy na odgrywany fragment eposu Ramajany (czyli Ramakieny po tajsku). Po raz kolejny przekonaliśmy się, że nie wszystkie tancerki tajskie są piękne i młode... Tym niemniej przedstawienie było ciekawe. Niestety, niewiele z tajskich zwyczajów rozumiemy. Na przykład bardzo zaintrygowała Malwinkę ceremonia zawiązywania kolorowych szarf materiału na dwóch złotych kolumienkach. Niestety nikt na terenie swiątyni nie znał angielskiego na tyle, żeby nam wyjaśnić,  co to oznacza. Artur per analogiam domyślił się, że ogólne znaczenie polega na zyskiwaniu przychylności niebios w sprawach przyziemno-doczesnych.

Wat Po, dokąd się udaliśmy po godzinie zwiedzania Luang Muang, jest równie ciekawe, choć niestety bardziej turystyczne. W świątyni tej mieści się OGROMNY posąg Leżącego Buddy (największy na świecie) oraz około tuzina małych "Budzików" (jak skróciła Malwinka słowo "Buddzik", czyli mały Budda. Ładne zdrobnienie, prawda?).

Na terenie klasztoru znajduje się szkoła. Jej uczniowie oraz zwiedzający z innych wycieczek szkolnych przeprowadzali z nami wywiady w ramach odrabiania zadania domowego z angielskiego. Można było też obserwować szkolną orkiestrę podczas próby. Szkoda, że muzyki nie można uwiecznić na zdjęciach!

Po opuszczeniu Wat Po udaliśmy się w kierunku przystani, skad przepłynęliśmy na drugi brzeg rzeki Chiao Praya do Świątyni Brzasku, czyli Wat Arun. Artur ucieszył się, bo wreszcie mógł zobaczyć Wat Arun w pełnej krasie i okazałości (bez rusztowań) i wejść na jej teren. Świątynia rzeczywiście robi niezwykle wrażenie, choć jej uroda graniczy z kiczem. W każdym razie KICZEM byłaby w każdym innym miejscu poza Tajlandią. Na terenie świątyni znalazło schronienie wiele zwierząt, m.in. koty, psy i kury, ale KOTY to osobny temat (kto zna Malwinkę, ten wie, dlaczego).

Po delikatnym deszczyku udaliśmy sie do Chinatown. Tam zjedliśmy pyszny i taniutki obiadek (55 Bahtow za dwie zupy z wkładka i dwie Cole) i zwiedziliśmy stragany oraz kilka świątynek (w tej kolejności, bo do świątynek trafialiśmy w zasadzie przypadkiem). Jest to bardzo malownicza dzielnica, a świątynie są niesamowite - dużo spokojniejsze od tajskich, bardzo ciche i byliśmy w nich jedynymi turystami. Przy niektórych mieściły się szkoły mnichów, którzy byli b. sympatyczni, chętni do rozmowy, niektórzy nawet nam machali. Jest to przeciwieństwo pełnego dostojeństwa wizerunku mnicha, który pojawia się w naszych umysłach, kiedy wyobrażamy sobie osobę duchowną.

W Chinatown zrobiliśmy też trochę zakupów do domu. Bangkok jest bardzo tanim miejscem. Pierwszym zakupem był parasol za 12 zł. Później kupowaliśmy koszulki, spodenki, czareczki do domku. Wszystko to za pół ceny. Jeżeli chodzi o inne ceny : woda 40 gr, internet 8 gr na minute, prom przez Chiao Praya 16 gr, wstęp do świątyni 1,40 zł. Temat KOTÓW już poruszaliśmy - po prostu lubię takie stworzonka i Artur twierdzi, że zamast na świątynie patrzyłam na tłumnie zgromadzone na jej murze koty - czarne, białe, w ciapki, brązowe i jeden najprawdziwszy syjamski. Kota mamy też w naszym Guesthousie - jest przesympatyczny, ociera się o nogi, mruczy i domaga się pieszczot, kiedy tylko nas zobaczy.

Jutro zamierzamy jechać do Sukhothai, dawnej stolicy Tajlandii. Nie wiemy, jak tam jest z internetem, bo to mniej turystyczne miejsce. Odezwiemy sie, jak tylko będzie dostęp do komputera.

pozdrawiamy - Malwinka i Artur


Sukhothai, 08.07.2000

Cześć!
Jak dobrze wstać skoro świt! I zaraz popędzić w kierunku Khao San Rd. na śniadanie i w poszukiwaniu moskitiery, którą udało nam się kupić już w pierwszym sklepie za godziwą cenę. Sprawdziliśmy też autobusy na Dworzec Północny i udaliśmy się już z plecakami na przystanek autobusowy. Pomimo pewnych problemów językowych udało nam się znaleźć właściwy autobus i po prawie dwóch godzinach jazdy po Bangkoku dotarliśmy do dworca. Tam problemy językowe były jeszcze większe. Tym niemniej udało nam się odnaleźć nową część dworca, z której odjeżdżają autobusy do Sukhothai (ciekawe, że wg przewodnika nie ma bezpśrednich autobusów na nowy dworzec połnocny... Nie zauważyli drobnego szczegółu, że nowy terminal znajduje się w odleglości ok. 50 m od starego, tylko trzeba go znaleźć... Nam się to udało!).

Problemów językowych (i nie tylko) doświadczyliśmy, gdy próbowaliśmy porozumieć się z paniami w informacji i w kasach - ani rusz nie mogły zrozumieć, że chodzi nam o NORMALNY, NIEKLIMATYZOWANY autobus i w rezultacie, po wielu wysiłkach Artura wylądowaliśmy w klimatyzowanym drugiej klasy. Dobre i to. Potem usiłowaliśmy coś zjeść. Problemy były tego samego rodzaju, ale można było pokazać palcem, a jedna z bardziej wykształconych pań potrafiła powiedzieć, że coś jest "spicy" albo nie. Jej odczucie było b. subiektywne... Ale wyobrażamy sobie, że potraw, ktore ona określiła jako "spicy" nie potrafilibyśmy wziąć do ust!

Po znalezieniu naszego autobusu ruszyliśmy w drogę. Klimatyzacja nie dawała się za bardzo we znaki, siedzenia były rozkładane, a widoki za oknem przepiękne. Szkoda, że tak szybko zrobiło się ciemno...

Do Sukhothai dotarliśmy ok 8 wieczorem, tu odnaleźliśmy szybko hotel i wybraliśmy się na spacer w towarzystwie poznanej na dworcu autobusowym Japonki. Tutejszy nocny bazar jest całkiem ciekawy, głównie ze względu na rozmaitość gatunków i ilość zwierzątek, biegających wzdłuż straganów. Ale Malwince udało się wypatrzeć kilka kotów, tyle, że były dużo bardziej nieśmiałe niż ten z Bangkoku.

W małym parku nad brzegiem rzeki jest całkiem fajny plac zabaw, szczególnym powodzeniem cieszą się skrzypiące huśtawki w kształcie pociągu i zjeżdżalnie - żyrafa i helikopter.

Jutro zamierzamy zwiedzić stare Sukhothai i wyruszyć na północ. Chcielibyśmy pojutrze rano dotrzeć do Chiang Rai, ale nie wiemy, czy nam się to uda, gdyż nie ma nocnych autobusów. Więcej dowiemy się rano.

Na razie pozdrawiamy - Malwina i Artur


Chiang Rai, 10.07.2000

Cześć!
Po naszym ostatnim mailu nastąpił bardzo interesujący dzień, podczas którego zwiedzaliśmy królewskie Sukhothai. Jest to najwcześniejsza stolica Tajlandii. Można w niej podziwiać perełki architektury tajskiej sprzed wielu wieków. Znajduje się tam dobrze zachowany kompleks ruin świątyń buddyjskich i hinduistycznych przerobionych na buddyjskie. Położone są one na trawiastej równinie, która powstała po wycięciu rosnącego tu wcześniej lasu monsunowego.

Same świątynie robią niesamowite wrażenie - tajscy rzeźbiarze z tamtych czasów musieli być bardzo uzdolnieni! Szczególnie ładne są posągi idącego Buddy (bardzo rzadki sposób przedstawienia) i posągi słoni, ozdabiające niektóre budowle. Najlepszym przymiotnikiem na określenie tego kompleksu jest "monumentalny".

Zwiedzanie ruin jest jednak bardzo męczace. Zachodni turyści preferują przemieszczanie się wsród zabytków na rowerze lub w czymś w rodzaju tramwaju z przewodniczka. My jednak zdecydowaliśmy się na pieszą wędrówke. Miało to swoje plusy - gdy wracaliśmy z dalej położonej świątyni, przejeżdżający kierowca zaproponowal nam podwiezienie do przystanku "saewthongowego". 

Tu odpowiednie wyjaśnienie. Saewthong to rodzaj tutejszego minibusa do przewożenia osób - jest to półciężarówka z drewnianymi, podłużnymi ławami w środku i wiecznie otwartymi oknami. Bardzo przyjemny środek transportu, tym bardziej, żekorzystają z niego tubylcy na lokalnych trasach, zatrzymując pojazdy w dowolnym miejscu, a nawet na specjalne życzenie zmieniając jego trasę, żeby na przykład podwieźć do domu telewizor.

Po powrocie do nowego Sukhothai zjedliśmy porządny obiad w tajskim stylu i popiliśmy go dwoma shake'ami (czemu w Polsce shake'i sa tylko w McDonaldzie - i czemu te tajskie są 100 razy lepsze? Chciałoby się takie przysmaki mieć na codzień...), za co zapłaciliśmy nieco powyżej 10 zł.  (za dwoje). Kraina wiecznej obfitości...

Potem zdecydowaliśmy się wyruszyć do Chiang Rai. Już na przystanku autobusowym zmieniliśmy plany dojazdowe. Przemiły tubylec poinformował nas o korzystniejszym połączeniu w innym punkcie przesiadkowym - Phitsanulok. Tam też, po odczekaniu 3 godzin, władowaliśmy się do lokalnego autobusu nocnego - bez klimatyzacji i z mniej wygodnymi siedzeniami.

Dziś rano dotarliśmy do Chiang Rai położonego w północnej części Tajlandii. Trochę niedospani, brudni i zmęczeni ruszyliśmy na poszukiwanie noclegu wśród strug padającego deszczu. Dotarliśmy do wybranego przez nas Guesthouse'u około 7 rano, tam poczekaliśmy chwilkę na pobudkę wlaścicieli (pani, która pokazywała nam pokój, wyglądała na nieco przestraszoną naszym wyglądem...). Nie kaprysiliśmy przy wybieraniu pokoju (obejrzeliśmy tylko siatki w oknach - są OK) i już po chwili zapadliśmy w cudowny sen. Po przebudzeniu i kąpieli wyruszyliśmy na miasto.

Pierwszym miejscem, do którego skierowaliśmy kroki było miejscowe Muzeum Plemion Górskich. POLECAMY GORĄCO!!!! Znajduje się tam wspaniała kolekcja ubiorów i przedmiotów codziennego użytku grup etnicznych zamieszkujących pobliskie góry. Można zakupić rękodzieło miejscowych tkaczek, płyty i kasety z lokalną muzyką, a także obejrzeć krótki pokaz slajdów dotyczących życia plemion. Zdecydowaliśmy się też na skorzystanie z usług miejscowego przewodnika, który pomoże nam w odwiedzeniu kilku wiosek górskich.

Później poszliśmy na miejscowy bazar, gdzie zakupiliśmy fragment kobiecego stroju plemienia Yao, a także kilka innych drobiazgów ubraniowych, może mniej "etnicznych" (jak to się teraz nazywa w pismach kobiecych), ale b. ładnych i niewątpliwie tajskich.

Bazar jest bardzo ciekawy - w zasadzie nie było tam poza nami innych białych, choć Chiang Rai jest dość turystyczną miejscowością... Korzystają z niego chyba tylko miejscowi i dzięki temu ma wspaniały, niepowtarzalny "smaczek " miejsca nieskażonego masową turystyką. Na okładce naszego przewodnika napisane jest, że Tajlandia kipi kolorami - to za słabe okreslenie! A najbardziej kolorowe ze wszystkiego są właśnie bazary, które zwiedzamy namiętnie i z pasją. Ilość cudownie niepraktycznych, cudownie zdobionych i cudownie barwnych przedmiotow przechodzi ludzkie wyobrażenie!

Pozdrawiamy - odezwiemy sie najprawdopodobniej jutro lub pojutrze
- Malwina i Artur


Chiang Rai (2), 11.07.2000

Cześć!
Bezpośrednio po wysłaniu do Was poprzedniego maila poszliśmy na tutejszy nocny bazar. Miejsce turystyczne, bez wątpienia, ale ma w sobie jednak dużo uroku. Można na nim spotkać wiele pań w strojach plemiennych, nie jest to jednak typowa Cepelia. Te stroje i towary ciągle żyją, choć coraz częściej są wypierane przez wygodniejsze T-shirty... Niestety, chociaż tak mniej się niszczą te ładne ozdóbki i cudeńka.

Na straganach iście bizantyjski przepych, mnóstwo przedmiotów pamiątkowych, ale nie w stylu "Souvenir from..."  - zatem ładnych. Ciekawych. Większość ręcznej roboty (chociaż na pewno niektóre ściegi są robione na maszynie, w takie bajki to my już nie uwierzymy. Ale hafty muszą być ręczne, są zbyt skomplikowane. Wydaliśmy majątek... (No, nie tak znowu - ale jak na tutejsze warunki jesteśmy nieopanowanie rozrzutni.)

Dziś rano pojechaliśmy na wycieczkę w góry, w celu odwiedzenia wiosek mniejszości etnicznych. Najpierw godzina łodzią, potem wysiadka w miejscu baaardzo turystycznym (przewodnik twierdzi, że większość białych, którzy tu przyjeżdżają, robi sobie kółko na słoniu wokół wioski i jedzie z powrotem do Chiang Rai, co jest wielce prawdopodobne, bo widzieliśmy pełne turystów łodzie, wracające w kierunku miasta w godzinach rannych...)

Po krótkiej obserwacji życia wioski i zachowania słoni, wsiedliśmy na grzbiet "elefana" (bo tak nazywał go nasz "słoniowniczy", czyli kierowca słonia) i ruszyliśmy do wioski Lahu. Droga zajęła nam ok. 1,5 godziny, czasem stromo pod górkę, czasem stromo w dół...

Słoń miewał dziwne kaprysy i np. bał się krów (raz na widok krowy na ścieżce poniósł nas w zarośla krokiem znacznie żwawszym, niż majestatyczny step, jakim nas wiózł...), robił nam prysznice (woda z kałuży...), zatrzymywał się na jedzenie. "Słoniowniczy" również był dość ciekawy, palił coś, co wcale nie pachniało jak papierosy i upodobał sobie robienie nam zdjęć na słoniu. Była to chyba najfajniejsza cześć podróży. Widzieliśmy ludzi pracujących na polach (głównie przy sadzeniu ryżu), same pola też są piękne, tarasowane i nawodnione. Widok okolicznych wzgórz porośniętych lasem i ryżem na przemian, był cudowny. Maku nie widzieliśmy, zresztą jest nielegalny, więc nikt zdrowy na umyśle nie pokazuje go obcym.

Nasza podróż na słoniu skończyła się w wiosce Lahu. Tam zjedliśmy obiad, przypatrując się igraszkom tutejszych kotów oraz dziecka w wieku ok. 2 lat - niestety, nasz przewodnik chyba je trochę przestraszył i uciekło do chaty zanim zdążyliśmy zrobić mu zdjęcie. Szkoda! Następnie wyszliśmy na spacer po wiosce - jest całkiem czysta, chaty stoją rozstawione dość nieregularnie, pełno świnek (śliczne malutkie prosiątka), psów, kur, piejących kogutów i kurczaków, a nawet kilka koni. Jest nawet szkoła, prowadzona przez fundację rozwoju tych okolic -  w wiosce mieszka jeden nauczyciel. Szkoła składa się z dwóch oddziałów - dla 4-7 latków (gdzie akurat była lekcja i nie chcieliśmy przeszkadzać) i dla 8-12 latków, którzy mieli przerwę i wykorzystywali ją na rozłupywanie pnia bambusa, z którego potem coś mieli zrobić praktycznego. Praca organiczna, praca u podstaw...

Potem poszliśmy na krótki spacer po lesie (3 km.) i doszliśmy do kolejnej wioski. (Akha i Lahu). Niestety nie widzieliśmy w tych wioskach ludzi ubranych tradycyjnie, wszystko w zasadzie wygladało tak samo, jak w poprzedniej wiosce Lahu. Odwiedzilismy tamtejszą knajpę - akurat kilka osób raczyło się whisky (nawet chcieli nas poczęstować), prowadząc ożywioną rozmowę. Na daszku naszego "parasola" nad stolikiem (krytego strzechą) przyczepione były zasady zapobiegania malarii, która na tych terenach jest szczególnie częsta.

Obejrzeliśmy jeszcze wodospad - niewysoki, ale całkiem ładny i wokół wspanialą roślinność, a na brzegu muszelki takie jak u nas nad morzem; nie wiemy, czy to możliwe, żeby były autentyczne, czy tylko ktoś je rozrzucił dla uciechy gawiedzi. I trzeba było wracać do Chiang Rai - wynajętym saewthongiem. Po drodze widzieliśmy trochę malowniczych dzieciaków wracających ze szkoły i znowu ludzie na polach i znowu widoki, ale za bardzo trzęsło nami na robienie zdjęć... Szkoda!!!! A jutro jedziemy do Laosu, zatem, żegnaj Internecie i do napisania skądś... Internet na pewno będzie w Luang Prabang, skąd się odezwiemy, ale krótko, bo drogo! Piszcie do nas przez ten czas!

Pozdrawiamy - Malwinka i Artur


Vang Vieng, 22.07.2000, Święto Czekolady

Sabajdi,
pozdrawiamy właśnie z najbardziej deszczowego miejsca, do którego jak dotąd trafiliśmy! Laos jest przepiękny, bardziej tradycyjny i kolorowy od Tajlandii. Panie w tradycyjnych spódnicach, zdarzają się nawet panowie z plemion górskich ubrani tradycyjnie, i to nie tylko na jarmarkach. Śliczne dzieciaki, też b. kolorowe i przyjazne, cały czas krzyczą za nami "Sabajdi", czyli tutejsze dzień dobry.
Przyroda - egzotyczna i wspaniała, jaskinie (mroczne, wspaniale nacieki, stalaktyty, stalagmity, stalagnaty, draperie i inne cudenka), wodospady wysokie na setki metrów (przy których co poniektórzy się przeziębiają), wspaniałe lasy pełne kwiatów i kolorowych motyli.
Cudowne świątynie (zwłaszcza w Luang Prabang), bardzo bogate i kolorowe - chociaż nie służą im raczej remonty, bo robią się wtedy potwornie kiczowate!!!! Przyjaźni mnisi, którzy pierwszy raz rozmawiają z Europejczykami i są szczęśliwi, mogąc poćwiczyć swój angielski.
Wspaniałe święto z okazji rocznicy pierwszego kazania Buddy - kolorowa procesja mnichów, pięknie ubrane panie dające im ryż do koszyków, niestety trochę białych podglądających wraz z nami to wspaniałe widowisko.

Czuliśmy się trochę nie na miejscu - jakbyśmy przeszkadzali ludziom w ich praktykach religijnych, oni jednak byli otwarci i cieszyli się, że ich fotografowaliśmy. Mamy nadzieję, że zdjęcia i slajdy bedą piękne. Szczegółowo opiszemy wszystko z Tajlandii, jutro ruszamy do Vientiane, ale stamtąd na pewno nie będziemy pisać - w poniedziałek będziemy w Tajlandii.

Pozdrowienia - Malwina i Artur


Bangkok, 25.07.2000

Witajcie!
Po długich wojażach laotanskich jesteśmy znów w Bangkoku, w naszej ulubionej knajpce internetowej, w której internet jest tylko pół bahta za minutę... Po zwariowanych cenach laotańskich to istny cud. A oto opis naszej podróży:

Przekroczyliśmy granicę tajlandzko-laotańską w Chiang Khong/Huay Xai, przepływając Mekong malutką łódeczką motorową (mieliśmy dość niewyraźne miny...).

Laos powitał nas napisem informującym, iż jedynym środkiem płatniczym w tym kraju jest Kip laotański i że nielegalne jest płacenie w jakichkolwiek innych walutach czy wymienianie pieniędzy u osob prywatnych. Tym większe było nasze zdziwienie, że większość cen podawana była w bahtach...

Obejrzeliśmy nasz pokój w hotelu (niczym się specjalnie nie różnił od tajskich, zresztą tak było przez całą podróż, dementujemy niniejszym wszelkie plotki o dzikości i prymitywności Laosu) i wyruszyliśmy poobserwować życie miasteczka.

Pobliska świątynia (świeżo odremontowana za pieniądze powracających z USA uchodźców) nie zrobiła na nas specjalnego wrażenia, zapewne dlatego właśnie, że była świeżo odremontowana i pomalowana na ohydne jaskrawe kolory. Za to wrażenie zrobił na nas wiek tamtejszych mnichów - najmłodszy mógł mieć około 10 lat i był mniej więcej wzrostu polskiego 6-letniego dziecka.

Reszta miasteczka wyglądała dość wioskowato - kury, koguty, krówki i inna żywiołka, znana nam z polskich wsi. Wymieniliśmy gotówkę w banku, który był duuużo ładniejszy niż polskie i znacznie bardziej skomputeryzowany od tajskich (i były tam panie w białych bluzkach i tradycyjnych laotańskich spódnicach, które do pracy przyjechały na rowerach/motorach, pan w kurtce adidasa zamiast krawata i dziecko bawiące się otwartymi drzwiami od sejfu). Otrzymaliśmy spory plik banknotów (kurs 1$ to niecałe 8.000 kipów, natomiast największy nominał banknotu w Laosie to 5.000 kipów... Przydałaby im się jakaś reforma.)

Posiadając już pieniądze pojechaliśmy na bazar, bardzo kolorowy i zajmujący. Trochę nieznanych owoców, tradycyjnie ubrane panie (Laotanki, jak również panie z plemion górskich), malownicze dzieci i mnóstwo  wspaniałych i mniej wspaniałych towarów. Stamtąd ruszyliśmy do reklamowanej w przewodniku wioski, nie wiemy jednak, czy dotarliśmy do wlaściwej z powodów pewnych trudności językowych. W każdym razie wioska była piękna, ludzie ubrani w tradycyjne stroje, błoto i zwierzaki. Po powrocie do Huay Xai załatwialiśmy sobie wstęp na slowboata (czyli lódkę pasażersko-towarowa) do Luang Prabang.

Następnego dnia obudziły nas piejące koguty, śpiewający mnisi i propagandowa szczekaczka, która odezwała się równocześnie z mnichami. Po polowaniu z aparatami na mnichów (nielicznych) i panie ofiarujące im datki ruszyliśmy w długą podróż po Mekongu.

Na łódce byliśmy jako pierwsi z białych, przed nami były tylko 4 miłe Laotanki, siedzące na bambusowym podeście. Po nas zjawiło się jeszcze około 20 białych, w tym b. sympatyczna Holenderka oraz równie sympatyczny Australijczyk, który był w Polsce i potrafi nawet powiedzieć "dzień dobra".

W rejs wypłynęliśmy z niejakim opóźnieniem, ale nie mogliśmy się doczekać wspaniałych widoków za oknem i nie przeszkadzały nam nawet twarde i wąskie siedzonka i mało miejsca na nogi. Płyneliśmy, podziwialiśmy góry, wspaniałą dziką przyrodę i gospodarkę zarowo-odłogową, spódnice Laotanek oraz siłę małego, 10-letniego na oko Laotanczyka (okazało się później, że miał 14 lat), który dźwigał i ustawiał wszystkie plecaki Europejczyków.

Po pewnym czasie zaczęliśmy odczuwać niewygody naszej podróży  i tu wypadałoby przypomnieć kawał o rabinie, pobożnym Żydzie i kozie. (Żyd skarżył się rabinowi, że mu ciasno w domu z rodziną i teściową, na to rabin - weź do domu jeszcze kozę. Po tygodniu Żyd przyszedł po raz drugi i mówił, że teraz jest nie do wytrzymania - i rabin poradził mu, żeby wyprowadził z domu kozę. Dopiero zrobiło się luźno!). Do naszej lodki doładowała się przeprowadzająca się laotańska rodzina z całym dobytkiem oraz kilkoma wujkami do pomocy. Czegóż oni nie mieli! Kosze, worki, silnik, akumulatory, stare kolumny (głośniki), nowy dach z blachy falistej, suszarka do naczyn, ogromne puszki, ogromny karton z płynami do mycia naczyń, duże sito i mnóstwo innych dóbr. Wszystkie plecaki Europejczyków zajmowały mniej więcej 1/4 miejsca bagażowego w łodzi (UWAGA : miejsce bagażowe mogło być wszędzie: pod podestem Laotanek, na dachu, w przejściu do toalety, pod naszymi nogami i wszędzie, gdzie tylko dało się coś postawić.) Sprawny załadunek trwał ponad godzinę. Na początku nasze miny wyglądaly dość dziwnie, ale potem niektórzy zaczęli na tych kartonach grać w karty, inni coś jedli, jeszcze inni wyciągneli nogi i udawali, że im wszystko jedno. NAM nie było wszystko jedno. Siedzieliśmy najbliżej Laotanczyków, co nie byłoby takie złe, gdyby nie UCIĄŻLIWY ojciec rodziny, którego zauważyliśmy już przy załadunku jako największego lesera, który wysługiwał się cały czas żona i reszta rodziny. Otóż okazało się, że jest on typem lenia-kierownika, który najciężej pracuje własnym językiem i to właśnie była jego największa wada. Znacznie zwiększyło się nasze zanurzenie, przy czym ciężar na łodzi był rozłożony dość nierównomiernie, ale kto by się przejmował takimi drobiazgami...Mekong jest bardzo trudną w żegludze rzeką, mnóstwo w niej wirów i skałek podwodnych.

Po dwóch dniach podróży (z przerwa na absolutnie nieciekawy nocleg) dotarliśmy do Luang Prabang. Okazało się, że warto było znosić wszelkie trudy podróży. Miasto olśniewa świątyniami - b. starymi, okazałymi, majestatycznymi... Tego się po prostu nie da opisać. Trzeba zobaczyć (polecamy nasz pokaz slajdow). Zachowały sie też liczne przykłady architektury kolonialnej - dość zaniedbane, ale ładnie ozdobione roślinami doniczkowymi przed wejściami.

Od razu pierwszego dnia trafiliśmy na wielkie świeto buddyjskie (rocznica pierwszego kazania Buddy) - wspaniała, ogromna procesja mnichow (o 6 rano), zbierających do koszów jedzenie, kleczace przed nimi panie w pięknych, odświętnych strojach, biegnący za nimi chłopcy z dużymi koszykami, do których mnisi co jakiś czas wysypywali zawartość swoich.  Było pięknie.

Po zwiedzeniu kolejnych świątynek pojechalismy tuk-tukiem do pobliskiego wodospadu (UWAGA - tutejsi tuktukowcy najwyraźniej uważają, że świętym OBOWIĄZKIEM każdego turysty w LP jest obejrzenie wodospadu i jaskiń Pak Ou - jaskinie widzieliśmy ze slowboata i zdaje się, że są przereklamowane). Wodospad za to był przepiękny, ogromny i czyściutki. Na szczyt prowadziła dość wąska, stroma scieżka trochę zalana przez wodę, która później poprowadziła nas krawędzia wodospadu. Widok zapierał dech w piersiach, chociaż stąpalo się dość niepewnie (b. silny prąd, ślisko i kilkadziesiąt, może sto metrów pod nami...). Później scieżka zaskakiwała nas jeszcze bardziej - biegła po kamieniach, po których przelewała się w dół woda. Schodziliśmy wśród skal i spadającej wody, byliśmy dość mokrzy, ale zachwyceni widokiem. Jadąc do wodospadu przejeżdżaliśmy przez malownicze wioski z ludźmi pracującymi na polach ryżowych, kolorowymi, roześmianymi, machającymi dzieciakami, domkami na palach i tym podobnymi atrakcjami oraz przez równie malownicze, walące się mosty (vide slajdy).

Jeszcze o budzeniu się - w całym Laosie znienawidziliśmy piejące koguty, które co rano uprzyjemniały nam zasłużony odpoczynek i sprawiedliwy sen. Gdyby one chociaż piały normalnie, a to było jakieś "kukury" ze zdechnięciem na końcu zamiast "kukuryku!" Jeszcze gdyby to był jeden - a mieliśmy pod oknami całe chóry i solistów, każdy piał około 10 razy, a było ich chyba 15-20. Piały przez całą dobę, ale największe koncerty odbywały się tuż przed mnichami, czyli około 5.30 rano!

Po kilkudniowym odpoczynku w LP wyruszyliśmy autobusem  na południe do Vang Vieng. Droga prowadziła wśród gór i skał, widoki były przepiękne,  mały przystanek na kolorowym targu z ludźmi w kolorowych strojach, lekkie opóźnienie. Vang Vieng to miejsce b. turystyczne, ale TANIE!!! (Co godne podkreślenia). Nas przywiodły tam wieści o jaskiniach, które chcieliśmy zobaczyć - i nie zawiedliśmy się. Najbliższa miasteczku jaskinia jest rzeczywiście przepiękna i przy tym tak duża, że nie przeszkadzają inni turyści. Przeszkadza za to beton, którym wylana zostala podłoga i część ścian groty (jaskinia w przeszłości służyła jako schron). Zachwycały jednak cudowne i różnorodne nacieki na ścianach - stalaktyty, stalagmity, stalagnaty, draperie i inne nienazwane.

Następnego dnia wyruszyliśmy do dalej położonych jaskiń - najpierw łódką przez rzekę, potem piechotą. Po marszu drogą przez wioskę i pola, a następnie wyschniętym korytem potoku dotarliśmy do pierwszej, która reklamowała się jako nowo odkryta (i dlatego nie ma o niej nic w przewodniku). Nie była jednak zbyt interesująca - nacieków było niewiele, a korytarze wąskie i niskie, większość docierających tam Westmenów nabierała się na wycieczkę z przewodnikiem, po której byli całkowicie mokrzy i brudni wskutek czołgania się. My weszliśmy do środka bez przewodnika i pewnie dlatego wyszliśmy czyści. Przeczekaliśmy mały deszczyk (VV było najmokrzejszym miejscem podczas naszej podróży) i poszliśmy dalej. Po drodze złapał nas kolejny deszcz, a my złapaliśmy traktor, którym dojechaliśmy do rzeczki oraz przydrożnej jadłodajni. Dalej wyruszyliśmy już pieszo. Czasem trzeba było brodzić w brudnej wodzie po kolana (to bylo błoto - przypisek Mal.), która przelewała się pomiędzy nawadnianymi polami ryżowymi przez drogę.

P

o godzinnym marszu i krótkiej, stromej wspinaczce dotarliśmy do najpiękniejszej z jaskiń. W środku, poza wspaniałymi naciekami, znajduje się złoty posąg leżącego Buddy i mała kapliczka. Na niektórych draperiach oraz stalaktytach można było pograć jak na bebenkach! (wydawały dość podobne dźwięki o różnym natężeniu przy uderzeniu reką). Było wspaniale, również dzięki temu, że byliśmy w tej pięknej grocie sami. Zmęczeni i potwornie brudni wróciliśmy do guesthousu.

A następnego dnia wyruszyliśmy do Vientiane -  I TO  BYŁ BŁĄD!!! Wspominamy o tym mieście tylko z kronikarskiego obowiązku, ponieważ nie bylo tam dosłownie NIC godnego uwagi, z wyjątkiem kilku zagubionych wśród brudu świątynek. Potwornie drogo, ceny w dolarach, brzydko, brudno, rozwalające się domy... Stwierdziliśmy, że jak najszybciej wracamy do Tajlandii . Wracając spotkaliśmy EWENEMENT - jedynego Laotanczyka, który wiedział, gdzie leży Polska.

Granice przekraczaliśmy drugim i ostatnim mostem na Mekongu - Mostem Przyjaźni Tajlandzko-Laotanskiej - fajna jest zmiana organizacji ruchu z prawostronnego w Laosie na lewostronny w Tajlandii. Całonocnym autobusem o 4 rano dotarliśmy do Bangkoku, a dziś wieczorem planujemy jechać na Ko Pha Ngan, gdzie wreszcie mamy zamiar się wyspać i odpocząć.

Pozdrowienia!
Malwina i Artur


Ko Phangnan, 29.07.2000

Kochani - jesteśmy od 4 dni na Ko Phanganie i relaksujemy się na całego, nawet trochę się nam udało przybrać kolory naszej flagi narodowej - słonko pali! Plaża, sklaki, rafa koralowa, ciepłe morze, ale pływać się za bardzo nie da, ze względu na wyżej wymiebioną rafę i małą głębokość.
Za to widok piękny!

Jutro jedziemy do Bangkoku, będziemy tam ok. 18.00 i nie wiemy, czy uda się skorzystać z internetu, w każdym razie wylatujemy jutro nocą o 00.15 do Moskwy. Jak dotrzemy do Warszawy, to się odezwiemy. Pozdrawiamy, dziękujemy za liczną korespondencję - wszystko opowiemy już po powrocie (i zamieścimy relacje końcową w internecie, nie martwcie się.)
Malwina i Artur


Warszawa, 1.08.2000

Witajcie.

To była trudna podróż. Najpierw płynęliśmy 7 godzin nocnym promem z Ko Phanganu do Surathani. Tam przesiedliśmy się w autobus, który zawiósł nas do Bangkoku.

Nie było to jednak takie proste. W Surathani działa lokalna mafia starająca się uniemożliwić turystom korzystanie z państwowych autobusów.Jej działalność polega na totalnej blokadzie informacji o możliwości jazdy do Bangkoku w sposób inny niż prywatnym autobusem turystycznym. Riksiarze, a nawet naganiacze z innych autobusów dostają prawdopodobnie prowizję za to, aby skierować turystów do odpowiedniego biura podróży, które za usługę pobiera dwukrotnie wyższą kwotę od normalnej (600 bahtów zamiast 343 za autobus klasy VIP).
Problem powiększa fakt, że od niedawna w Surathani funkcjonuje nowy dworzec autobusowy, którego położenie nie jest opisane w przewodnikach. Z gromady około 50 osób tylko nam i jeszcze jednej parze udało się ten dworzec odnaleźć.

Tak więc zmęczeni i niewyspani dotarliśmy do Bangkoku, w którym czas poświęciliśmy na przyspieszone zakupy oraz obiadokolację. Jadąc na lotnisko byliśmy jeszcze świadkami manifestacji postulującej oczyszczanie kanałów Bangkoku zagrożonych katastrofą ekologiczną. Na lotnisku konieczne było właściwe podzielenie bagaży, aby waga plecaków nie przekraczała 20 kilogramów. W ten sposób pojawił się 3 plecaczek - podręczny, którego waga jednak i tak przekraczała dozwolony limit. Bagaż podręczny jednak rzadko jest kontrolowany pod względem wagi. Ponadto nie wyglądał on na swój ciężar.

Podróż do Moskwy była bardzo malownicza pod względem otaczających krajobrazów. Niestety, w samej Moskwie nie było już tak malowniczo. Zetknęliśmy się z tradycyjnym surrealizmem będącym reliktem poprzedniego systemu. Czasem był on śmieszny, tymczasem nam nie było do śmiechu. Zwłaszcza, gdy odlatywał samolot do Warszawy, a my czekaliśmy kolejne godziny na ten do Frankfurtu. Na szczęście podróż z Frankfurtu była błyskawiczna. Bieg na pociąg do Berlina, zaledwie trzydzieści minut na dworcu w Berlinie i nadjechał pociąg. Pociąg miał jechać zgodnie z rozkładem do Poznania, gdzie mieliśmy czekać prawie 4 godziny na połączenie do Warszawy. Jakież było więc nasze zdziwienie, gdy zobaczyliśmy na wagonach tabliczki z Warszawą Wschodnią.
Niestety, radość była przedwczesna. Po prostu ktoś nie zmienił tabliczek. Tak więc po 2 dniach i 3 nocach jazdy dojechaliśmy wreszcie do domu, gdzie odsypiamy. Wszystkim Wam życzymy tak pasjonujących podróży.
Malwina i Artur Flaczyńscy

 

Źródło: Malwina i Artur Flaczyńscy