JustPaste.it

Święte Bractwo - świadectwo

Mój dzień zaczynał się o 4.00 rano, kiedy to musiałam wstać na rytuał pożegnania nocy i uwielbienia Arymana.

Rytuał ten polegał na przyzywaniu imienia boga ciemności 999 razy i oddawanie mu pokłonu przez pochylenie głowy w stronę północy.

W ciągu całego dnia wolno mi było zjeść tylko jeden posiłek, ode mnie zależało czy to będzie śniadanie czy może obiad, nie wspomnę już o kolacji, na którą nigdy nie miałam czasu. Bractwo nie narzucało nam wegetarianizmu, ale nauka o wędrówce dusz przyczyniła się do całkowitej rezygnacji z potraw mięsnych przez wielu moich „braci”, w tym również przeze mnie. To głównie na tle moich nowych zwyczajów żywieniowych wybuchały awantury w domu.

Po modlitwie wychodziłam do szkoły, nie zawsze jednak do niej trafiałam, bo w czasie, gdy odbywały się zajęcia w szkole, na mieście można było spotkać wielu potrzebujących nawrócenia młodych ludzi.

Jako Peri (werbowniczka) czułam się zobowiązana do pozyskania jak największej ilości wyznawców, a poza tym bałam się kary.

Święte Bractwo opracowało sobie bardzo różne techniki karania tych z pośród nas, którzy okazywali słabość lub byli nieposłuszni. Najgorszą karą było wykluczenie z Bractwa, a co za tym idzie, utracenie wiecznego życia. To właśnie wykluczenia bałam się najbardziej, świadomości tego, że nie byłam godna Łaski. Kary cielesne były bardziej znośne, poniżające i upokarzające, ale mimo to nie odbierały możliwości zyskania upragnionej przez wszystkich Łaski.

Wychodziłam więc na „łowy” z niewielką sumą pieniędzy ofiarowanymi przez Bractwo, a mającymi przyczynić się do wielkich celów - zyskania kolejnego „niewolnika” dla Pana Ciemności. Człowiek, który czuje się niezrozumiany i odrzucony przez społeczeństwo, który nie posiada oparcia w rodzinie, bardzo szybko daje się omotać nawet najbardziej złudnej ideologii. Wiedziałam gdzie szukać, bo sama wywodziłam się z rodziny z problemem alkoholowym i przechodziłam piekło bycia dzieckiem tyrana.

Nie miałam większych trudności z nawiązaniem pierwszego kontaktu z upatrzoną wcześniej osobą. Przysiadałam się do tych zagubionych owieczek, rozpoczynałam rozmowę od jakichś banalnych stwierdzeń, że ktoś ma bardzo ładne rysy twarzy, czy przenikający duszę smutek w oczach...

Oni natomiast, spragnieni zazwyczaj pochwał i zwykłego zainteresowania ze strony drugiego człowieka, otwierali przede mną swoje serduszka i opowiadali o najbardziej bolesnych sprawach swego ziemskiego bytowania, a ja uważnie słuchałam...

Po każdej takiej rozmowie musiałam zdać raport kadrze prowadzącej, czyli któremuś z sześciu Panów. To oni decydowali o tym, co mam dalej robić w sprawie kandydata na naszego ucznia.

Peri miały jeszcze inne obowiązki, wśród nich prowadzenie spotkań z „nowymi". Ja jeszcze nie mogłam tego robić, zapewne ze względu na swój zbyt młody wiek, a co za tym idzie brak odpowiedniego doświadczenia.

Tak więc po wypełnieniu swojej porannej misji, szłam do domu na obiad (czyli jedyny posiłek, jaki był mi dozwolony, po czym zamykałam się na całe godziny w swoim pokoju i zgłębiałam tajniki czarnej magii, która była praktykowana w czasie naszych spotkań. Było w tym wszystkim coś, co mnie przerażało, a jednocześnie kazało iść coraz dalej i dalej...

Z dnia na dzień coraz bardziej oddalałam się od mojej rodziny, w końcu doszło do tego, że mijaliśmy się w drzwiach jak zupełnie obcy ludzie. To potwierdzało wszystko, co mówił nam nasz Mistrz: "zobaczycie, będą wam zazdrościć Łaski, będą was prześladować, nawet własna rodzina będzie chciała wam odebrać skarb wiecznego życia...”. Ja chciałam się dzielić tym skarbem z najbliższymi, ale oni nawet nie chcieli mnie wysłuchać.

Wieczorem, o godzinie 23.00 rozpoczynałam modlitwę witającą noc, a po niej rozważałam miniony dzień pod kątem „czy zrobiłam wszystko co w mojej mocy, by przyczynić się ku chwale Arymana; jeżeli nie, to musiałam wymierzyć sobie karę. Mistrz na każdym spotkaniu przypominał nam, że Aryman wszystko wie o nas i nie ukryje się przed nim najmniejszy przejaw ludzkiej słabości”. Przy rozważaniu minionego dnia na nic się więc zdało oszukiwanie samego siebie, by uniknąć „zasłużonej” kary. Miałam piękny sztylet w swojej kolekcji, on był moim ulubionym narzędziem do „wyzwalania się z więzienia ciała”, nie lubiłam samokarania, ale lęk przed zemstą nadprzyrodzonych sił był silniejszy, poza tym to była jedyna droga ku wieczności. Przez te praktyki musiałam chodzić w ubraniach z długimi rękawami nawet w najbardziej upalne dni.

Świat nie był już tym samym światem co kiedyś, stałam teraz zupełnie z boku i tylko obserwowałam jak toczy się ziemskie życie, jak ludzie w biegu zmierzają ku kresowi wszystkiego.

Nie starałam się zdobywać znajomości, budować jakichś głębszych relacji z osobami z poza Bractwa, nie zależało mi na szkole, na opinii najbliższych, pragnęłam jedynie jak największej akceptacji ze strony mojej nowej „rodziny”. W pewnym momencie zaczęłam mieć nawet wrażenie, że i oni zaczynają stawać się dla mnie jacyś inni, a może to ja mało się starałam i pozostawałam, gdzieś daleko za nimi w postępie duchowym?

Najgorszymi dniami były dla mnie niedziele, a jeszcze gorsze były święta katolickie, kiedy to musiałam przebywać w gronie rodzinnym, wysłuchiwać pustych i nic nie znaczących życzeń. Z niedzielami jeszcze sobie radziłam, wychodziłam niby do kościoła, a w rzeczywistości błąkałam się gdzieś po cmentarzu i marzyłam, by wreszcie skończyć te 18 lat i mieć prawo sprzeciwić się rodzicom w kwestii uczęszczania na mszę, która była wówczas zaprzeczeniem mojej nowej wiary.

Często zastanawiałam się nad sensem mieszkania pod jednym dachem z ludźmi, którzy byli tak daleko od prawdy. Trzymała mnie w domu chyba jedynie jakaś dogasająca miłość do mamy. Czułam, że muszę ją chronić przed wiecznie pijanym ojczymem, że jeśli odejdę z domu, to ona się całkiem załamie.

Mistrz chciał, abym koniecznie wyrobiła sobie paszport, mówił, że będę mogła wtedy zobaczyć miejsce, gdzie narodziła się nasza wiara. Nie spieszyłam się z wykonaniem tej jego prośby, której nie potraktowałam jako polecenia, za co zostałam później oczywiście ukarana. Kilka osób z naszego bractwa wyjechało na misje do Bułgarii, później już ich nie widziałam (choć mieli jechać tylko na kilka miesięcy).

Kilka razy w roku obchodziliśmy swoje większe święta, wtedy to nowi członkowie otrzymywali nowe imiona i przydzielano im jakieś zadania.

Uroczystości rozpoczynały się późnym wieczorem, tak by nikt niepowołany nie zakłócał nam spokoju. Cała ceremonia oprawiona była zawsze w okultystyczną otoczkę , która nadawała naszemu spotkaniu wymiaru duchowego, wykraczającego poza ramy zwyczajnej rzeczywistości. Miałam zawsze niemały problem z wymknięciem się z domu, czasami po prostu nie wracałam na noc, ale to zawsze wiązało się z ostrym konfliktem z rodzicami.

Przez fakt, że rodzina nie potrafiła znieść spokojnie moich nowych obyczajów, chcąc uniknąć ciągłych awantur, nauczyłam się kłamać.

Początki były fatalne, bo od małego dziecka uczono mnie szczerości i wpajano, że „nawet najgorsza prawda lepsza jest od kłamstwa”.

Z czasem jednak nabierałam coraz większej wprawy i okłamywanie najbliższych przychodziło mi z taką łatwością jak oddychanie.

Mój Mistrz nie ukrywał podziwu co do mojej nowej, jakże przydatnej w Bractwie umiejętności. Kłamstwo (jak się później przekonałam ) było tu na porządku dziennym, nawet niektóre emocje były zafałszowane, nie wspomnę już o momencie, gdy wciela się „nowych” do grupy – oni dopiero są nafaszerowani kłamstwami!

Przez pierwszy rok mojego pobytu w grupie byłam całkowicie przekonana o słuszności naszych dziwacznych poczynań, potrafiłam się w miarę możliwości poddać wszelkim nakazom itp. Później jednak Mistrz zaczął wymagać ode mnie rzeczy, na które nie potrafiłam się zgodzić, bo przerastały one wszelkie pojęcie szesnastolatki. Od tamtej pory zasiał się w moim sercu ogromny niepokój. Miałam świadomość tego, że musi się stać tak, jak chce tego Mistrz, ale na wszelkie możliwe sposoby próbowałam wybrnąć z tej okropnej sytuacji.

Myślałam nawet, że gdy będę się bardziej przykładać do „wyzwalania” z ciała i będę się więcej modlić, to wystarczy, by przebłagać Sharenu. On jednak wyśmiał mnie na forum grupy i zakazał moim współbraciom odzywać się do mnie aż zmądrzeję.

Problem, który poruszyłam, dotyczył spraw natury seksualnej. W Bractwie nie uznawano stałych związków między mężczyzną a kobietą, traktowanych jako zło ograniczające wolność człowieka, nie zabraniano natomiast współżycia, a nawet było one uświęcone w sposób szczególny.

Nikt nikogo się nie pytał, czy poza grupą ma żonę, męża, dzieci czy może sam jest dzieckiem, trzeba było podporządkować się i już... Ci, którzy trafili do Bractwa, będąc już wcześniej w związku, notorycznie zdradzali swoich życiowych partnerów.

Każdy mężczyzna miał prawo do każdej kobiety po wcześniejszym zaakceptowaniu przez Mistrza (zasada ta nie działała w drugą stronę).

Wszystkie te praktyki stosowane przez Bractwo zupełnie wytrącały człowieka z równowagi. Nienawiść do własnego ciała, lęk przed wykluczeniem, brak odpowiedniej ilości snu i pokarmu sprawiały, że zaczęłam mieć poważne problemy ze zdrowiem. Zdarzało mi się nawet zasypiać na stojąco, czy też mdleć z wyczerpania. Mimo zmęczenia miałam problemy z zasypianiem, a gdy już udało mi się zasnąć budził mnie strach przed śmiercią, który towarzyszył mi już od pewnego czasu.

Chorobę tłumaczono nam jako karę za nieposłuszeństwo, a nie jako skutek nienormalnych i nieludzkich zasad Bractwa.

Do złego samopoczucia fizycznego i psychicznego dochodziły więc jeszcze wyrzuty sumienia.

Grupa nigdy nie zapominała popełnionych przez Jej członków błędów, pojęcie „wybaczenia” praktycznie nie istniało. To, co funkcjonowało w Bractwie, to „przymknięcie” oka na błędy przeszłości, pod warunkiem okazania skruchy. Jak więc można się domyślić, żyliśmy w ciągłym poczuciu winy i lęku przed wykorzystaniem dawnych grzechów przeciwko nam. W pewnym momencie zaczęłam nawet skrycie tęsknić za normalną, katolicką spowiedzią, która by dała ukojenie roztrzęsionej duszy. Kontakt z jakimkolwiek kościołem był zabroniony, to samo tyczyło się wszelkiego rodzaju opieki medycznej (dozwolone było jedynie leczenie się na „własną rękę”).

Nie zawsze jednak dało się unikać takiej pomocy, zwłaszcza, gdy człowieka zabiera pogotowie, jak było kilka razy w moim przypadku.

Rodzice podejrzewali mnie o narkotyki, z którymi nie miałam nic wspólnego, zaczęły się wzmożone kontrole w moim pokoju, a czasami nawet rewizje.

Moja mama znalazła tam wszystko, prócz narkotyków. Jej ogromnym błędem było to, że zabrała mi wiele rzeczy, będących moją własnością, jak również odebrała prawo do prywatności. Robiła to wszystko z miłości, ale jej postępowanie nie było właściwe i tylko dodatkowo pogorszyło nasze relacje. Kolejny raz potwierdzało się „proroctwo” Mistrza, „najbliższa rodzina będzie przeciwko wam”.

Miałam ochotę uciec z domu, ale nie wiedziałam dokąd, czułam się zupełnie osamotniona i pozostawiona przez wszystkich, na których kiedyś mi zależało. Bractwo traciło wartość w moich oczach, w pewnym momencie trzymał mnie tam już tylko strach.

Teoretycznie nie istniała możliwość odejścia, a wykluczyć też mnie o dziwo nie chcieli, choć starałam się jak mogłam, by dać im ku temu powody. Wydawało mi się, że to jest już koniec, że zawsze będę tkwiła w tej chorej sytuacji, a Bractwo do reszty wyssie ze mnie życiową energię. Modliłam się o jak najszybszą śmierć...

Na mojej drodze pojawili się jednak ludzie, którzy przywrócili mi nadzieję na wyjście z tego piekła jakie zgotowało mi Bractwo. Nie od razu otworzyłam się i powiedziałam o tym, co tak naprawdę dzieje się w moim życiu. Najpierw metodą wyuczoną w sekcie, sprawdzałam dokładnie osobę, z którą miałam rozmawiać, a gdy ta zdała „egzamin” powierzałam Jej strzępy informacji na temat mojego życia. Nigdy nie otwierałam się całkowicie, wynikało to zarówno z lęku jak i z tego, że nie potrafiłam nikogo obdarzyć zaufaniem. Każdy, kto okazywał mi dobre serce był automatycznie podejrzany o złe zamiary.

Z czasem przestałam przychodzić na spotkania w Bractwie, co spotkało się z natychmiastową reakcją ze strony grupy. Zaczęłam dostawać pogróżki, grożono mi śmiercią, pobiciem itp.

Bardzo się bałam, ale miałam również świadomość, że jeśli ulegnę ich presji, to mogę już nigdy później nie mieć odwagi na odejście. Po pewnym przykrym incydencie sprawa trafiła na policję...

Wychodzenie z sekty i leczenie skutków pobytu w niej było czasem długiej i ciężkiej pracy całego sztabu specjalistów. To nie uwolnienie od tych ludzi było najtrudniejsze, ale uczenie się życia na nowo, poznawanie, co jest normalnym zachowaniem, a co nie. Musiałam również ciężko pracować nad odbudowaniem pozytywnych relacji z moimi najbliższymi dawnymi przyjaciółmi.

Przez swój pobyt w Świętym Bractwie straciłam ponad trzy lata beztroskiej młodości. Musiałam powtarzać klasę, bo przez pracę na rzecz grupy przestałam uczęszczać na większość zajęć szkolnych. Utraciłam na długi czas zaufanie moich rodziców, nauczycieli i znajomych. Straciłam dawnych przyjaciół, zniszczyłam pozytywne relacje ze swoimi rówieśnikami i nie miałam już z nimi wspólnych tematów. Wpadłam w poważną depresję, miałam różnego rodzaju stany lękowe i cierpiałam na bezsenność. To wszystko odbiło się również na moim zdrowiu fizycznym ze względu na stosowane w Bractwie diety, jak również praktyki „wyzwalania się z ciała”.

Moje życie duchowe było totalnie zrujnowane, nie potrafiłam się już modlić ani przeżywać Eucharystii (po wyjściu z sekty powróciłam do Kościoła).

Miałam problemy z budowaniem najprostszych nawet relacji z innymi ludźmi, byłam nieufna do tego stopnia, że każdy przejaw dobroci uważałam za próbę manipulacji.

Nienawidziłam siebie, nie potrafiłam wybaczyć sobie tego, co miało miejsce w przeszłości.

Obecnie jestem zupełnie wolna od tego co było kiedyś, pozostały jedynie przykre wspomnienia i doświadczenie, którymi mogę się dzielić. Skończyłam szkołę średnią, zdałam maturę i dostałam się na studia. Mam wielu dobrych znajomych, ambitne plany na przyszłość i szalone marzenia, które już zaczęłam realizować. To, co przeszłam niech będzie przestrogą dla wszystkich tych, którzy myślą, że ich nowa „rodzina” jest w posiadaniu lekarstwa na wszelkie życiowe problemy. Takie lekarstwo nie istnieje, a jest jedynie przynętą, na którą „łapie” się niezadowolonych z życia ludzi, po to by zabrać im resztę tego, co ma jakąś wartość.

Imię i nazwisko autorki zostało (na jej prośbę) utajnione. Kontakt z autorką jest możliwy za pośrednictwem Centrum Przeciwdziałania Psychomanipulacj.

 

Źródło: http://www.psychomanipulacja.pl/baza/swiete-bractwo/model-bite-w-swietym-bractwie.htm