JustPaste.it

Podróż do Australii

Relacja z podróży przez Australię. Kraj ten posiada bogate złoża naturalne i dochodowe rolnictwo. Należy do najbezpieczniejszych na świecie. Posiada także niesamowite miejsca, które na długo zapadają w pamięci.

Relacja z podróży przez Australię. Kraj ten posiada bogate złoża naturalne i dochodowe rolnictwo. Należy do najbezpieczniejszych na świecie. Posiada także niesamowite miejsca, które na długo zapadają w pamięci.

 

AUSTRALIA OGÓLNIE

Pieśni pochwalne na temat Australii (szczególnie z pkt. widzenia turysty) znajdują się praktycznie wszędzie (także w dziale Podróże tej strony). Tak dla równowagi i z czystej przekory - warto (nawet trzeba!) wspomnieć o mniej słonecznej stronie kontynentu. Ciągłe trąbienie o samych zaletach jest nie tylko nudne, ale co najmniej mało obiektywne.. Czy kiedykolwiek przyszło Ci do głowy, że ten kraj może mieć jakiekolwiek wady?! Hmm..

To właśnie dlatego - Australia powinna natychmiast dostać Nobla za marketing!
Zdaje się, że cały świat jest święcie przekonany o tym, że jest to bajkowe miejsce, gdzie tylko żyć i nie umierać... Do dyspozycji jest przecież ciepły klimat (no, przynajmniej od Sydney w górę), nadzwyczajna przyroda, pozornie brak znanych nam z Europy - skomplikowanych zaszłości historycznych, zaognionych konfliktów etnicznych (powiedz to Aborygenom...), niestabilnych sąsiadów itp.
No dobra, są niestabilni i przeludnieni sąsiedzi - w dodatku z działąjącą Al kaidą, ale jak na razie (odpukać!) zagrożenie nie przerodziło się w katastrofę..

Wszystko to jakże pomaga stwierdzić, że tutaj dopiero chce się żyć! Dopiero po dłuższej obserwacji dostrzeżesz przykre sprawy ukrywane przez miejscowych i niewygodne dla speców od reklamy.. Fascynujące - jak oni to zrobili?! Przecież miejscowe realia często dalece odbiegają od tego wizerunku. Jak bardzo celnie ujmuje to Stan - "ten kraj to nie raj"..

Zdaje się, że część australijskiej legendy bierze się z niedawnej przeszłości tego kraju.
Zanim nawiedziły go wielkie kryzysy ekonomiczne lat 70-tych i 80-tych wielu ludziom żyło się tam rzeczywiście nadzwyczajnie. Związki zawodowe (Solidarność i OPZZ to przy nich "pikuś") wywalczyły ogromne przywileje pracownicze (do dzisiaj robotnicy zarabiają lepiej niż większość pracowników umysłowych!), a miejscowy dolar dorównywał wartością amerykańskiemu. Żyło się więc tutaj, jak u Pana Boga za piecem.

Te czasy odchodzą jednak w przeszłość. Dzisiaj nie jest już tak łatwo, jak niegdyś. Mimo to, w porównaniu z dotkniętą plagą bezrobocia i zapóźnioną cywilizacyjnie Polską - różnica na korzyść Australii bywa nierzadko dramatyczna...

Kraj ten posiada niesamowicie bogate złoża naturalne i dochodowe rolnictwo (nasza polska kula u nogi..), ale od kilku lat sprawy jednak nie idą tak, jakby sobie tego wszyscy życzyli. Wartość dolara australijskiego to dzisiaj około 0,5 USD (jeszcze kilka lat temu obie waluty szły łeb w łeb!) i nadal lubi przejawiać tendencje spadkowe. To, co może podobać się przedsiębiorcom - niekoniecznie odpowiada mieszkańcom kraju, których portfel z tego powodu się kurczy. Ale cóż, Azja jest blisko - konkurencja i presja na cięcie kosztów gigantyczna. Nie zapowiada się, aby w przyszłości było łatwiej.

Dokuczliwe jest również bezrobocie - niby niewielkie, bo około 7%. Ale nie jest łatwo przed nim uciec do sąsiedniego kraju (tak, jak robią to Polacy w zjednoczonej Europie). Życie w porównaniu do zarobków jest dość drogie i nie jest rzeczą łatwą kupić mieszkanie, samochód itp. Zdziwisz się pod jak wieloma względami sytuacja przypomina Polskę! A na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że jest to odległa analogia..

Jak bumerang powracają sprawy wstydliwe i chowane przed oczami opinii publicznej.
Czy uwierzysz, że do lat 80-tych naszego wieku funkcjonowała tutaj "white Australian Policy" (polityka białej Australii), czyli zalegalizowany rasizm imigracyjny?! No cóż, podejrzewam, że w wielu przypadkach "biali Polacy" (wstyd, że tacy w ogóle są!) w tym miejscu tylko się uśmiechną - w końcu "lepiej dla nas". Porozmawiajcie jednak np. z Azjatami - im już nie jest tak wesoło.

Ale to nie wszystko - jeszcze "ciekawiej" mieli Aborygeni. Do późnych lat sześćdziesiątych państwo uznawało ich jako część "fauny i flory". Nie mieli żadnych praw i uważano ich za stadium przejściowe między małpą i homo sapiens (to nie jest żart!). Dopiero podczas ogólnokrajowego (tak, tak!) referendum w 1967 roku, naród łaskawie uznał Aborygenów za ludzi. Otrzymali obywatelstwo i prawa wyborcze..
Dzisiaj, powoli odzyskują swoją ziemię i prawo do kultywowania tradycji, ale kłopoty z samookreśleniem, alkoholizmem, skutkami wielopokoleniowego ucisku jeszcze długo jeszcze będą ciążyły na ich życiu.
Trudno się dziwić ich rozgoryczeniu, skoro dzisiaj w Sydney działają pola golfowe urządzone na aborygeńskich cmentarzach..

Premier Howard przy każdej okazji dumnie podkreśla historię demokracji, która w wydaniu australijskim nie ma sobie równych na całym świecie itp. Próby dosłuchania się choćby cienia ironii w tych wypowiedziach spełzły na niczym. A bywają to takie bzdury, że trzeba się uszczypnąć, żeby sprawdzić, czy rzecz dzieje się naprawdę! Tak silną propagandę trudno zaobserwować nawet w USA!

Rząd w Cannberze dąży do szybkiego stworzenia poczucia narodowej wspólnoty
Stąd też intensywna i w pewnym sensie zrozumiała akcja. Tyle, że dość naiwne "przeinaczenie" oficjalnej propagandy jasne jest dla każdego, kto odrobinę zna historię i potrafi kojarzyć fakty. Szkoda, że polityka informacyjna nie jest kształtowana w trochę mądrzejszy sposób. Ale widać tak jest najłatwiej dotrzeć do "mas". Ogólnie rzecz biorąc sprawa ta zasługuje na poważniejsze opracowanie, ale tu już potrzeba fachowców. Ja mogę podać tylko przykłady.

Dominującą grupą byli tu od zawsze (czyli przez ostatnie 200 lat..) Brytyjczycy - nacja dość hermetyczna, lubująca się w wyraźnym podziale na klasy znające swoje miejsce w hierarchii społecznej. Na swój sposób kształtowali oni oblicze państwa. Kolejno przybywające fale imigrantów z Włoch, Grecji, Jugosławii napotykały na rozmaite szykany, utrudnienia spowalniające ich awans społeczny i ekonomiczny. Dzisiaj przyszła kolej na Azjatów, którzy teraz właśnie masowo starają osiedlić się na kontynencie. Ich asymilacja jest również spowolniona - ale dzięki swojej niezwykłej wytrwałości i pracowitości z pewnością wkrótce (mam nadzieję!) będą siłą napędową gospodarki australijskiej.

W Sydney mieszkałem przez kilka miesięcy wraz z mieszanym małżeństwem Australijczyka (naturalizowany Anglik) i Koreanki (z Seulu). Ta ostatnia skończyła studia (marketing) w Korei, gdzie pracowała w dziale marketingu dobrego, sieciowego hotelu. Po przybyciu do Australii dodatkowo zrobiła studia podyplomowe - MBA. Niestety, mimo świetnych referencji, znajomości języka, doświadczenia w pracy - nie mogła dostać pracy odpowiadającej jej kwalifikacjom. Ostatecznie skończyła w administracji prywatnej koreańskiej szkoły oferującej młodzieży popołudniowe korepetycje. Pracę dostała dzięki temu, że zarówno właściciel i klienci są Koreańczykami.

Takich historii bez trudu usłyszeć można znacznie więcej. Oczywiście, fachowcy najwyższej klasy (szczególnie informatycy i lekarze) poradzą sobie doskonale - tak jest zresztą na całym świecie... Jednak nie należy się oszukuj się, że jako świeży narybek zostaniesz powitany z otwartymi rękoma! Obcym nie ułatwia się tu życia. Trudno im się zresztą dziwić skoro także miejscowi muszą mocno walczyć o przetrwanie na rynku pracy...

Archie, jeden z moich australijskich znajomych zwykł mawiać, że "czasy spokojnej pracy na pełnym etacie w Australii już się skończyły". Dzisiaj, jest to ideał do którego się dąży i po osiągnięciu, którego można niemal szczycić się sukcesem w towarzystwie.. Teraz już nie tylko imigranci, ale także miejscowi często pracują do zlecenia do zlecenia, łącząc po dwa niepełne etaty bez gwarancji przedłużenia umowy. Cóż, takie czasy i wypada tylko dostosować się. Tyle, że jeśli trudności mają autochtoni - także obcokrajowcy powinni liczyć się ze sporą dozą gimnastyki przy poszukiwaniu źródła utrzymania.

Kilka jasnych akcentów

Antypody są piękne.
Chociaż do komfortowej egzystencji nadają się tylko tereny przybrzeżne - zwiedzaj także suchy interior. Efektowne widoki nie będą raczej powalały na kolana. Przyroda jest najczęściej subtelna, skłaniająca do zastanowienia, zwolnienia tempa, przyjrzeniu się szczegółom.

Jeśli szukasz mocnych wrażeń, miejsc super-widowiskowych (a przy okazji więcej ofert pracy i dużo większej łatwości utrzymania) - zdecydowanie ruszaj do USA. Australia jest stonowana, żeby nie powiedzieć czasami monotonna... Trzeba się trochę najeździć, aby dotrzeć do kolejnych atrakcji.

W zamian otrzymasz jednak niemało. Brak tutaj nieprzebranych tłumów turystów, możemy mieć dla siebie całe kilometry plaż, połacie lasu deszczowego, czy nieskończoną pustkę dowolnej pustyni.

W dodatku kraj należy do chyba najbezpieczniejszych na świecie!
Nie uświadczysz tutaj wielu dresiarzy, karków, skinów i innych typów z naszego podwórka... Sami Australijczycy posiedli, tak niedostępną umysłowi większości Polaków, sztukę picia alkoholu bez cienia agresji! Piwo dostępne było nawet na stadionach podczas olimpiady. Na tym polu niewiele nacji dorasta Australijczykom do pięt.

Łagodny klimat (szczególnie okolice Sydney i Brisbane, na północy i południu bywa z tym gorzej..) - piękna słoneczna pogoda, ciepła woda w oceanie, mnóstwo zadbanych basenów i ośrodków rekreacyjnych - wszystko to pomaga czuć się dobrze i cieszyć życiem. Dla tych, którym się udało znaleźć pracę, zaaklimatyzować oraz największa sztuka - zarobić na własne lokum - będzie to niewątpliwie baardzo przyjemne miejsce.

Tym bardziej, że niemal wszystkie złe wiadomości w dzienniku telewizyjnym pochodzą z zagranicy...

SYDNEY DOMOWE I ZACISZNE

267a4899000f12c0279cc3a29e2c7a7e.jpg

Największe i kulturowo najbogatsze miasto kontynentu. Gospodarz igrzysk olimpijskich w 2000 roku. Jego opera i most to symbole uniwersalne dla całej Australii, a mieszkańcy są święcie przekonani, że nigdzie nie żyłoby im się lepiej.

Sydney, Sydney, po stokroć Sydney.
Rzeczywiście trudno oprzeć się jego urokowi. Zaskakuje ilością miejsc, o których można by powiedzieć - "Tego właśnie szukałem!". Ma też swoje wady - jest to przecież kilkumilionowy moloch z wszelkimi przywarami wielkiego miasta. Jednak ludzie nagabywani na ulicy przez ekipę telewizyjną, nieodmiennie odpowiadają, że nie wyobrażają sobie życia nigdzie indziej tylko właśnie w Sydney.

Miejscowi, podobnie jak na całym świecie - całymi dniami pracują i załatwiają swoje sprawy. Ale gdy tylko nadarzy się okazja - pustoszeją ulice CBD (Central Business District - centrum miasta z drapaczami chmur i siedzibami wielkich korporacji) a zapełniają się dzielnice położone nad oceanem. Czasami wydaje się, że Sydney składa się wyłącznie z centrum i przylegających do niego niezliczonych plaż, klifów, zatoczek i basenów. Czysta, ciepła woda oceanu oferuje nie tylko wspaniałą kąpiel, ale zaprasza też do nurkowania, wędkowania, żeglowania, surfowania, jazdy na nartach wodnych i co tylko jeszcze można sobie wyobrazić. Każdy dzień wolny od pracy poznać można po niezliczonej ilości żagli - czasami trudno w tym tłoku wypatrzyć kawałek wody.
The Sydney Harbour (czyli port Sydney) z licznymi rozgałęzieniami, zakamarkami, półwyspami powoduje, że miasto uchodzi za jedno za najpiękniej położonych na świecie. Dużo w tym prawdy. Dużo w tym dumy Australijczyków. Nikt nie przekona ich, że gdzie indziej może być lepiej...

Dopiero teraz poza centrum zaczyna się budować wieżowce.
Dla miejscowych - dotychczas ostatecznością było mieszkanie w najwyżej dwu lub trzy piętrowym budynku. Tutaj każdy marzy o własnym domku i to jak najbliżej centrum. Przez całe lata była to świetna recepta na życie. Australia pod względem ilości posiadaczy domów jednorodzinnych jest w światowej pierwszej trójce.

Jednak miejsca w Sydney z czasem ubywało i coraz droższe wille powstawały na działkach o coraz mniejszych rozmiarach. Nam może się to wydać śmieszne - wolnostojący dom o powierzchni 60m kwadratowych, z ogródkiem wielkości dywanu i sąsiednim budynkiem oddalonym o 20 cm od najbliższej ściany. Dla miejscowych wciąż najważniejsza jest idea, chociaż dla większości mieszkańców miasta zakup mieszkania jest dzisiaj równie trudny, co dla przeciętnego Polaka! Zaskoczeniem było odkrycie, że również poza wielkimi miastami (gdzie miejsca jest już bardzo dużo) 90% domów jest zdecydowanie skromnych rozmiarów i wg polskich standardów uważane byłyby za dość ciasne. Ale jak widać - co kraj to obyczaj...

Większość domostw zdaje się być wybudowana według tego samego szablonu z nielicznymi tylko wariacjami...
Bungalow (czyli parterowa konstrukcja z dwuspadowym dachem i bez piwnicy) o ścianach z czerwonej cegły, kryty dachówką. Do tego przytulony do drzwi wejściowych garaż, niski mur od strony ulicy i wysoki na dwa metry płot oddzielający od sąsiadów. Jako, że pogoda przez przynajmniej pięć miesięcy w roku to piękne, upalne lato - przedsiębiorcy budowlani nie przejmują się ocieplaniem budynku, czy wstawianiem okien o podwójnych szybach. To podejście pokutuje zimą, kiedy to wewnętrzne ściany z dykty podchodzą wilgocią, a okna nie chronią przed dokuczliwym, zimnym wiatrem.. Pomaga tylko elektrzyczny grzejnik (hiterek, jak mawiają Rodacy, od ang. heater). Jednak dla prawdziwego Australijczyka to żadna przeszkoda i kolejne pokolenia szukają spełnienia w dziesiątkach nowych osiedli o podobnym wyglądzie i coraz dalej do centrum.
Szczególnie rzuca się w oczy brzydota zachodnich dzielnic Sydney, zamieszkanych głównie przez imigrantów. Ciasna zabudowa, wyjątkowo zaniedbane budynki - to dyskretnie ukrywana - wstydliwa strona Australii. Ale w końcu tutaj nie zaglądają turyści...

Jak tłumaczył mi Archie (prawdziwy, zakochany w swoim kraju Australijczyk) - wyznawana jeszcze do niedawna filozofia każdego, z mieszkańców Antypodów, sprowadzała się nie do gromadzenia bogactwa i wspinania się po stopniach kariery, ale do korzystania z wszelkich uroków życia bez zbytniego akcentowania jego materialnej strony. Przeciętny "obywatel" jest gotów zapracować na dom i samochód. Po osiągnięciu celu motywacja do wytężonej pracy mocno słabnie i zaczyna się czas "barbie".
Barbecue to jeden z ukochanych sposobów spędzania czasu z rodziną i przyjaciółmi kiedy tylko pozwala na to pogoda (okazji jest więc mnóstwo!). Znajduje to swój wyraz w ogromnej ilości ogólnodostępnych barbie wybudowanych na świeżym powietrzu - w pobliżu plaż, na campingach, w parkach, specjalnie stworzonych miejscach na rodzinne pikniki i gdzie tylko jeszcze mogłoby się nam zamarzyć. Wystarczy wrzucić 20 centów, aby grzać polędwicę z kangura przez 15 minut.

Jednak atmosfera Sydney powoli ulega zmianie.
Po dotkliwych kryzysach ekonomicznych, które nawiedzały kraj co pewien czas od lat 70-tych, mieszkańcy miasta z wielką zawziętością zaczęli się dorabiać tak, aby następny krach nie dał się we znaki z podobną siłą. Mocno zrelaksowana atmosfera pracy i życia powoli staje się historią. Do pracy w mieście wyjeżdża się wcześnie rano i wraca się wieczorem. Życie zawodowe nierzadko staje się najważniejszą i niemal jedyną treścią życia.

Na szczęście szał zarabiania pieniędzy nie ogarnął jeszcze wszystkich. Centrum miasta pustoszeje i cichnie około szóstej wieczorem, a życie towarzyskie zaczyna kwitnąć w niezliczonych restauracjach, klubach, kafejkach. Choćby i w genialnie zaadaptowanym do tego celu basenie portowym Darling Harbour (10 minutowy spacer z biura prowadzi do niezliczonych atrakcji dla podniebienia i nie tylko), czy dawnej dzielnicy włoskiej - Leichhardt.

Wyśmienita letnia pogoda zachęca do zajęcia miejsca przy stoliku na świeżym powietrzu i zabawy aż do rana. Ale jako, że rano trzeba wstać do pracy - do domu wraca się nie za późno wiedząc, iż jutro też będzie świetna pogoda do zabawy...

Tymczasem Przedmieścia wcześnie ogarnia senność.
Każde z nich ma swoje własne mini-centrum z budynkami użyteczności publicznej, ważnymi instytucjami, sklepami, miłym skwerem. Tutaj życie zamiera już około piątej po południu, a nocnym Markom pozostaje zazwyczaj jakiś pub określany także mianem "hotel". To bardzo sprytne - po dobrej imprezie zawsze można wytłumaczyć się, że noc spędziliśmy w hotelu. Ba! W porządnym hotelu..
W zależności od okolicy funkcjonują także knajpki - Chińska, Włoska, Turecka, Libańska lub Tajska itd.. Poza centrum, ciągnące się w nieskończoność szeregi niewielkich domków i puste ulice nie zachęcają do wieczornych spacerów po okolicy.
Przeciętny Australijczyk wraca do domu i spędza wieczór z rodziną, a rano ponownie pędzi do pracy. Dopiero w dni wolne cała rodzina wsiada do samochodu i wspólnie wyrusza na odkrycie nowej plaży, parku, czy też do buszu (miejscowe określenie wszystkiego, co poza miastem, a szczególnie już poza Sydney...).

Czego możemy pozazdrościć miejscowym?
Na pewno poczucia bezpieczeństwa! Fakt, podobno ostatnio jest z tym nieco gorzej - Sydney (szczególnie zaś mało urodziwe, zachodnie przedmieścia z gangami etnicznymi - np. chińską triadą) powoli zaczyna zdawać sobie sprawę z wagi narastającego problemu. Starsi mieszkańcy od kilku lat skarżą się na gwałtowne pogorszenie warunków życia i ogólnego poziomu bezpieczeństwa.

Mimo to nocne eskapady, czy też poruszanie się po mieście nie wymagają ciągłego spoglądania za siebie w obawie przed atakiem przez miejscowych dresiarzy. Wszelkie formy wandalizmu, wulgarnego i agresywnego zachowania w miejscach publicznych są wciąż jeszcze nieczęstym zjawiskiem. Podczas całego okresu pobytu na Antypodach byłem wręcz zafascynowany znikomą ilością osób, które zachowywały się wyzywająco lub obraźliwie wobec reszty obecnych!

Australijczycy odczuwają wielką dumę z miejsca, w którym mieszkają, co przekłada się na dbałość o wspólne dobro. Uroda Sydney jest nie tylko doceniana, ale i stale doglądana przez jego mieszkańców. W końcu nie wystarczy postawić ładnego budynku, czy zasadzić trawnik - cała sztuka polega na nieustannej PIELĘGNACJI. Mając do czynienia z takim sposobem działania trudno nie zostać zauroczonym. Niemal każdy przyjezdny twierdzi, że coś niezmiennie oczarowuje i kusi do pozostania właśnie w Sydney na dłużej.

Tysiąc wcieleń plaży

308af000be2c738523fdb2abee779c9e.jpg

Z czym kojarzymy słowo "plaża"? Przeciętny obywatel, spadkobierca "przebogatego" dorobku kulturowego PRL (jak uparcie twierdzi dzisiaj były partyjny beton), odpowie sobie w myśli wymownym obrazem: Jak okiem sięgnąć kocyki i słusznych rozmiarów torsy błyszczące od olejku. Pomiędzy nimi, prześwitują skrawki piasku tak, aby było gdzie zgasić papierosa. Albo wykopać dziecku "doła"...

Kiedy zamykam oczy, przenoszę się na drugi koniec świata.
Australia. Tysiące kilometrów wybrzeża. Styk dwóch światów - wszechobecnego oceanu i kontynentu. Piaszczysta, szeroka plaża jest tutaj tylko jednym z wielu zjawisk. Drobny wycinek bogactwa form nadmorskiego krajobrazu. Mieszkańcy błogosławionych okolic za nic nie oddadzą tej cząstki swojego życia.

5aecfe4be73df6f4872ea9456135b3a5.jpgWschód słońca. Szósta rano.
Kolejny poranek w podróży. Zapowiada się kolejny piękny dzień.. Pierwsze budzą się do życia papugi. Przeklęte ptaki! Nieodwołalnie kończy się noc spędzona pod namiotem. Wrzask jest ogłuszający. Z kakofonii dźwięków wyłania się śmiech obłąkanego, a zaraz potem rozdzierający krzyk mordowanej kobiety - w dodatku tuż nad nami. Na najbliższym drzewie. Gdzież się podziały miłe dla ucha ćwierkania wróbli i dyskretne gruchanie gołębi? Tropikalna przyroda woli mocne uderzenie. Żadnych tam niuansów i półśrodków. Heavy Metal z małą przerwą w upalne południe.

Sen opuszcza mnie błyskawicznie. Teraz, świtem światło jest najpiękniejsze. Chwytam aparat, statyw i spieszę w kierunku plaży. Dzieli mnie od niej raptem kilka kroków. Każdego ranka biegnę osobiście powitać słońce. Podczas wyprawy na północ kontynentu staraliśmy się nocować jak najbliżej oceanu. Kołysał nas swoim szumem do snu, odganiał nieznośne insekty. A co najważniejsze - dawał chłodną bryzę, bez której trudno spać w tropiku...
Podobny schemat powtarza się wielokrotnie podczas wędrówki od Sydney, aż po Przylądek Tribulation. Tam skończyła się asfaltowa droga. Tam też, w lesie deszczowym, zakończyliśmy naszą podróż na północ.

Brzeg oceanu o poranku nigdy nie jest samotny.
Zawsze jest tu ktoś, by powiedzieć mu "G'Day!" (Good Day - Dzień Dobry). Niezmordowani, nieustraszeni surferzy zjawiają się o brzasku by okiełznać pierwszą falę dnia. Są tu niezależnie od pogody i pory roku. Zawsze skorzy do rozmowy. Jeden z nich podbiega do mnie z uśmiechem:
- Cześć stary (G'Day Mate)! Nie jesteś przypadkiem z Niemiec?!
- Skądże znowu, dlaczego pytasz?

ccd5084e46d754170d04d10e773850c0.jpgTak oto poznaję Jasona - byłego specjalistę finansowego z Sydney. Zamienił wielkie miasto dla starej farmy na pustkowiu. Jej zalety? Niszczejący dom, 5 kilometrów do najbliższego sąsiada, 25 km do sklepu i tylko 3 minuty drogi od plaży z wyśmienitą falą. "To była najlepsza decyzja w moim życiu" - te słowa słyszę chyba już od piątej osoby! Jason ma teraz szkółkę surfingu dla bogatych turystów z Europy i Japonii. Właśnie przybyła oczekiwana grupa - "Trzymaj się, lecę łączyć przyjemne z pożytecznym!"

Robi się coraz jaśniej. Ludzie wychodzą na dwór pobiegać, wyprowadzić psa, pomedytować, nacieszyć się nowym dniem pełnym słońca. Wielu spędziło całe życie gdzieś daleko, w pośpiechu, na dorobku. Dopiero na emeryturze odkrywają na nowo każdy poranek w nadmorskiej mieścinie. Teraz jest najlepszy czas - jeszcze nie nadszedł upał. Powietrze jest rześkie i pełne radości istnienia. Już za godzinę słońce zamieni się bezlitosnego tyrana. Aż do wieczora chowamy się w cieniu i w klimatyzowanych wnętrzach (to dziwne, ale tych jest tutaj nie za wiele!..). Czekamy na powrót rozgwieżdżonego nieba i odrobiny chłodu. Wtedy znów pójdziemy nad brzeg.

Największe skupisko ludzkie - Sydney, także należy do Oceanu.
On - Ocean - jest tu królem. Wszyscy składają mu hołd w czas letnich upałów. Woda jest niezwykle czysta i w środku czteromilionowego miasta ludzie łowią ryby na kolację!
Bezustannie ciągnie mnie na brzeg. Nie tylko po to, by pływać. Wybór atrakcji jest przecież ogromny. Dla turystów są szerokie plaże z wyśmienitą falą. Dla zamyślonych - malownicze skały, urwiska, dające nieskończone wątki do rozważań klify. Dla zakochanych - nadmorski las, setki zatoczek, ławki z widokiem na zachód słońca. Dla niespełnionych - strome urwiska z gwarancją skręcenia karku.
Wszystko w zasięgu ręki! Trzeba tylko mieszkać w zamożnej dzielnicy nadmorskiej. Położone w głębi lądu, uboższe i znacznie mniej urodziwe dzielnice zachodnie - oznaczają długi dojazd w potężnym skwarze. Emigranci naprawdę nie mają tu lekko.

Opalanie się na plaży, w dotkniętej plagą czerniaka Australii, jest domeną turystów.
Miejscowi są rozważniejsi. Zakładają kapelusze, używają kremu trzydziestki i raczej nie zdejmują koszulek. Wystarczy przyjrzeć się dokładnie skórze starszych Australijczyków, aby na zawsze dać sobie spokój z kąpielami słonecznymi. Na ich dolegliwościach można zrobić doktorat...

963dca616a7befd26ab88637b1ca48c6.jpgKażdy dzień przynosi odkrycia.
Jest tyle miejsc ciekawszych niż piaszczysta łacha. Są plaże, gdzie zamiast piasku leżą tylko fragmenty koralowca. Czas przestaje grać rolę, gdy pochylamy się nad tym fenomenem. Nie ma dwóch identycznych kawałków. Bogactwo form przerasta naszą wyobraźnię - pozostaje tylko podziwiać. Chociaż nie mają już koloru żywej rafy - wciąż olśniewają. Na kolanach spędzamy dobre dwie godziny. Chciałoby się zabrać to wszystko ze sobą, ale przecież nie da rady..
Następny ranek, kilka godzin drogi dalej. Plaża szczelnie pokryta muszlami. Te duże, błyszczące, z wzorami i kolcami. Te małe, pomarańczowe i czerwono - brązowe, jak miniaturowe kwiaty. Leżące tu od lat i wyrzucone na brzeg dzisiaj rano. Generacje ślimaczej egzystencji.

Na północ od Rockhampton (Queensland) oceaniczna kąpiel jest już niebezpieczna.
W wodzie czają się meduzy, których jad może z łatwością zabić człowieka. Tymczasem temperatura Oceanu w tych okolicach to nawet 30 stopni Celsjusza. Łapię się za głowę. Taki skarb, taki skarb i nie można go dotknąć!
Kąpiel bezpieczna jest dopiero poza granicami rafy, gdzie przybój odstrasza niebezpieczne "blue box jelly-fish". Przy brzegu pływać można tylko w specjalnym stroju z lycry (chociaż i tak nie daje pełnego zabezpieczenia). Młody chłopak, pracownik oceanarium w Townsville przestrzega nas przed lekkomyślnością: "Jeśli w trakcie kąpieli dostrzeżesz w wodzie blue-box - znaczy to, że jest za późno. Z pewnością jesteś już zaplątany w ich parzydełka. A wtedy niech Bóg ma cię w swojej opiece... Ich ukąszenie to najokropniejszy ból pod słońcem."

Niezwykłości odkrywane co rano wciąż zachwycają...
Sam Stwórca wyrzeźbił na brzegu swój autograf. Skały pokryte siatką pęknięć niczym graffiti. W dodatku pełne życia! W każdym zakamarku chowają się kraby. Obok - niezliczone małże. Na czas odpływu szczelnie zamykają się w muszlach na brzegu. Oderwanie ich gołymi rękami jest niemożliwe - poruszone przywierają z całych sił do skały.

I jeszcze jeden brzeg. Las deszczowy wychodzi na spotkanie Pacyfiku! Przechadzamy się pośród palm kokosowych. Dojrzałe orzechy walają się u naszych stóp. Poczęstunek dla gości z drugiego krańca planety... Odtąd zaczyna się nasz powrót - każdy kolejny kilometr zbliżać nas będzie do ojczyzny. Północ Europy z tutejszej perspektywy jest inną planetą. Nie chce się nam wracać...

Sezon grzewczy

Australia latem to przede wszystkim słońce (zawsze stosuj krem z mocnym filtrem!!) i duuużo ciepła.

Klimat na północy kontynentu - od października do kwietnia - jest niemal nieznośny dla białego człowieka.
W szczególności zaś dla typów przybyłych prosto z północnej Europy. Dokucza nie tylko upał, ale również wilgotność. Jak łatwo zgadnąć - takie warunki nie pozostają bez wpływu na zachowanie ludzi. Podczas lata niektórzy z białych osadników, żyjących w najbardziej wysuniętych na północ osadach stają się, delikatnie mówiąc, czasowo niepoczytalni (pomroczność jasna?!). Wybiegają wtedy w pół słowa z domu i znikają w buszu. Nikt ich nie goni. Sami powracają po kilku dniach - zapadnięte policzki, zarośnięte twarze, potargane ubrania, odwodnieni, ale już spokojni. Inni zapadają w swego rodzaju letarg (byłem blisko!) - próżno wtedy szukać z nimi kontaktu. Będą po prostu siedzieć bez ruchu, bez reakcji na zaczepki otoczenia. Reszta towarzystwa, nauczona doświadczeniem czeka, aż im przejdzie...

495cb09b7474390b4ed30924271a53d2.jpgPrawdziwa dżungla przed siekierą nie ustoi.
Niestety, biali kolonizatorzy Antypodów zdołali wykarczować większość rosnących tam lasów deszczowych. To, co przetrwało, jest teraz chronione w granicach parków narodowych. Mamy do wyboru zarówno tropikalne dżungle (Queensland - Półwysep York), jak i lasy charakterystyczne dla klimatu umiarkowanego (Tasmania). Wszystkie warte są zobaczenia. Mimo szkód wyrządzonych środowisku naturalnemu, wciąż stosunkowo łatwo można odnaleźć zupełnie dzikie połacie, gdzie szlaki należy przecierać samemu. Co ciekawsze, do niejednego parku narodowego nie prowadzi żadna droga. Bez samochodu terenowego ani rusz!

Wędrówka po buszu lub lesie deszczowym jest często prawie niemożliwa, jeśli nie kroczymy wcześniej przygotowaną ścieżką. Ściana roślin jest tak gęsta, że nawet w zaludnionych okolicach Sydney zejście z utartego szlaku bez maczety bywa niewykonalne! Kolczaste i gęste zarośla, powalone drzewa ociekające żywicą o kolorze krwi, kamienne usypiska udowodnią to każdemu śmiałkowi.

Las tropikalny to nie tylko palmy.
Paprotki wielkości jabłoni, splątane i ciągnące się bez końca liany, gigantyczne drzewa, ich korzenie niczym przypory katedry... Bujny i cudownie zielony gąszcz sprawia, że łatwo się w nim zatracić. Zapomniałem się na chwilę i do rzeczywistości przywrócił mnie rozpaczliwy krzyk mojej towarzyszki! Stanęła twarzą twarz z ogromnym pająkiem - 18 włochatych centymetrów (!!!) w sieci niczym mały spadochron. Wszystko to dokładnie w poprzek leśnej ścieżki...

Jeszcze większym zaskoczeniem są pijawki, które (zamiast biernie oczekiwać) samodzielnie wspinają się na potencjalnego żywiciela! Wystarczyła chwila nieuwagi - na moich ramionach, butach, nogach pojawił się niespodziewany desant! No tak, nie tylko się wspinają, ale jeszcze rzucają się z pobliskich drzew i krzaków. Odczepienie takiej bestii jest kłopotliwe, a wszelkie próby rozdeptania bezowocne. Ciało pijawki jest jak kauczuk i wszelkie próby morderstwa spełzną na niczym...

Tymczasem w pobliskich zaroślach czają się kolejne stworzenia. Na 16 najbardziej jadowitych węży świata aż 11 żyje w Australii. Co prawda, większość z nich sama zejdzie nam z drogi. Jest jednak kilka odmian, które postanowiły, że "człowiek nie człowiek - coś ukąsić trzeba". Wtedy to my usuwamy się pierwsi. Generalna zasada to nie wkładanie rąk w żadne jamy, dziury, szczeliny, dziuple itp. Podczas wszelkich wędrówek po lesie i buszu obowiązkowe są długie spodnie i buty o twardej powierzchni.

Te same środki zapobiegawcze odnoszą się do niektórych odmian pająków. Dwie z nich (zwane przez miejscowych funnel-web i red-back) są popularne nawet w Sydney. Ich ukąszenia traktuje się równie poważnie jak te poczynione przez węże.
Lyndon - gospodarz domu, w którym mieszkałem (w Sydney) - opowiadał mi, że red-back jest wszechobecny. "Nawet tutaj, w środku wielkiego miasta?!" - "Nie wierzysz mi? Chodź na werandę!" Dorodną samicę znaleźliśmy ukrytą pod siedziskiem mojego ulubionego ogrodowego krzesła. Żegnajcie upojne wieczory pod gwiaździstym niebem...

Żadne środki nie uratują przed insektami łaknącymi naszej krwi.
Miejscowe odmiany komarów zwane przez miejscowych "mozzies" (skrót od mosquitoes) oraz sand flies, zrobią wszystko, aby się do nas dobrać. Szeroko stosowane środki odstraszające insekty w formie sprayu z dopiskiem "Tropical Strength" (toksyczne - nie wolno ich nadużywać!), kadzidełek, lampek itp. - działają z niewielką skutecznością. W wielu sytuacjach porządne ubranie okazuje się najlepszym środkiem ochrony.

Moskitiery i kapelusze z dyndającymi wokół ronda kawałkami korka stanowią chyba jedyną ochronę przed muchami - największym utrapieniem w głębi australijskiego buszu. Latem, w pewnych miejscach (szczególnie tam, gdzie hoduje się zwierzęta), sytuacja jest poza wszelką kontrolą... Miejscowi są do tego bardziej lub mniej przyzwyczajeni, przyjezdni zaś zaskoczeni i po chwili zdesperowani.

Tropiki nie takie straszne, jak je maluję.
Ci, których jeszcze nie zdołałem odwieść od zamiaru podróży do tropikalnej Australii, niech przeczytają kilka słów pocieszenia. Otóż na kontynencie tym znajdują się chyba najbezpieczniejsze na świecie (dla turystów) tereny o charakterze tropikalnym. I to nie tylko ze względu na stabilną sytuację polityczno - ekonomiczną kraju. Brak tutaj wielu chorób będących domeną gorących klimatów i nie trzeba przechodzić żadnych szczepień przed wyjazdem. Prawdopodobieństwo zapadnięcia na gorączkę dengue lub Ross River (obie przenoszone przez komary!) jest stosunkowo niewielkie.

Okolice te odwiedzane w trakcie pory suchej (czerwiec - wrzesień) oferują już całkiem sympatyczny zakres temperatur, zmniejsza się też uciążliwa wilgotność powietrza.

Bujna i fascynująca w swych przejawach przyroda odwdzięczy się za czas poświęcony na poznanie jej tajemnic. Tym bardziej, że mało zostało na świecie miejsc równie dzikich i nieokiełznanych...

Boże Narodzenie na ciepło

Tak bardzo cieszyłem się mając przed sobą perspektywę spędzenia świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku w atmosferze gorącego lata. Czekałem na całe góry wrażeń i miałem nadzieję, że rzeczywistość przejdzie moje najśmielsze marzenia (może jakaś siostrzenica św. Mikołaja w bardzo skąpym bikini - nie wspomnę już o topless). Właściwy czas nadszedł i rzeczywiście przyniósł mnóstwo wrażeń, ale czy było lepiej niż w Ojczyźnie?

Odpowiedź - jako to zwykle z odpowiedziami na naiwne pytania jest dość złożona. Po pierwsze nie było lepiej tylko inaczej, a po drugie to kwestia gustu!

Koniec grudnia w Sydney to początek upalnego lata.
Temperatura raczej nie spada poniżej 25 stopni Celsjusza (co wraz z wilgotnością daje przynajmniej 30 stopni). Święta Bożego Narodzenia, kulturowo wywodzące się z zimnej o tej porze roku Europy, to tradycyjnie najlepszy okres dla wszystkich handlowców. Stają się więc tematem przewodnim okresu wzmożonej sprzedaży, a miasto przystraja się w tonacji choinkowo - zimowej. W trakcie tropikalnego upału wygląda to całkiem nie na miejscu, ale chyba działa, skoro każdego roku ponownie przyozdabia się całe budynki girlandami plastikowych świerków, a w centrum miasta (na Martin Place) staje wysoka na piętnaście metrów sztuczna choinka obwieszona równie sztucznymi bombkami i prezentami. Wokół zaś kręcą się tabuny nieco zmęczonych gorącem świętych Mikołajów.

Ubrani w najlżejsze letnie ciuchy i zlani potem przechadzamy się pośród wystaw sklepowych i zastanawiamy się, co to wszystko tu robi?! Nasze zmysły mówią, że lato mamy tego roku jak trzeba, a jednocześnie za szybą ktoś pracowicie odtworzył (za pomocą lalek i śniegu w sprayu) zimowe sceny z życia prowincji. Dezorientację powiększa fakt, że wszyscy tubylcy zaczynają masowo wyjeżdżać na wakacje na Fidżi (modny kierunek - stosunkowo tanio i z rajską atmosferą tropikalnej wyspy), a telewizja emituje kolędy.

Podobnych nam, zagubionych jest znacznie więcej.
W grudniu do Sydney przyjeżdżają całe tabuny turystów - szczególnie angielskich - pragnących uciec przed europejską zimą.
Jedyną receptą na sytuację jest chyba poddanie się nastrojowi. Ci spragnieni polskiej atmosfery rodzinnego święta będą jednak zawiedzeni. Australijczycy spędzają w rodzinnym gronie raczej tylko pierwsze święto. Następnego dnia pakują manatki i gnają w stronę oceanu, aby nad wodą schronić się przed upałem. Niezwykle popularne staje się także wykupywanie świątecznego śniadania w restauracji. Już za około 50 dolarów udajemy się z najbliższymi do lokalu z obficie zastawionymi stołami (do wyboru, do koloru, ile tylko zdołamy zjeść), a potem tradycyjnie - samochód i najbliższa droga wyjazdowa z miasta. Odtąd, aż do połowy stycznia centrum biznesowe miasta będzie wymarłe choćby krajowi groził największy kryzys...

Spragnieni swojskości mogą udać się do klubów polskich działających w Sydney. Ostrzegam jednak, że ta opcja przeznaczona jest tylko dla zdesperowanych. Miejsca te przypominają raczej skanseny niż tętniące życiem ośrodki i przyciągają głównie Polaków przybyłych w latach osiemdziesiątych i wcześniej. Imprezy naprawdę warte odwiedzenia ze względu na swoje walory kulturalne można policzyć na palcach jednej ręki. Takie widać zapotrzebowanie i sprzedaje się tylko repertuar wspominkowy...

Próba odtworzenia Wigilii po polsku, w gronie przyjaciół udała się połowicznie - zwyczaje i tradycje należało odrobinę dopasować do warunków.
Tradycyjny barszcz był doskonały w smaku, ale ciepła zupa powodowała wzmożone pocenie... Niestety, urządzenia klimatyzacyjne w australijskich domach są wielką rzadkością mimo dokuczliwie gorącego lata. Niech wszyscy wyjeżdżający przygotują się na kilka nieprzespanych, a za to intensywnie przepoconych nocy...
Karpia nie było - ale może to i lepiej, bo wybór pysznych ryb na miejscowym rynku jest ogromny - choć ceny słone jak wody oceanu Biorąc pod uwagę położenie kontynentu i obfitość tamtejszych wód jest to zdumiewające, ale jednak prawdziwe.
Następny gwóźdź programu - sałatka warzywna z majonezem - była równie dobra jak barszcz, ale takie dania w środku lata zawsze spożywa się z duszą na ramieniu.

Sytuacja nie była jednak bez wyjścia!!! Do wigilijnego menu koniecznie włączyć trzeba wyśmienite i super atrakcyjne cenowo wina australijskie oraz wszelkiego rodzaju sałatki z egzotycznych owoców. Co prawda ceny owoców to obok ryb, także miejscowy fenomen (drogo, zdecydowanie za drogo - chociaż w tym klimacie wszystko powinno rosnąć jak na drożdżach!), ale za to wybór jest interesujący. Na deser zaś koniecznie przepyszne i nie tuczące (a przynajmniej nie aż tak...) owocowe lody zrobione z Passion Fruit. Palce lizać i niezawodnie pomaga ukoić żal za makowcem.

Kolację spożywamy nieśpiesznie i pocąc się obficie (upał nie przemija długo po ukazaniu się pierwszej gwiazdki), ale za to po zakończonym posiłku biegniemy się wykąpać w oceanie!!! Oczywiście, po taaakiej uczcie pływamy statecznie i brzuchem do góry, ale tylko, gdy nie jesteśmy w stanie wskazującym!!! Każdego napotkanego Mikołaja wciągamy za brodę do wspólnej zabawy - w końcu przeziębić się nie ma szans.

Ranek pierwszego dnia świąt dla większości turystów jest okazją do spotkania na plaży Bondi.
Plaża i przylegająca do niej dzielnica miasta o tej samej nazwie są zamieszkane przez wielką liczbę obcokrajowców przebywających czasowo w Australii. Są to zarówno studenci, jak i doświadczeni podróżnicy tymczasowo pracujący i oszczędzający na następny etap wyprawy, wreszcie zaś członkowie kultu deski surfingowej (pojawiają się na plaży niezawodnie już od szóstej rano - niezależnie od pogody).

Tego dnia większość z nich wylega nad ocean przystrojona we wszystko, co tylko da się skojarzyć ze świętami. Są więc czapki świętego Mikołaja oraz jego pomocników (nieraz przyodzianych w atrakcyjnie skąpe stroje kąpielowe - sama ich obecność jest dla wielu prezentem...), sztuczne brody, choinki wetknięte w gorący piasek. Za przekąskę służy ciasto na kocyku i nie za dużo, ale zawsze trochę dobrego wina i piwa. W Sydney kultura picia jest bardzo wysoka i nie ma obawy, że będą z tego jakieś kłopoty...

Obecni na Bondi Beach mają poczucie uczestnictwa w specjalnym wydarzeniu i z radością wystawiają blade, zamorskie torsy na piekące słońce południowej półkuli. Jeśli jednak przyjrzeć im się dokładniej widać na ich twarzach coś w rodzaju zakłopotania, poczucia braku harmonii. Goście z północnej półkuli rozglądają się wokół siebie z niedowierzaniem - czy nie może nam spaść chociaż odrobina śniegu?!

Najbliższy postój - 60km

ec1f408654cf063a9aea01834f07cd2d.jpg
Na znaku jest "tylko 50 km" - przy poprzednim (z sześćdziesiątką) nie zdążyliśmy się zatrzymać...

Australia. Z zachodu na wschód jest dalej niż z Madrytu do Moskwy, a w kraju żyje przecież tylko 17 milionów ludzi. Środek kontynentu to prawie wyłącznie spieczona słońcem, wyjałowiona i niegościnna ziemia, jedynie wybrzeża oferują w miarę komfortowe warunki do zamieszkania przez ludzi. Skoro tak, to jak wyglądają miejscowe drogi?...

Sieć komunikacyjna w tym ogromnym kraju to dość złożona sprawa.
W dobie rozwoju komunikacji lotniczej niewielu jest chętnych do podróży samochodem przez gorący i niegościnny interior (wnętrze kontynentu). Także transport towarowy często polega na bardziej ekonomicznych pociągach i statkach niż samochodach. Australijczycy jako naród oszczędny i praktyczny zbudowali sieć asfaltowych dróg tylko tam, gdzie znajdują się duże skupiska ludzkie i budowa "cywilizowanego" dojazdu jest ekonomicznie uzasadniona. Podróżujący po kontynencie samochodem osobowym nie ma łatwego zadania. Rozwinięta sieć autostrad sprowadza się do wybrzeży wschodniego i części zachodniego a przez środek kontynentu biegną zaledwie trzy w miarę dobrze utwardzone drogi - jedna z południa na północ, pozostałe dwie (prowadzące z zachodu na wschód) oplatają pd. i pn. wybrzeża kontynentu. W trakcie jazdy mamy pierwszy kontakt z wszechobecną w kraju, pro-australijską propagandą na użytek miejscowych ignorantów. I tak Great Western Higway (Wielka Autostrada Zachodnia) to po prostu jedno pasmo asfaltu w każdą stronę. Dodatkowo co pewien czas trafia się dodatkowy pas (raz po prawej raz po lewej stronie drogi) na wyprzedzanie. Reszta sprowadza się do bitych dróg ziemnych, wąskich szlaków w buszu i lasach deszczowych lub też "jedź wg kompasu" - czyli drogi nie ma i szlak wyznaczyć trzeba samemu.

Kontynent australijski najlepiej zwiedzać jest właśnie samochodem!
Benzyna jest niedroga i kosztuje od 80 - 90 centów (1,60 zł) na wybrzeżach do 1,30 AUD (2 zł 60 gr) w interiorze. Transport publiczny obejmuje tylko główne trasy i leżące przy nich miejscowości. Zorganizowane, i wcale nie tak znowu konkurencyjne cenowo, wycieczki autokarowe polegają na przepędzaniu turystów przez kolejne, zatłoczone atrakcje. Następnie stadko prowadzi się do "zaprzyjaźnionych" sklepików z pamiątkami typu drewniany kangur i bumerang do powieszenia na ścianie (najlepiej obok poroża pana domu).

Prawdziwa Australia leży gdzieś na uboczu, wymaga dojazdów w odludne miejsca i czasu na zastanowienie, obserwację, odkrywanie we własnym tempie. Zaliczanie kolejnych atrakcji i wypełnianie albumu zdjęciami typu "ja na tle skały, ja na tle drzewa, ja na tle dzikiego zwierza" po przejechaniu połowy kuli ziemskiej to chyba nieporozumienie..

Zdobycie czterech kółek na podróż nie jest wcale wielkim problemem!
Tym, którzy nie podróżują zbyt dużo ;-) warto uświadomić, że są kraje, gdzie samochód wcale nie jest luksusem. Co więcej, w Australii nikt naszego skarbu nie ukradnie ze parkingu (nazwanego dla niepoznaki "strzeżony"). Nie ma także Marka Pola, który cierpi na zaburzenia snu i kombinuje jak by tu przywalić kierowcom nowy podatek. Sam oczywiście porusza się służbową bryką..
Z tego powodu całe mnóstwo odwiedzających Antypody dochodzi do wniosku, że własny środek transportu jest najwłaściwszym wyjściem. Miejscowi przedsiębiorcy są na to doskonale przygotowani. Biorąc pod uwagę dość spore ryzyko nadziania się na kiepską wypożyczalnię/dealera - ich przygotowanie bywa aż za dobre..

Wybór jest ogromny - możemy wypożyczyć wszystko od małego samochodu miejskiego, przez samochód z częścią mieszkalną tzw. "campervan", aż do terenowej Toyoty Landcruiser. Ta ostatnia, jak każdy zresztą czołg, wjedzie praktycznie wszędzie, gdzie sobie zamarzymy... Do wypożyczenia samochodu wystarczy międzynarodowe prawo jazdy i karta Visa lub Mastercard (karta musi być wypukła - z wytłoczonym numerem, datą ważności i nazwiskiem).
Samochód najlepiej wypożyczyć w renomowanej, międzynarodowej sieci, gdzie jasne są warunki ubezpieczenia (najpierw należy bardzo dokładnie przestudiować warunki polisy!). Standardowo nasza odpowiedzialność finansowa obejmuje tylko opony i przednią szybę - kamienie są utrapieniem tamtejszych dróg. Jest co prawda trochę drożej, ale za to jest mało prawdopodobne, że ktoś będzie próbował nas oszukać!! Z małych i niezależnych firm z czystym sumieniem polecić można "Bayswater" (filia w centrum Sydney - Williams Street, mają tylko Toyoty Corolla) - rewelacyjne ceny i warunki ubezpieczenia.

Inną opcją jest kupno własnego, używanego samochodu od specjalnego dealera (np. "Auto Barn"), który odkupi go od nas po zakończeniu wycieczki (oczywiście za odpowiednio mniejszą kwotę i jeśli samochód jest wciąż zdatny do dalszej jazdy).

UWAGA! Jest to opcja dla samochodowych znawców!! Dealerzy zawodowo zbijają ceny. Przy okazji też potrafią zbić klienta z nóg.. Zdarzają się historie, gdy kupiony samochód zatrzymuje się 15 km za granicami miasta. U progu wielkiej podróży - i tu można mówić o wielkim szczęściu. Przynajmniej serwis jest bliżej niż 1000 kilometrów.

Najbardziej popularnym modelem jest produkowany na miejscu Ford Falcon (na drugim miejscu plasuje się Holden Commodore). Jest to nad wyraz przestronny samochód osobowy (sedan lub kombi) wyposażony w czterolitrowy silnik i mający opinię maszyny nie do zdarcia. Poza tym popularność tego potwora jest na tyle duża, że naprawi go praktycznie każdy wiejski warsztat lub ostatecznie miejscowy kowal - złota rączka. Większość wystawionych tam samochodów to prawdziwi weterani szos. Nie zdziwiłbym się, gdyby każdy z nich miał podrasowany przebieg... Acha, dowiedziałem się przy okazji, że świetnym (i chętnie praktykowanym) sposobem na cieknącą chłodnicę jest wsypanie do niej garści zmielonej kawy.

Jako, że Australię można określić jako "zamorską filię Wielkiej Brytanii" mamy tu do czynienia z ruchem lewostronnym.
Określenie "filia" bierze się stąd, że, kilka lat temu - w referendum - Australijczycy zagłosowali przeciwko przekształceniu kraju w suwerenną demoktrację konstytucyjną. Iście brytyjskie przywiązanie do tradycji..
Tymczasem sama jazda po lewej stronie nie sprawia większych trudności (trzeba zapamiętać jedno - dopóki kierownica jest od strony środka jezdni - wszystko jest OK!). Przyzwyczaić się trzeba za to do rozmieszczonych odwrotnie niż u nas włączników kierunkowskazów i wycieraczek oraz dźwigni zmiany biegów. Zazwyczaj pierwsze pół godziny jest pełne napięcia, później zaś, stopniowo przyzwyczajamy się i sprawa ta staje się drugorzędną.

Skrzyżowania i trakty komunikacyjne nie są nadmiernie skomplikowane i problemem staje się dopiero system oznaczeń drogowych. Nie ma co owijać w bawełnę - Australia oznaczona jest beznadziejnie. Wyobraźcie sobie najgorzej oznaczone (pod względem tablic kierunkowych, numerów dróg, nazw ulic, atrakcji turystycznych) miasto w Polsce i pomnóżcie to przez trzy, a otrzymacie obraz sytuacji z jaką nierzadko można spotkać się na miejscu. Tubylcy mają osobliwy zwyczaj umieszczania tablic kierunkowych (pomagających odnaleźć np. drogę na jakąś miejscowość) tuż za skrzyżowaniem, na którym powinno się skręcić! W dodatku wiele z nich ma wielkość średnio wyrośniętej chusteczki do nosa. Jeśli jeszcze wziąć do tego nieuprzejmy, nieustępliwy styl jazdy kierowców z dużych miast (nasi taksówkarze czasami wydają się przy Australijczykach dżentelmenami - to pewnie wina przemęczenia upałem) - musimy uzbroić się w duuużo cierpliwości. Zmiana kierunku jazdy na zatłoczonej drodze w centrum miasta, gdzie tablicę dostrzegamy 10 metrów przed skrzyżowaniem, jest niewykonalna.

Cokolwiek nie będziemy robili - czeka nas trochę błądzenia...
Szczególnie, że na rynku sztuką jest kupienie niezawodnej mapy! To jeszcze jeden fenomen tego kraju - atlasy i mapy drogowe dostępne w księgarniach są nad wyraz niedokładne i zawodne. Przypomina to czasy tajemnicy wojskowej w czasach PRL - człowiek do domu nie mógł trafić, bo mapy w skali 1:5000 celowo rysowane były z błędami, żeby i wróg przypadkiem do nas nie doszedł!... Wracając do tematu - nie warto więc wydawać pieniędzy na wielką książkę formatu A3, którą będziemy trzymać w bagażniku. Najlepszym sposobem jest odwiedzanie lokalnych punktów informacyjnych (rozmieszczonych w regularnych odstępach wzdłuż ważniejszych dróg) i uzyskanie najdokładniejszych informacji bezpłatnie! Można też udać się do Narodowego Związku Motorowego - NRMA (National Roads & Mostorists Association), gdzie już za około 5 dolarów kupimy dość dobrą mapę wybranego stanu wraz z polecanymi miejscami noclegowymi. Dobrym pomysłem jest odwiedzenie specjalistycznego sklepu (zajmującego się głównie materiałami pomocnymi w eksploracji kontynentu), gdzie możemy nabyć dokładne mapy interesujących nas okolic.

Podczas pakowania należy pamiętać nie tylko o zabraniu sprzętu campingowego, ale również zapasowych części do samochodu - niezbędne na odludziu okazać się mogą choćby i paski do wentylatora (pogoda sprawia, że układ chłodzenia pracuje bardzo intensywnie). W razie problemów przetrwać pomaga także CB-radio oraz przynajmniej 3 litry wody/dzień/osobę. Organizm odwadnia się bardzo szybko, a skutki są dość uciążliwe - generalna zasada to picie dwa razy więcej płynów niż nam się wydaje, że potrzeba. Jeśli podczas jazdy atakuje nas środkowy pas jezdni lub niebo ma dziwny kolor i logo sponsora - czas się porządnie napić, zrobić dwudniowy postój i zacząć unikać słońca.

Daleko i blisko to określenia subiektywne.
Najbardziej przekonujemy się o tym będąc w kraju o rozmiarach Australii. Tutaj blisko oznaczać może 400 km. Wśród miejscowych nie jest niczym nadzwyczajnym sześciogodzinna jazda do miłego zakątka okolicy na weekendowe wędkowanie. Podróżowanie i zwiedzanie kontynentu jest narodowym sportem uprawianym przez niezliczone rzesze ludzi. Dzięki temu nie musimy martwić się o noclegi (campingi i motele są prawie zawsze "pod ręką"), czy miejsca na postój i odpoczynek. Nie należy się jednak dziwić się, gdy następny parking oddalony jest o 60 km jazdy. Do rzadkości nie należą również zupełnie bezludne odcinki drogi mierzące kilkaset kilometrów. Należy zawsze pamiętać o zaopatrzeniu w paliwo i racje żywnościowe przed wyruszeniem w taką trasę.

Chcecie zobaczyć prawdziwy korek?! Przyjedźcie do nas, do Warszawy, Trójmiasta, czy Wrocławia...
Duże natężenie ruchu, czy korki są poza obrębem dużych miast niespotykane i zazwyczaj czas za kierownicą spędzamy na wpatrywaniu się zalaną słońcem pustkę. Źle - jeszcze raz: wpatrujemy się w zalaną słońcem, rozżarzoną, wysuszającą gardło i oczy, oślepiająco jasną, ogłupiająco monotonną, ciągnącą się w nieskończoność, ciskającą w nas z poboczy kangurami i innym miejscowym zwierzęciem pustkę.

Nauczeni doświadczeniem miejscowi zachęcają do robienia sobie przerw co dwie godziny i szybko stwierdziłem, że nie jest to wcale głupi pomysł. Jednostajność takiej jazdy powala lepiej niż tabletki nasenne... Szczególnie, jeśli samochód (nie daj Boże!) pozbawiony jest klimatyzacji i w środku panuje temperatura 50 stopni Celsjusza. Stan Queensland w sezonie (maj-wrzesień) otwiera nawet specjalne punkty zwane "driver - reviver" (w wolnym przekładzie: Budzik kierowcy) częstujące kierowców darmową kawą!

A czujność podczas jazdy popłaca! Australijska fauna (przetrzebiona w stopniu daleko mniejszym niż w Europie) z uporem daje znać o sobie właśnie na drogach. Pojawiające się tuż przed maską kangury, Emu, wombaty itp. potrafią narobić skoro szkód jeśli dojdzie do kolizji. Szczególnie uważać trzeba pomiędzy piątą po południu, a 8 rano, kiedy to większość australijskich stworzeń wychodzi z kryjówek na poszukiwanie jedzenia. Jeśli jednak będziemy uważni - czeka nas sporo atrakcji (aparat fotograficzny należy mieć zawsze pod ręką).

Owszem podchodź, ale za nic nie podjeżdżaj no do płota!
Osobnym problemem tamtejszych dróg są krawężniki i wszelkiego rodzaju podjazdy. Wiele z nich (nawet w centrum miasta) zbudowana jest chyba tylko i wyłącznie z myślą o samochodach terenowych a każda próba pokonania ich zwykłym autem osobowym skończyć się może przykrą i kosztowną niespodzianką. Uszkodzenie któregoś z elementów podwozia może nawet uniemożliwić dalszą jazdę i radzę mocno zwolnić przy każdej próbie pokonania tych niezwykłych przeszkód.

Do serca przytul glinę.
Mimo, że Australijczycy nie zawsze mogą poszczycić się na drodze dobrymi manierami, to nie przekraczają nadmiernie limitów prędkości. Powodem jest skuteczność Policji. Na kontrole radarowe natknąć się można w najbardziej nieoczekiwanych i zdawałoby się odludnych miejscach. Stoi sobie na poboczu, w buszu jakiś samochód i dopiero po bliższych oględzinach okazuje się, że jest to nieoznakowany wóz policyjny z radarem ukrytym w trawie.. Szczególnie popularne są aparaty fotograficzne z prędkościomierzem umieszczone na skrzyżowaniach, czy w newralgicznych punktach miasta - za takie zdjęcie płaci się dość słone rachunki...

Policjanci są nadzwyczaj miłymi ludźmi. Na ich pomoc i dobrą radę możemy zawsze liczyć, ale tylko do czasu, gdy złamiemy prawo. Policyjne wozy patrolowe mogą sprawdzać prędkość innych samochodów podczas jazdy, poruszających się w tym samym i w przeciwnym kierunku. Sam byłem świadkiem efektownych pościgów z zawracaniem na środku autostrady i kończących się zatrzymaniem niepokornego kierowcy. To surowe podejście jest efektem narodowej skłonności do jazdy po kieliszku (w tej dziedzinie nie jesteśmy jednak osamotnieni!).

Z góry na pazury.
Jazda po górach (np. okolice Mount Tamborine na zachód od Brisbane) to często atrakcja sama w sobie. Jako, że większość kraju nie doświadcza przymrozków, niektóre drogi zbudowano na baaardzo stromych zboczach. W istocie, bywały tak strome, że jako kierowca czułem się niby narciarz na dobrym stoku. Stojąc na szczycie góry nie byłem w stanie zobaczyć drogi znikającej za krawędzią spadku zbocza! A jechać trzeba, bo niecierpliwi autochtoni najeżdżają już na tylny zderzak i niecierpliwie trąbią. Emocji jest zawsze niemało, tym bardziej, że cały czas nie wierzyłem własnym oczom - jak to możliwe, że ten asfalt samoistnie nie spływa w dół?! Oczywiście ciężarówkom nie wolno tam wjeżdżać, ale i mniejsze maszyny zdążą dobrze rozgrzać swoje hamulce..

Podsumować ze łzami w oczach.
Podróż po kontynencie australijskim dostarczy wrażeń każdemu, kto zechce wybrać się w to odległe miejsce. Pod warunkiem jednak, że jest sę przygotowanym poświęcić na zwiedzanie odrobinę więcej czasu. To "odrobinę więcej czasu" oznacza dłużej, niż wykrzykiwane przez pilota wycieczki: "Proszę Państwa, wracamy do autokaru, mamy dzisiaj jeszcze tyle do obejrzenia!"

Oglądać owszem, ale nie wszystko w ciągu jednego popołudnia. Do wyboru są pustynie i bezkresne, mało zbadane pustkowia, skaliste wybrzeża, plaże z wyśmienitą falą dla amatorów surfingu, porośnięte lasem deszczowym góry. Jest nawet ośnieżona Góra Kościuszko ("koscjasko" - mawiają miejscowi). Jedyne czego potrzeba to wiele, wiele spokoju i cierpliwości (plus dobry aparat fotograficzny!), choć napotkani po drodze kierowcy zaklinali się, że i całe życie nie wystarczy na zjeżdżenie całości...

Fotografowanie Antypodów

Poza statywem i polaryzatorem - sam aparat nie jest jednak taki najważniejszy. Wszystkim, początkującym fotoamatorom podpowiadamy, że najważniejszy jest obiektyw!!!
Jeśli macie sprawną Practicę lub choćby i Zenita, potraficie z ich pomocą prawidłowo naświetlać negatywy i slajdy - jesteście w domu. Dobry obiektyw o stałej ogniskowej np. 28 mm, 35 mm, 50 mm - na pewno da satysfakcjonujące rezultaty.

Ceny filmów nie odbiegają zbytnio od tych w Polsce (no, może poza slajdem Fuji Velvia - droższy niż w kraju..), niektóre materiały mogą być nawet tańsze! Biorąc pod uwagę ilość prześwietleń bagażu po drodze - nie warto ryzykować zniszczenia materiałów. Kupując większą ilość filmów można trochę się potargować. Szczególnie w Sydney! Centrum miasta to przynajmniej 10 sporych sklepów ze sprzętem. Jeśli sprzedawca kręci głową - należy mu natychmiast podziękować i zmienić lokal! Kto wie, może nawet nie zdążycie wyjść na zewnątrz, gdy usłyszycie sympatyczne "All right! I could match your price!"..

W trakcie podróży negatywy i slajdy musisz chronić przed wpływem wysokiej temperatury!! Pozostawione na wiele godzin w upalny dzień mogą przy wywoływaniu sprawić bardzo przykre niespodzianki.. Najlepiej kupić sobie małe pudełko termoizolacyjne (np. ze styropianu), do którego obok filmów powinniście włożyć np. torebkę lodu. Na praktycznie każdym campingu dostępna jest lodówka z zamrażalnikiem. Filmy wstaw do schłodzenia (nie kradną!!! - takiej kultury można miejscowym tylko pozazdrościć), a woreczek z wodą spróbuj ponownie zamrozić. W ten sposób będziecie mogli zostawić zapasowe materiały w samochodzie na czas pieszych wędrówek.
Podobne własności termoizolacyjne ma śpiwór - rozłóż go rano tuż pod pokrywą bagażnika, a twoje graty powinny utrzymać w miarę stałą temperaturę przez większość dnia.

Przed powrotem do Europy oddaj negatywy do wywołania - odbitki dorobisz po powrocie do kraju.
Najtańsze wywołanie? Hmm.. Raczej w centrum wielkich miast, gdzie jest duża konkurencja. Np. na stacji kolejowej Hurstville w Sydney jest punkt Konica, gdzie przy większej ilości, wywołanie negatywu może kosztować tylko 3 dolary! W firmowych Kodakach panuje zdzierstwo i czasami żądają za tę samą usługę 8 dolców.. W takich przypadkach śmiać się należy długo i donośnie.

Czas na cyfrę!
Ceny spadają, a sprzęt coraz lepszy - możesz sięgnąć np. po Canona 300d + 1Gb pamięci.

Australia wchodzi w układ o wolnym handlu z USA. Być może dzięki temu spadną ceny. Dotychczas było po kretyńsku - czyli nieuzasadniona drożyzna w europejskim stylu. To zawsze było wielkim zaskoczeniem dla świeżo przybyłych do Oz - szczególnie biorąc pod uwagę bliskość Azji. Praktycznie wszyscy wciąż dyskutują o tym, jak tanio kupuje się np. w Singapurze i sprowadzali stamtąd sprzęt.

Tak więc - wracając do aparatu - ładujesz foty na kartę pamięci, a kiedy zabraknie miejsca na kolejne zdjęcia - zrzucasz je na płytę CD w kafejce internetowej i walczysz dalej. Koszt aparatu zwróci się szybko - jeśli weźmiesz pod uwagę wydatki na zakup filmów, wywołanie (zawsze z paluchami na negatywie! brrr!) itp.

Pamiętaj jednak, że cyfry są wciąż niedoskonałe. Jeśli fotografujesz w pełnym słońcu - musisz liczyć się z "wypaleniami" (białe plamy, bez żadnej informacji o obrazie) w jasnych punktach kadru. W ciągu dnia potrzebujesz polaryzatora (zmniejsza kontrast zdjęcia, poprawia kolorki itp.). Naświetlaj "na światła" (czyli na oświetlne partie krajobrazu).
Acha, zdjęcia nagrywaj wyłącznie na drogich, super-trwałych CD-ROM. Taniocha utlenia się i po 1-2 latach i już nie odczytasz zdjęć.. A byłoby szkoda.

Kilka zdjątek znajduje się poniżej...

Co w sieci piszczy?!

Jako, że nie wypada podpierać się tylko jednym źródłem informacji - sprawdźcie sami, co o Australii mówią inni. Interesujących stron jest mnóstwo - poniższe linki prowadzą tylko do kilku najbardziej konkretnych. Jeśli sami pragniecie znaleźć się pośród wymienionych - piszcie!

Nauka w OZ.

  • Campus Travel - najprężniejsze w kraju młodzieżowe biuro podróży, niezły serwis, super dostępność w największych ośrodkach akademickich. Podobno mają najlepsze oferty jeśli chodzi o bilety lotnicze do niemal każdego zakątka świata.
  • EduAu - strona początkowo stworzona w ramach hobby przez Michała, polskiego studenta w Sydney. Teraz rozrosła się do słusznych rozmiarów i stanowi bodaj najlepsze polskojęzyczne opracowanie na temat studiowania w Australii. Nie słyszeliśmy ani jednej negatywnej opinii na temat usług jej właścicieli! Gorąco polecamy ten serwis.

Na pewno warto odwiedzić strony:

Australia - Życie, Biznes, Emigracja - kto wie, czy nie jest to najlepsze kompendium wiedzy dla osób zainteresowanych wyjazdem do Australii. Well done, Stan! Znajdziecie tu również niezwykle interesujące relacje/wrażenia świeżo przybyłych imigrantów. Często rewelacyjne teksty!

Serwis Australia - duużo informacji i dużo linków do stron o Australii. Także wrażenia z podróży i nauki (nie zawsze pozytywne, niestety..).

Australia, moja miłość - wyprawy przygodowe, ekspedycje w australijski outback, fotografie, reportaże, książki, pokazy slajdów.

Marek i Kasia - opisują swoją wyprawę do Oz.

Forum Gazety Wyborczej - kopalnia wiedzy i możliwość bezpośredniego kontaktu z Polakami rozrzuconymi po całym świecie. Jedyny ból - strasznie dużo chamskich, wulgarnych postów. Ale, widać tacy jesteśmy i prymitywne wypociny "typków" można tylko ignorować...
Jak znaleźć interesujące posty? Użyj wyszukiwarki - wpisz odpowiednią frazę np. "Australia", "Australia - nauka i praca" itp.

USA.INFO.PL - serwis dla osób planujących wyjazd do USA (Work&Travel, Internship, Camp) lub Anglii (FORUM, baza opinii, baza kontaktów, podatki, przewodnik po USA i nie tylko).
Jeśli zamierzasz zmienić kierunek wyjazdu - to źródełko informacji będzie nieocenione. Wiele gorzkich słów na temat polskich pośredników. Musi ich bardzo boleć.. Chłopaki, dużo mieliście prób przejęcia?..

 

 

Źródło: http://onfoto.republika.pl