JustPaste.it

Autostopem do Afryki

Relacja i zdjęcia z podróży piątki młodych ludzi do Afryki... autostopem.

Relacja i zdjęcia z podróży piątki młodych ludzi do Afryki... autostopem.

 

Przed wyjazdem
Belsk Mazowiecki
Pomysł wyjazdu stopem do Maroka zrodził się w mojej głowie gdzieś w połowie lutego (2k). Od tamtego czasu przeglądałem regularnie grupę pl.rec.travel i strony www poświęcone autostopowi (przede wszystkim AutostopTravel, aktualnie autostop.hoga.pl). Tak "poznałem" Michała Woźniaka i podzieliłem się swymi planami. Pomysł chwycił. Liczba osób, które miały jechać wahała się początkowo od dwóch do sześciu. W końcu cztery osoby (Gosia z Wrocławia, Waldek i Michał z Gdyni i ja (Ruda Śląska - Kochłowice)) spotkały się w Belsku Mazowieckim na tydzień przed wyjazdem (foto). Ostatecznie wyjechało 5 osób (dołączył jeszcze Tomek, też z Gdyni).

   No to w drogę

Z domu wyjechałem 10 lipca. Pierwsze problemy zaczęły się już we Wrocławiu, jakoś nie mogliśmy się spotkać. Udało nam się to dopiero na przejściu w Zgorzelcu. Tam też napotkaliśmy kolejne trudności: Waldek miał uszkodzony paszport a Gosia źle wystawioną wizę do Maroka. Na szczęście udało się nam przekroczyć granicę, choć przejście przez Goerlitz zajęło nam chyba ze 3 godziny. Następnego dnia podzieliliśmy się: Michał miał jechać z Gosią, Tomek ze mną a Waldek sam. Niestety mieliśmy tylko dwa namioty i Waldek musiał sobie jakoś inaczej radzić przez te parę dni, co wcale nie było przyjemne ze względu na kiepską pogodę. Ale co to dla niego, nie w takich warunkach już jeździł stopem.
Po jakiejś godzinie stania zatrzymał nam się pierwszy samochód z Polakiem za kierownicą. Jechaliśmy z nim do samego Frankfurtu nad Menem. Tam był mały kłopot z dostaniem się na odpowiednią autostradę, ale po paru krótkich stopach jakoś trafiliśmy (po drodze zaliczając lotnisko). Tego dnia dojechaliśmy do Karlsruhe, i tam zatrzymaliśmy się na noc. Następnego dnia okazało się, że na tej samej stacji benzynowej, na której spaliśmy, nocował też Waldek, w dodatku w samym śpiworze, a w nocy padało. Złapaliśmy w trójkę stopa do Freiburga. Tam było już trochę gorzej. Po paru godzinach stania złapaliśmy stopa (już tylko Tomek i ja) na granicę niemiecko-francuską w Mulhouse. Przez pomyłkę gościa wylądowaliśmy na jakimś zadupiu we Francji (na szczęście po chwili się wrócił i zawiózł nas na główne przejście). Staliśmy w deszczu i po dwóch godzinach złapaliśmy stopa pod Lyon. Jechaliśmy z Francuzem, który stopem zwiedził kawał świata, był m.in. w Wenezueli i w RPA. Spaliśmy na ogromnej stacji benzynowej na skrzyżowaniu autostrad A7 i A47 pod Lyonem. Jest prawdopodobnie nowa, bo nie ma jej zaznaczonej na mapie z Makro i o tyle ciekawa, że są na niej darmowe, gorące prysznice. Przed snem oglądaliśmy fajerwerki z okazji zburzenia Bastylii (a może z okazji moich urodzin?). Niestety, jak na większości francuskich stacji, nie można było kupić piwa (co autor ciężko przeżywał- dop. korektorki). Następny dzień to kompletna klapa. Lało cały czas, chwilami naprawdę mocno, więc mieliśmy już wszystkiego dosyć. Stopa złapaliśmy dopiero o 6 wieczorem, do Awignonu. Tam było trochę lepiej i po pół godzinie machania pod Awignonem jechaliśmy do Montpelier. Na wylocie ze stacji benzynowej (w Montpelier) spotkaliśmy parkę z Polski. Dziewczyna (sorry, ale zapomniałem imienia) była z Gdyni i nawet chodziła z Tomkiem do tego samego liceum.Gosia i Michał w Biarritz
Następnego dnia wyszliśmy łapać o 8.30, bo mieliśmy już minimum jeden dzień spóźnienia. Nareszcie zrobiło się ciepło. Ale zapowiadało się znowu pechowo, staliśmy jak te kołki (może trzeba było machać -dop. k.) i patrzyliśmy na przejeżdżające samochody. Kiepsko z łapaniem, bo był długi weekend i wszyscy byli załadowani na maxa. Po 6 (słownie sześciu) godzinach stania złapaliśmy pusty autobus. Facet zawiózł nas do samego centrum Perpignon. Mieliśmy tam umówione spotkanie z resztą "wycieczki". Po paru dniach spędzonych na bezalkoholowych francuskich stacjach benzynowych miałem strasznego smaka na piwo. Po długich poszukiwaniach tego złocistego napoju udało mi się wreszcie znaleźć malutki sklepik prowadzony przez Marokańczyka i piwo- drogie, bo po 8,5 Franka. Piłem je sobie potem pod katedrą i czekałem na resztę. Gdy wszyscy już dotarli, w supermarkecie (w samym centrum) kupiłem 10 piw (0,25 l) za 15 Fr- całkiem przyzwoita cena, i zrobiliśmy małą imprezkę w parku. Okazało się że Gosia z Michałem zdążyli już się kąpać w Oceanie (foto). Po popijawie poszliśmy spać w jakichś chaszczach za miastem. Kolejny dzień - niedziela. Wszystkie supermarkety (a na obrzeżach miasta jest ich sporo) są zamknięte, niestety nie pomyśleliśmy o tym (tia, nie to co u nas...dop. k.). Dzielimy się, kto jak jedzie: Tomek z Waldkiem, Gosia z Michałem, a ja sam.

Przez pustynną Hiszpanię

Pierwszym stopem pojechaliśmy w trójkę (Waldek, Tomek i ja), ale tylko do peage'u w Hiszpanii. Po jakieś godzinie stania pojechałem z Belgami do samej Barcelony. Tam wypiłem sobie piwko słuchając dobrego, starego bluesa na Ramblach (grali na tarce i starym pianinie). Potem poszedłem pooglądać śpiewające fontanny (foto). Śpiewające fontanny w BarcelonieOd mojego ostatniego pobytu w Barcelonie zmieniły się godziny, w których trwa ten show. Teraz (lipiec 2k) zaczyna się o 21:30 i trwa do ok. 23:30, ale są wkurzające przerwy. Spałem w krzakach obok stadionu olimpijskiego, a rano... niespodzianka - obudziła mnie fontanna wody ze zraszaczy trawy. Po zwiedzeniu zamku (z zewnątrz) ruszyłem na spotkanie pod pomnik Kolumba. Okazało się, że miejsce, które wybrałem do spania nie było znowu takie złe, Tomek na przykład na plaży o mało nie pozbył się plecaka. Po skonsumowaniu paru piw i zwiedzeniu Sagrady Familii wsiedliśmy w metro (150 peset) i pojechaliśmy najdalej jak się da na północ. Kolejna noc. Spaliśmy w parku bez namiotów, a rano znowu spryskiwacze. Na szczęście załączane manualnie i obsługa dała nam czas na śniadanie i spakowanie się. We wczorajszym losowaniu "kto z kim jedzie" wyszło, że Gosia będzie tym razem z Tomkiem, ja z Waldkiem, a Michał sam.
Miejsce trafiło nam się straszne, więc poszliśmy szukać jakiegoś lepszego. Zajęło nam to dobrą godzinę, za to złapaliśmy stopa w czwórkę. W samochodzie piwko i Santana na ful. Gościu stanął na stacji benzynowej, ale tylko po to, by uzupełnić zapas piwa. Wyszliśmy za Tarragoną. Po nieudanej próbie łapania przy wjeździe na autostradzie na nacjonalce złapaliśmy autko bez problemu (już w dwójkę). Jechaliśmy dostawczym i nawet dało się porozumieć we "wspólnej mowie". Następny stop to stare Renault 4, my w dwójkę mieliśmy się zmieścić z tyłu razem z plecakami. Nie ujechaliśmy daleko, bo wehikuł się przegrzał. Teraz zabrały nas Cristina i Sonja spod Frankfurtu. Zwiedzały sobie Europę Golfem. Atmosfera zaczęła się podgrzewać (oho, zaczyna się robić ciekawie J- dop. k.) Przejeżdżając przez Valencję kilka(-naście?) razy gubiliśmy się, nawet policja nie wiedziała jak możemy się wydostać na drogę wylotową. W końcu udało nam się jakoś dostać pod camping w El Saler. Miejsce naprawdę ciekawe - w środku parku narodowego, z jednej strony morze, a z drugiej jezioro.Impreza w El Saler Mała imprezka: piwo, wino, tequilla, gitara, śpiew... (foto). Po trzeciej idziemy spać- osobno. Rano kąpiel w morzu, pranie i przychodzi czas się pożegnać. Słońce strasznie pali, trzeba nam piwa. Kupiliśmy w najbliższym supermarkecie za 200 peso. Kilka stopów i jesteśmy w Gandii, gdzie mamy kolejne spotkanie. W Lidl-u kupiliśmy znowu piwka, tym razem po 27 peso sztuka. Uczciliśmy moje urodziny (trochę spóźnione, ale to nic). Jedliśmy tort, popaliliśmy sobie (co, nie powiem-ale dyskrecja he he- dop. k.) i popijaliśmy złocistym napojem (dla niezorientowanych- chodzi oczywiście o piwo ;) - dop. k.) . Wieczorem zwiedzanie Gandii (w sumie nic specjalnego) i droga na plażę (strasznie daleko). Tam spaliśmy "pod chmurką" (za to na ciepłym piasku- dop. k.) a następnego dnia byczyliśmy się na plaży do pierwszej. Potem do centrum i obiad pod supermarketem. Znowu losowanie - teraz Gosia jedzie z Waldkiem, Tomek z Michałem, a ja sam. Złapałem parę stopów, ale same krótkie. Przy okazji dostałem 1000 peset od gościa, który nie znał słowa po angielsku. Chyba chciał, żebym je zmarnował na autobus. Minąłem się po drodze z Gosią i Waldkiem. Noc złapała mnie na stacji benzynowej, ale poszedłem spać do pobliskiego ogrodu pomarańczowego. Rano jechałem m.in. z Czechem, który mieszkał w Hiszpanii i wreszcie mogłem się z kimś dogadać. Później starą, zdezelowaną Alfą- dorzuciłem się gościowi na autostradę. Pod Murcją stałem w okropnym słońcu. Kończyła mi się woda, a krajobraz był naprawdę pustynny. Po dwóch godzinach złapałem stopa do Lorci. Tam znowu ciężko. Termometr pokazuje 38°C (o 7 wieczorem). Półtorej godziny stania i przejechałem kolejne 15km, do skrzyżowania autostrad (nacjonalek). Po chwili jechałem ze studentami. Trochę mnie dziwiło, że prawie w ogóle nie znali angielskiego. Przejeżdżaliśmy przez ciekawe górki (dla niezorientowanych- dla autora "górki" to wszystko co ma poniżej 4 tys. m -dop. k.), mijaliśmy jaskinie, w których do tej pory mieszkają ludzie. Wyszedłem pod Granadą. Próbowałem się dostać do centrum, ale zaczęło się ściemniać więc położyłem się spać na stacji benzynowej. Następnego dnia doszedłem do wniosku, że odpuszczę sobie Grenadę (i tak nie widać Sierra Nevada), bo pewnie jestem już spóźniony. Kolejne auto i szok- pierwszy raz słyszałem w Hiszpanii w samochodzie disco. Zdziwiło mnie to tym bardziej, że gościu, który prowadził był informatykiem, a to gatunek raczej nie lubiący takich klimatów. Z przedmieść Malagi pojechałem do centrum autobusem (125 peso), ale można bez problemu iść pieszo (max. 45 minut). Poszedłem pod katedrę. O umówionej godzinie nikogo nie było, co mnie trochę zaskoczyło- byłem pewien, że przyjadę ostatni. Zwiedziłem sobie Alcazabę- e tam, myślałem, że będzie ciekawsza. Spałem w krzakach w parku. Rano wykąpałem się w wodzie z 1,5 litrowej butelki. Potem udało mi się dostać do katedry za darmo (była niedziela, normalnie 300 peso). Przed kościołem przyczepił się do mnie żul. O 12 przyszli Michał z Tomkiem. Żul zjadł mój okropny dżem (uważajcie, co kupujecie we Francji) i polski paprykarz. Poszliśmy szukać jakiegoś otwartego supermarketu. Okazało się to prawie niewykonalne, ale od czego szczęście- w końcu udało nam się znaleźć jeden zaraz koło plaży (piwo 1 litr za 100 peso, z lodówki, można płacić kartą elektroniczną). Słucham o przygodach chłopaków - spali wczoraj na plaży i Michał "pozbył się" drobnych z plecaka (było tego całkiem sporo). Usadowiliśmy się wygodnie na plaży i byczyliśmy się, jedyny wysiłek na jaki sobie pozwoliliśmy było bieganie co chwilę do sklepu (a w krzaczki nie? - dop. k.). Wieczorem poszliśmy znaleźć jakieś ciekawe miejsce na imprezę. Zapytane Niemka i Hiszpanka skierowały nas na jakiś plac, na którym jednak prawie nie było ludzi. Po chwili zjawiły się też zdziwione brakiem tłumów. Niestety, szybko się zwinęły. Błąkaliśmy się trochę i spotykaliśmy dwie Holenderki. My z Holenderkami w MaladzeWłaściwie to jedna pochodzi z Maroka, a druga ma paszport chorwacki. Jest ciekawie. Jeżdżą sobie po Europie pociągami na bilecie Interrail. Czas szybko zleciał (foto). Przespaliśmy się 2 godzinki pod dworcem kolejowym, potem one pojechały dalej pociągiem do Sewilli, a my poszliśmy okupować wejście do supermarketu. Zostało nam jeszcze 2,5h do otwarcia, więc rozłożyliśmy się na karimatach, ale przegoniła nas obsługa (czyżbyście psuli klientom widok??- dop. k.). W końcu zrobiliśmy zakupy, a na śniadanie - prawdziwa uczta - jajecznica z cebulką i kiełbasą. Potem zajęliśmy nasze wczorajsze miejsce na plaży i próbowaliśmy się zdrzemnąć. Po 2 godzinach miałem już dość tego miejsca, więc poszliśmy do parku zrobić sobie kawę. Nareszcie przyjechali Gosia z Waldkiem. Jedziemy dalej, w takim układzie jak poprzednio- czyli ja znowu sam. Dla zdopingowania drużyny ten, kto przyjedzie pierwszy ma dostać od reszty po piwie. Z łapania nic mi nie wychodziło, więc położyłem się spać pod palmami, obok autostrady. Rano szukałem lepszego miejsca i zatrzymałem gościa po drodze. Na stacji benzynowej dostałem dużą kawę z ekspresu ciśnieniowego (tia, i za granicą można spotkać dobrych ludzi J - dop. k.). Jeszcze jeden stop i byłem w Algeciras. Odnalezienie biura turystycznego (naszego punktu zbiórki) zajęło mi 1,5 godziny, ale i tak byłem pierwszy. Po następnej 1,5 godziny przyszli Gosia z Waldkiem. Jedliśmy 2 zupki chińskie z jednej menażki, robiąc przy tym sporo hałasu. Niedługo później zjawili się Michał z Tomkiem. Jakiś dobry człowiek dał nam miskę z frutti di mare (pewnie widział jak biliśmy się o makaron z "chińczyka"). Cała nasza piątka się najadła do syta. Załatwiliśmy wizy dla Gosi i Tomka (bez problemu, ok. 75 zł) i kupiliśmy bilety na prom (3500 peso w dwie strony). Mieliśmy farta, bo udało nam się załapać na ostatni (20:30).

 

Afryka
Na promie do Afryki
Na promie byliśmy prawie sami (foto), więc bez większego skrępowania ugotowaliśmy sobie następne zupki. 1,5 godziny... i jesteśmy w Afryce! - choć jeszcze w Hiszpanii (Ceuta to kolonia hiszpańska). Rozbiliśmy namioty na plaży. Pobudka o 11 (to w końcu wakacje - szybko się zorientowali, nie ma co - dop. k.), zakupy w supermarkecie, śniadanko, telefon do domu ("Cześć mamo! dzwonię z Afryki"- działa "Poland direct") i uderzyliśmy w stronę granicy. Po drodze wykąpaliśmy się na plaży z krystalicznie czystą, lodowatą wodą i gorącymi prysznicami. Przejście (od strony Hiszpanii) dzieli się na część dla Marokańczyków i dla reszty świata. W naszej części jest całkiem spokojnie, nawet miło. Wypełniliśmy niezbędne formularze, wymieniliśmy pieniądze i po chwili byliśmy już w Maroku.

Maroko - pierwsze starcie

Od razu otoczyli nas naganiacze. Próbowaliśmy ich odpychać, ale niezbyt nam to wychodziło. W końcu zdecydowaliśmy się na taxi do Tetouanu po 20 dirhamów od łba (1 dh = 0,45 zł, stan z lipca 2k). W taksówce (stary mercedes beczka) mieści się oprócz nas piątki i kierowcy jeszcze jeden facet. W samochodzie miło spędziliśmy czas rozmawiając o różnicach kulturowych (zdziwiło nas, że gościu nawet radził sobie z angielskim- autor chyba uważa, że jest to przywilej wyłącznie polskich informatyków- dop. k.). Po wyjściu z taksówki zostaliśmy zaproszeni na herbatę miętową (mintee). Jest to dziwny napój składający się głównie z cukru, później z wody, zwykłej herbaty i duuużej ilości świeżych liści mięty. Wylądowaliśmy u gościa w domu, który nie odbiegał zbytnio od naszego wyobrażenia o arabskich mieszkaniach (ogólny syf). Z początku atmosfera była miła, piliśmy, paliliśmy, ale później facet zaczął mówić, że on sprzedaje to, co paliliśmy i że musimy kupić. Zrobiło się groźnie jak przyprowadził swoich znajomych (2 metry wzrostu i 1,5 w barach). W końcu kupiliśmy nie za dużo za strasznie dużo. Tetouan nocą - przed pałacem królewskim Po wyjściu z tego przybytku wszystkim się trzęsły nogi. Próbowaliśmy znaleźć gościa, z którym Gosia z Waldkiem jechali stopem (dał im adres w Tetouanie). Pomagało nam pół miasta. W końcu znaleźliśmy - w samym centrum miasta. Większość z tych, co nam przed chwilą pomagali teraz żądała zapłaty, ale olaliśmy ich. Weszliśmy do dużego mieszkania, nieźle urządzonego (oczywiście po arabsku, ale czyściutko). Rozmawialiśmy z żoną naszego Yosefa, co nie wychodziło nam najlepiej, bo ona zna tylko parę słów we "wspólnej mowie", a my po francusku, czy hiszpańsku ani w ząb. Po chwili przyszedł Yosef. Lekko się zdziwił, że jest nas piątka, a nie dwójka. Piliśmy mintee i rozmawialiśmy. Później zwiedzaliśmy Tetouan nocą (foto) i pojechaliśmy nad morze samochodem (oczywiście po marokańsku - z przodu trzy osoby, z tyłu 4).Medina w Tetouanie Przy plaży zjedliśmy kolację (na koszt Yosefa - sandwich z frytkami i baraniną), a później przypaliliśmy sobie. Ciekawy był stosunek Yosefa do używek. Przy rodzinie w Maroku nie pije i nie pali, przy nas ewentualnie trochę może trochę zabalować, a dopiero we Francji (Yosef mieszka w Paryżu) pije i pali niczym się nie ograniczając. Również muzułmanie mieszkający w Maroku nie za bardzo przejmują się zakazami picia alkoholu. Do Tetouanu wróciliśmy po trzeciej. Spaliśmy w ogromnym pokoju gościnnym, na kanapach. Rano śniadanko i zwiedzanie mediny, która zrobiła na nas kolosalne wrażenie (foto). Mintee w TetouanieWszędzie syf, strasznie ciasne uliczki, pełno ludzi i głowy kozłów wiszące na straganie rzeźnika. Wszyscy Cię zaczepiają, chcą coś sprzedać, albo po prostu proszą (czasem bardzo nachalnie) o pieniądze. Wypiliśmy też sobie mintee w herbaciarni w centrum (foto). Ludzie patrzyli na nas trochę dziwnie. Jak ktoś z Europy może zapuszczać się w najgłębsze zakamarki mediny i pić z Arabami herbatę miętową? Zwłaszcza, że my piliśmy mintee dla samego jej smaku, a oni jako dodatek do palenia.

Jadąc wybrzeżem

No, ale czas było jechać dalej, tym razem dla urozmaicenia autobusem. Bilet kosztuje tylko 13 dh. Sam pojazd lekko syfiasty, ale i tak lepszy od polskich PKS-ów. Jazda do Tangeru zajęła nam 2,5 h. Próbowaliśmy znaleźć dworzec kolejowy, ale okazało się, że leży poza miastem (zależnie od wersji, od 3 do 7 km). To pierwsze poważne uchybienie, jakie udało nam się znaleźć w przewodniku Pascala. W szybkim tempie zwiedziliśmy Tanger, który wydał nam się o wiele bardziej spokojny niż Tetouan (mimo, iż wszędzie pisali, że to Tanger jest bardziej szokujący dla Europejczyków). Podrałowaliśmy z powrotem na dworzec autobusowy, żeby się dowiedzieć, że o 7 wieczorem nie ma już żadnego autobusu do Asilah. Mury obronne w AsilahZłapaliśmy taxi za 23 dh od osoby. Taksówkarz mówił po niemiecku (!). Na miejscu poszliśmy na camping, bo trzeba było zrobić gdzieś pranie (camping 15dh od osoby + 15-25 za namiot). Paliliśmy sobie, był niezły nastrój. Następnego dnia zrobiliśmy wielkie pranie, potem na plażę (nad ocean) i zwiedzanie Asilah. Miasteczko jest całkiem ciekawe: białe, czyste domy, masywne mury obronne (foto). Znaleźliśmy kafejkę internetową i wciągnęło nas na 2 h (nie płaciliśmy, bo była promocja, ale normalnie 10dh/godz., szybkość zerowa) Na plaży rozmawialiśmy z marokańskim Francuzem. Postawił nam jakąś zupę, była nawet ciekawa w smaku, ale Michał miał potem przeboje żołądkowe. Później z tym gościem paliliśmy i piliśmy mojego Jegermeistera, który miał być na wyprawę w góry, przeciw amebie. Kolejny dzień zaczął się o 6 rano. Pobudkę zrobił nam stróż budowy, na której rozbiliśmy namioty. Przenieśliśmy się na plażę. Spaliśmy jeszcze trochę, później pływaliśmy, ale było pełno glonów. Próbowaliśmy się wydostać z Asilah, a że było już grubo po południu, więc najpierw poszliśmy na dworzec kolejowy. Następny pociąg do Meknes był za półtorej godziny, więc poszliśmy sprawdzić na dworzec autobusowy. Tam czekaliśmy do 6 wieczorem, ale bilet kosztował 45dh a nie 68 (za pociąg z przesiadką). Przy wchodzeniu do autobusu musimy jeszcze zapłacić za bagaż. Utargowaliśmy z 10dh/osoby na 20dh za wszystkich.

Królewskie miasta

Do Meknes przejechaliśmy w nocy. Usilne poszukiwania miejsca do spania nie przyniosły skutku (wszędzie albo cmentarz albo wysypisko śmieci). Wreszcie jacyś goście zawieźli nas na camping, który miał być darmowy. Na miejscu to on taki darmowy już nie był. Kierowaliśmy się w stronę wyjścia, jak przyczepił się do nas jakiś dziwny facet. Udało nam się załapać na camping za 10dh/osoby, ale gościu kupił nam jeszcze po dwa piwa,(co prawda nie najlepszej jakości), no i było palenie. Wstaliśmy o 8 rano. Przy porannej toalecie pozbyłem się maszynki do golenia i dezodorantu, bo nasz dobroczyńcza sobie pożyczył, ale nie raczył oddać. Udało nam się jakoś wydostać z campingu, choć były małe kłopoty. Śniadanie zrobiliśmy sobie w restauracji, pijąc mintee i cafe au lait. Ruiny rzymskie w VolubilisZwiedziliśmy medinę, która nie zrobiła na nas specjalnego wrażenia. W dodatku zaczęły się teksty o tym, że w Maroku jest drogo (przede wszystkim woda -2,5 zł i przejazdy), a poza tym jest tu syf. Po dłuższej rozmowie zdecydowaliśmy się podzielić. Ja z Michałem zostajemy, reszta wraca do Europy . Najpierw jednak, jeszcze razem, jedziemy zwiedzić rzymskie ruiny w Volubilis. Autobus kosztował 5 dh (nie do samego Volubilis, ale gdzieś 1,5 km przed). W wiosce kupiliśmy wodę za 6dh (normalna cena to 5dh) i chleb za 2 (normalnie 1,2 dh). Same ruiny trochę nas rozczarowały (foto), tym bardziej, że wstęp kosztował 20dh. Rozbiliśmy obóz pod ruinami, w korycie wyschniętej rzeki. Zrobiliśmy ognisko i paliliśmy towar kupiony u Berbera w wiosce. Rano zrobiliśmy zakupy w osadzie położonej wyżej (właściciel składu na dole usilnie nas przekonywał, że u góry nie ma żadnego sklepu). Jest trochę taniej, chleb kosztuje 1,5dh, wody niestety nie mają. Ale przyzwyczailiśmy się już do marokańskiej wody (najpierw mieszaliśmy z kupioną). Mała dygresja: Są dwie główne marki wody do picia - Sidi Ali (pijalna) i Sidi Harazem (nie nadaje się do picia); czasami Sidi Harazem jest tańsza, ale rzadko. Złapaliśmy taxi do Meknes za 7dh/łebka. Za następne 2dh od osoby zajechaliśmy pod samą stację kolejową. Gosia, Waldek i Tomek mieli pociąg do Tangeru za 45 minut. My (ja i Michał) mieliśmy do wyboru pośpieszny za 150 dh albo osobowy do Casablanki a potem pośpieszny do Marrakeshu za 137 dh. Wybraliśmy to drugie połączenie i musieliśmy czekać do drugiej w nocy. Poszliśmy jeszcze na ostatnią wspólną mintee.
Po pożegnaniu uderzyliśmy z Michałem na medinę. Po drodze (obok budowy MacDonalda) wykąpaliśmy się na stacji benzynowej. Mają czystą i prawdziwą ubikację, nie "dziurę w ziemi" (tia, Europa można powiedzieć ;) - dop. k.). Poza tym była klimatyzacja, w sklepiku można płacić kartą, a Sidi Harazem kosztuje 4,5 dh. Medina w Meknesie Medina dopiero teraz, za drugim podejściem zrobiła na nas wrażenie (foto). Włóczyliśmy się bez sensu, aż zrobiło się ciemno, pewnie dlatego przy wychodzeniu z mediny udało mi się wdepnąć na jakiś gwóźdź. Przebiło się toto przez sandał i weszło w stopę. Ze mnie oczywiście twardziel, i to taki, że na widok krwi (własnej) - mdleję - więc tylko resztkami sił udało mi się utrzymać na nogach. Michał poleciał szukać apteki. Tymczasem dwie Włoszki (Isabella i eeee.....nie pamiętam) zaoferowały mi swą pomoc. Przyszedł Michał, który, o dziwo, znalazł czynną (o 10 w nocy!) aptekę zaraz obok "miejsca wypadku". Tam kupiłem jodynę i zastrzyk przeciw tężcowi (razem 42 dh). Dostałem też zimną wodę z cukrem, co mnie trochę postawiło na nogi. Problem był w tym, że ktoś musiał mi ten zastrzyk wbić. Pojechaliśmy do Czerwonego Krzyża (Włoszki miały samochód). Tam niestety, nie wiedzieć czemu, nie chcieli mnie przyjąć. Na szczęście mieli tu szpital, gdzie przyjęli mnie bez problemu. Szpital czyściutki, czyściejszy niż niejeden w Polsce. Kasy też nie chcieli, co mnie zdziwiło chyba jeszcze bardziej niż czystość. Zastrzyk dostałem od młodej pielęgniarki (foto). Niestety mówiła tylko po francusku i arabsku (sądząc po uśmiechu autora na zdjęciu, pielęgniarka musiała też być ładna i miła - dop. k.). Ja w szpitalu w MeknesiePotem pojechaliśmy na mintee i do hotelu Włoszek. Na dachu zrobiliśmy małą imprezkę, paliliśmy sobie i zjedliśmy arbuza (nie był najlepszy). Potem, już na dworcu, zachciało nam się spać. Łudziliśmy się, że się wyśpimy się w pociągu, ten jednak przyjechał pół godziny po czasie i strasznie zatłoczony. Nie było nawet gdzie się rozłożyć na podłodze, ale Polak potrafi ... Po pewnym czasie obudziło nas dwóch kolesi, mówiąc, że mają dla nas miejsce. Trochę dziwnie to wyglądało, ale poszliśmy. Na początku trochę z nimi gadaliśmy, ale nam się dalej chciało spać. Dojechaliśmy do Casablanki. Mieliśmy 1,5 godziny do przyjazdu pociągu do Marrakeshu. Próbowaliśmy uderzyć na centrum, ale szybko zrezygnowaliśmy. Zjedliśmy sobie śniadanie przed dworcem a i tak ledwo zdążyliśmy na pociąg. Ten znowu pełen ludzi, więc położyliśmy się spać na podłodze. Obudziła nas kłótnia obok - goście prawie posunęli się do rękoczynów, a za chwilę byli jak najwięksi przyjaciele. Po jakiejś godzinie zrobiło się miejsce w przedziale. Tylko klimatyzacja zaczęła coś szwankować. Zrobiło się strasznie gorąco, a okno dało się tylko lekko uchylić.

Marrakesh

Do Marrakeshu dotarliśmy koło 11. Poszliśmy szukać "supermarketu" zaznaczonego na mapce. Jak się okazało był to malutki sklepik (trzy półki na krzyż), tyle że samoobsługowy i z wystawionymi cenami. Kupiliśmy marokańskie piwo (najtańsze, 7,5dh, nic specjalnego) i maślankę z truskawkami (3,5 dh, super). Jeszcze mała uwaga do mapek w przewodniku Pascala. Są mało przydatne, bo w Maroku tylko niektóre ulice są podpisane, a na mapkach brakuje punktów orientacyjnych takich jak policja, poczta. Poza tym na mapie Marrakeshu jest błąd (wydanie '98) - nr 7 to nie główny dworzec kolejowy, a autobusowy. Postanowiliśmy pójść na basen, bo było strasznie gorąco (koło 45 ° w cieniu). Niestety nic z tego nie wyszło, bo basen był zamknięty (z niewiadomych przyczyn). Na medinie zrobiliśmy sobie zakupy (foto).Djamal Fna w Marrakeshu Sama medina raczej nie jest za ciekawa. W ogóle cały Marrakesh wydał się nam strasznie przereklamowany. Wszędzie pełno turystów, na głównym placu albo nudy, albo rzeczy, których nie mam zamiaru oglądać (np. bijące się na pieniądze dzieci). Poszliśmy szukać campingu. Okazało się to niewykonalne, bo camping jest kilkanaście kilometrów za miastem, a tego, co jest zaznaczony na mapce, to nie ma już od kilku lat. Obok byłego campingu jest schronisko młodzieżowe, ale chcą 40 dh za noc. Drożej niż w hotelu. Wykąpaliśmy się w wodzie ze szlauchu do podlewania trawy (była kolejka). Potem złapaliśmy petit taxi do mediny (10dh/taxi). Po kolejnym rozczarowaniu mediną rozbiliśmy namiot w parku za głównym meczetem. Następnego dnia po śniadaniu wreszcie kupiłem kartki (1,5dh, znaczki 6dh). Wypisywanie kartek razem z szukaniem czynnego bankomatu zajęło nam ładnych parę godzin. Wreszcie ruszyliśmy w stronę dworca z autobusami w góry (do Asni). Po drodze najlepszy na świecie sok z pomarańczy (2dh szklanka) i obiadek w parku.

Walka z Atlasem

Niestety, autobus odjechał nam sprzed nosa. Taxi kosztuje 15dh/osoby, ale taniej i wygodniej jest w minibusie (25dh za dwie osoby i bagaż). W Asni wylądowaliśmy w domu Berbera, który jechał z nami w busie. Tylko cudem udało nam się wymigać od płacenia za wskazówki jak chodzić po górach. Brat naszego dobroczyńcy wziął mapę, żeby pokazać innym turystom, dzięki czemu po wypiciu mintee wyszliśmy nie uszczuplając zawartości naszych portfeli (siem sprytni zrobili po doświadczeniach z Tetouanu -dop. k.). Do Imil pojechaliśmy truckiem (15dh od łebka). Wyboistą drogą o długości 17km jedzie się przeszło godzinę. Po drodze cudowne widoki na góry. W samochodzie jechaliśmy z parką Niemka-Szwajcar. Oni mieli mniej szczęścia w Asni i słono za to zapłacili. To im wcisnęli mapę, która miała być dla nas. Na kolację 10 jajek (1dh/sztukę) na twardo. Dawno tak sobie nie pojedliśmy. Namiot rozbiliśmy w samym "centrum" wioski. Rano zakupy: chleb (1,5 dh, lepszy niż gdzie indziej), woda (6dh), cukierki (20-30 dh za dużą paczkę). Wyruszyliśmy koło 11. Było ciepło, ale i tak dużo chłodniej niż w Marrakeshu. Pierwszy odcinek pokonuje się pod drzewami. Bajecznie położona wioska w Wysokim Atlasie Potem może 2 razy tyle w słońcu i dochodzi się do bajecznie położonej wioski (foto). Za nią przechodzi się na drugą stronę koryta rzeki. Przez rzekę idzie się dosyć ciężko, bo kamienie obsuwają się spod nóg. Później kawałek ostro pod górę i dalej dość spokojnie. Dochodzi się do następnej wioski (4 domy na krzyż) z wielką, białą skałą pośrodku (tubylcy wierzą, że to diabeł). Przed wioską jest parę ciekawych wodospadów - warto zobaczyć (foto). Wysoki Atlas Stąd do schroniska jest jeszcze ok. 2 godzin drogi. Za wioską idzie się ostro pod górę, a potem już prawie płasko, aż do samego schroniska. Pogoda zaczęła się psuć, było słychać baaaardzo głośne grzmoty. W sumie dojście z Imil do schroniska zajęło nam (razem z kilkoma dłuższymi przerwami) koło 8 godzin. W przewodniku jest napisane 5, ale nie ma co się spieszyć. Rozbiliśmy namiot przed schroniskiem (jak wszyscy - za darmo). Było strasznie zimno jak na Maroko, ok. 14° C, a w nocy temperatura spadła poniżej 10°. Wstaliśmy koło wpół do dziewiątej. Wszyscy już byli w drodze na górę. Spakowaliśmy jedzenie do jednego plecaka i wyruszyliśmy na podbój najwyższego szczytu północnej Afryki ( i Wysokiego Atlasu). Trzeba przejść przez schronisko, a później kierować się na lewo. Szlak jest znaczony kupkami kamieni, łatwo zgubić ten główny, ale i tak wszystkie (chyba) prowadzą na szczyt. Pierwszy kawałek jest dosyć trudny, trzeba przejść bardzo stromym podejściem po osuwających się kamieniach. Wychodzi się na w miarę płaski teren, z którego jest super widok na schronisko. Dalej znowu mocno pod górę, ale już bez obsuwających się kamieni. Stąd widać już masyw Toubkala. Po drodze przechodzi się obok lodu (to był koniec lipca/ początek sierpnia 2k).Na szczycie Toubkala (4165 m npm) Przed samym szczytem teren robi się znowu płaski i jesteśmy już na 4165m npm (foto). Wejście na szczyt (od schroniska) zajęło nam ok. 4 godzin (wliczając przerwę na jedzenie). Nie mieliśmy żadnych objawów choroby wysokościowej, a nie jesteśmy jakimiś alpinistami (czy raczej atlasistami J). Na szczycie wspaniałe widoki (foto), chociaż efekt psuła trochę mgła i chmury. Uczucie jakie nas opanowało gdy spoglądaliśmy z góry na cały (prawie) świat było naprawdę fascynujące. I niech teraz mi ktoś powie, że chodzenie po górach jest bez sensu! Po krótkim pobycie na szczycie (ale mi się rymuje J), musieliśmy się zbierać na dół. Pogoda zaczynała się psuć, a Marokańczycy ostrzegali nas, że w lato burze są najczęstszą przyczyną wypadków śmiertelnych na Toubkalu. W lipcu i sierpniu burze są co kilka dni, najczęściej od 2-3 po południu. Zejście do schroniska (a właściwie zjazd z powodu ruchomych kamieni) zajął nam 2,5 godziny. Pozbieraliśmy manatki i tego samego dnia udało nam się jeszcze dojść do tej wioski z diabelskim kamieniem i wodospadami. Zrobiło się już ciemno. W górach zmrok zapada wcześniej niż w innych częściach Maroka, w naszym przypadku było to ok. 8 wieczorem. Rozbiliśmy namiot obok wodospadów. Woda niestety była tak lodowata, że nie dało się w niej kąpać. Ledwie udało nam się wymoczyć obolałe nogi. Mnie, z racji tego, że szedłem ślimaczym tempem, bolały stopy, a nie mięśnie, za to Michała na odwrót (autor, jak każdy rasowy "górołaz" wie, że pod górę się nie biega - dop. k.). Łyknęliśmy trochę Jeagermeistera i poszliśmy spać. Byliśmy tak zmęczeni, że huk wodospadów wcale nam nie przeszkadzał. Rano w 1,5 godziny udało nam się dojść do Imil. Tam mieliśmy od razu transport do Asni, gdzie złapaliśmy minibus do Marrakeshu. Wreszcie mogliśmy ściągnąć ciężkie buty. Żebyście widzieli nasze stopy, wyglądały jak tatar, tylko cebulki brakowało.
Marrakesh po raz drugi

W Marrakeshu próbowaliśmy się dostać na główny dworzec autobusowy. Wg mapy ciekawa droga szła przez medinę. Po dwóch godzinach błąkania się i szukania wyjścia z mediny mieliśmy już dosyć. Kupiliśmy sobie pieczoną kukurydzę (nie polecam, niezbyt smaczne), a zaraz potem obskoczyła nas zgraja dzieciaków. Że to niby za darmo doprowadzą nas do wyjścia. Nie chciało nam się już łazić po medinie, więc poszliśmy za dzieciakami. Za chwilę przyłączyło się jeszcze paru starszych. Szliśmy tak sobie, było nas w sumie chyba 20. aż w końcu dostrzegliśmy na horyzoncie bramę wyjściową z mediny. No i teraz okazało się, że nasi darmowi przewodnicy to tacy darmowi nie są. Starszych udało nam się jakoś spławić (sorry ludzie, ale u nas też kiepsko z kasą), gorzej było z młodszymi. Po jakimś czasie wpadliśmy na pomysł, żeby dać im cukierki (zostały nam jeszcze z gór). Wykorzystaliśmy moment, w którym odpakowywali papierki i uciekliśmy. Na dworcu od razu kupiliśmy bilet (do Warzazzat, 50dh). Autobus miał jechać o 18:45, a była 18:10. Poszliśmy na peron i czekaliśmy. O 18:30 poszedłem się spytać, czy aby na pewno stoimy na właściwym peronie, a tu się okazało, że nasz autobus odjechał o 18:00. Sprzedali nam bilet na autobus, który już odjechał !!@#$#@%$^$%^$%^. Kłócenie się z Arabami, szczególnie o pieniądze, nie należy do najłatwiejszych rzeczy. Policja nie była zbyt pomocna. Po paru godzinach "walki" o nasze pieniądze spasowaliśmy i poszliśmy spać do pobliskiego parku. Mieliśmy totalnie dość Marrakeshu. Wypiliśmy Jaegermeistera do końca, ale to nic nie pomogło. Co ja bym wtedy dał za możliwość posłuchania "Dżemu" (i butelkę tyskiego -dop. k.). Kąpiel w fontannie w centrum MarrakeshuPospaliśmy do 12 (w nocy), jak nas obudził jakiś na czarno ubrany facet. Wyglądał na prawdę groźnie. Spakowaliśmy się i poszliśmy na dworzec "walczyć" dalej. Spotkaliśmy Czechów, którzy czekali na autobus o 1:30, też do Warzazzat. Jak się okazało, takiego autobusu w ogóle nie było. Dobrze, że nie kupili wcześniej biletu. Chodziliśmy sobie parę godzin od okienka policji do biura, w którym kupiliśmy bilet, aż zrobiliśmy się strasznie śpiący i rozłożyliśmy się na dworcu, na karimatach. O 7 pobudkę zgotowała nam obsługa dworca. Zjedliśmy śniadanie i znowu na dworzec. Tym razem mieliśmy więcej szczęścia - udało nam się zdobyć nowy bilet, tyle że na autobus o 18. Czyli cały dzień musieliśmy spędzić w znienawidzonym Marrakeshu. Postanowiliśmy pójść do supermarketu i poszukać MacDonalda. Po paru godzinach łażenia w czterdziestopięciostopniowym upale daliśmy za wygraną (nie trafiliśmy na MacDonalda mimo, że wszędzie wisiały reklamy). Idąc z powrotem na dworzec wykąpaliśmy się w fontannie, w samym centrum Marrakeshu (foto). Na dworzec doszliśmy o 17 i autobus już stał. Odjechał o 17:45, czyli 15 minut przed czasem. I jak my mieliśmy wczoraj na niego zdążyć?!

Wąwóz Todra

Do Warzazzat dojechaliśmy w nocy. Tym razem z noclegiem w parku nie było żadnych problemów. Rano spadamy dalej, bo w Warzazzat nic nie ma. Autobus do Tinherit kosztuje 45 dh. Tam wylądowaliśmy w dywianiarni i tylko cudem udało nam się nic nie kupić. Za to wypiliśmy sobie za darmo mintee. No prawie za darmo, bo zostawiliśmy Marokańczykom niepotrzebne nam lekarstwa. Kolejny punkt naszej wyprawy- wąwóz Todry. Trzeba tam dojechać taksówką (6dh od osoby). W przewodniku było napisane, że mogą być problemy ze znalezieniem transportu, akurat, musieliśmy stać w kolejce do taksówki chyba z pół godziny, tyle było ludzi.Wąwóz Todra Wąwóz całkiem ciekawy, widoczki bardzo egzotyczne (foto). Mieliśmy tylko lekki niedosyt, bo wydawało nam się że cześć kanionowata będzie dłuższa. A to tylko kilkaset metrów. Wszędzie pełno samochodów, turystów i innych przeszkadzajek (tu sprawdziły się słowa przewodnika, że wąwóz najlepiej zwiedzać o świcie). Potem wykąpaliśmy się w rzece, której wody wypływały kilkadziesiąt metrów wcześniej spod skał. Z transportem z powrotem do Tinheritu, było trochę więcej problemów, ale po przejściu kilometra, zatrzymała się nam taksówka. Za 35 dh pojechaliśmy klimatyzowanym (sic!) autobusem do El-Rashidia. Tam poznaliśmy bezrobotnego magistra (nie tylko w Polsce po studiach nie ma pracy). Chciał się przy nas poduczyć angielskiego, ale wyszło na to, że to my się od niego uczyliśmy. Pogadaliśmy sobie trochę i oczywiście wypiliśmy mintee (aż dziwne, że zadowalali się samą herbatą - dop. k.). Dowiedzieliśmy się też, że nie trzeba płacić za bagaż w autobusach, choć czasami mogą być problemy. Autobus do Risani (18 dh) był strasznie przeładowany, prawie całą drogę staliśmy, upakowani jak sardynki.

Sahara

Do Risani dojechaliśmy gdzieś koło czwartej nad ranem, ale i tak naganiacze nas znaleźli. Ci ludzie chyba nigdy nie śpią. Próbowaliśmy się rozłożyć na karimatach w parku obok dworca (słowa "park" i "dworzec" są mocno przesadzone), ale przyczepili się jacyś menele. Coś do nas mówili po arabsku, próbowali częstować alkoholem, ale my chcieliśmy tylko spać. O ósmej rano, ktoś nas obudził mówiąc, że mamy transport do Merzugi (na Saharę). No to poszliśmy. Gościu w trucku coś kręcił z ceną, ale w końcu zapłaciliśmy 15dh od osoby. Po drodze zerwała się burza piaskowa. W samochodzie nie było czym oddychać, wszędzie piasek i kurz. Wysadzili nas przed jakimś hotelem, na samej pustyni, podczas burzy piaskowej (foto). Oczywiście wszyscy turyści od razu do hotelu, ale nie my. W końcu nie po to przyjechaliśmy na pustynię, żeby spać w hotelu.Burza piaskowa na Saharze Rozbiliśmy namiot między wydmami, osłonięci tylko trochę od wiatru przez parę palm. Nie było to łatwe. Michałowi chciało się jeszcze gdzieś po pustyni chodzić, ale ja miałem już dość i wolałem iść spać. Obudziliśmy się koło 3 czy 4 po południu. W namiocie (mimo rozłożonego tropiku) parę centymetrów piasku. Burza jednak już minęła. Poszliśmy do hotelu napić się mintee. Ździerstwo, 6 dh, ale co zrobić - pić się chce. Hotelik wyglądał całkiem nieźle - grube mury, małe okienka i fontanna w środku budynku. Wypiliśmy sobie mintee i zjedliśmy chleb z sardynkami. Potem zrobiliśmy sobie sjestę, bo nie było nikogo, komu można by było zapłacić za herbatę. W końcu ktoś się zjawił, tyle że nie miał wydać z 200dh. Powiedział, że zapłacimy jutro... naiwniak. Za hotelikiem Michał znalazł bębenek, co prawda trochę uszkodzony, ale zawsze. Poszliśmy zwiedzać pustynię. Przed nami widać było taką fajną, dużą wydmę. Mieliśmy ambitny plan wejść na nią jednak po 1,5 godziny wydma była tak samo daleko, jak na początku. Spasowaliśmy i poszliśmy do wioski. Zdjęcie z wielbłądami i znowu wylądowaliśmy w sklepie z dywanami. Kupiłem sobie patyk, który wszyscy tu żują. Miał być słodki i dobrze robić na zęby, "marokański Colgate". Może i jest trochę słodki, ale od zwykłego patyka chyba się niczym nie różni. Spakowaliśmy namiot i próbowaliśmy złapać transport do cywilizacji. Już mieliśmy się poddać, jak przyjechał jakiś Land Rover. Gościu rzucił astronomiczną sumą za podwiezienie do Risani, w końcu stanęło na 30 dh od osoby. Dwa razy drożej niż truckiem, ale nigdy nie jechaliśmy jeszcze Land Roverem. Siedzi się wyżej niż w "taxi" i tylko jedzie się dwa razy szybciej, za to tak samo trzęsie. Czekając na autobus do Fezu (100 dh), zrobiliśmy zakupy na suku: jogurty (2dh), woda (6), winogrona (6) i pomidory (3). Gdybyśmy wcześniej wiedzieli, że pomidory są takie tanie. I takie dobre. Robiliśmy sobie potem kanapki w restauracji oglądając marokańską telewizję, gdy zerwała się burza. Ale lało, i to na pustyni (sic!). No, ale czas w dalszą drogę. Nasz wehikuł do Fezu to jakiś straszny grat (standard porównywalny z polskimi PKS-ami), ale nie narzekamy, bo strasznie ciągnie nas już do Europy. Maroko jest bardzo ciekawe, ale też bardzo męczące.

Fez
Medina w Fezie
Do Fezu dojechaliśmy rano. Chodząc po medinie najpierw wylądowaliśmy w fabryczce dywanów (tym razem bez mintee), a zaraz potem patrzyliśmy z tarasu na farbiarnie (foto). Orszak weselny w FezieMedina jest całkiem ciekawa, trudno mi jednak powiedzieć czy ciekawsza niż te z Tetouanu i Meknes. Próbując się wydostać z centrum, trafiliśmy na orszak weselny (w każdym bądź razie tak nam się wydawało,(foto)). Po kolejnej godzinie błądzenia złapaliśmy taksówkę i dojechaliśmy do dworca autobusowego za 13 dh. Bilet do Shauen kosztuje koło 30 dh. Po drodze wspaniałe widoki. Same Shauen naprawdę cudowne, choć w ogóle nie w marokańskim stylu. Białe i jasno niebieskie domy, czysto, pełno zieleni i atmosfera bezpieczeństwa. Naprawdę warto pospacerować po zachodzie słońca wąskimi uliczkami. To chyba idealne miasto na odpoczynek. Poza tym Shauen to stolica kifu (jeśli wiesz co to jest, to dobrze, jeśli nie, to nawet lepiej). Następnego dnia mieliśmy zamiar przekroczyć granicę z Hiszpanią.
Tetuan - starcie drugie

Planowaliśmy kupić bilet od razu do Ceuty, ale się nie dało. Po prostu daliśmy sobie wcisnąć kit, że do granicy nic nie jedzie. Pojechaliśmy do Tetuanu. Michał miał nadzieję kupić za 20 dh jakąś ciekawą fajkę (ja w Marrakeshu kupiłem metalową, rzeźbioną fajkę za 25 dh). Niestety tutaj ceny są inne. W sklepie dowiedzieliśmy się, że z powodu jakiegoś święta przejście graniczne miało być czynne tylko do 15, a poza tym mało kto będzie jechał do Hiszpanii, więc może być problem ze znalezieniem taksówki. Kupiliśmy sobie ciepłe bagietki z trzema szaszłykami w każdej (10 dh). Gościu ze sklepu utargował nam z 12 dh. Mówił, że znajdzie nam taksówkę. Po jakimś czasie targowania się z taksówkarzami powiedział, że za nasze 50 dh to nie ma szans dojechać do granicy, ale spróbuje znowu. Za którymś razem powiedział, żebyśmy dali mu te 50 dh, to będzie łatwiej się targować. Mieliśmy opory, ale "no paranoja" i 0... w końcu daliśmy mu nasze ostatnie dirhamy. Tym razem szybko taksówka się znalazła. Spakowaliśmy bagaże, pożegnaliśmy się z naszym dobroczyńcą i ruszyliśmy. Po jakimś czasie taksówkarz odezwał się mówiąc coś o pieniądzach. Teraz to mieliśmy już dość. Nasze ostatnie marokańskie pieniądze przepadły. Na stacji benzynowej taksiarz znalazł kogoś, kto rozumiał choć trochę po angielsku, więc opowiedzieliśmy co się stało. Zebrała się grupka ludzi. Zabawne było to, jak wszyscy przekonywali, że gość, który nas oszukał nie był z Tetouanu, ale tylko tu przyjechał, żeby psuć reputację ich fajnemu miastu. Jakoś nas to nie przekonało, bo to był nasz drugi pobyt w tym mieście i drugi raz nas oszukano. Dogadaliśmy się z taksówkarzem, że zapłacimy pesetami (Michałowi zostało jakieś 500 peset drobnych). Całkiem miło z jego strony, bo to przecież wychodzi coś 30 dh. Dojechaliśmy wreszcie do granicy. Z tej strony granicy jakoś wszystko szło wolniej. W kolejce stał cały świat: Korea, Brazylia, Portugalia, Hiszpania, Francja, itp., itd. Przeszliśmy do Hiszpanii wejściem dla Unii Europejskiej.

Znowu w Hiszpanii

Jakie to cudowne uczucie być znowu w "nie muzułmańskim" kraju. Atmosferę szczęścia zdecydowanie popsuł brak piwa w pierwszym napotkanym supermarkecie. Na szczęście dalej mieli piwo, bo inaczej by mnie chyba szlag trafił. Zrobiliśmy zakupy w prawdziwym supermarkecie (z piwem) i spotkaliśmy Polaków, którzy też właśnie wrócili z Maroka. Ich pobyt skupił się głównie na Shauen. Dlaczego to miasto ich tak wciągnęło domyślcie się sami...(mała podpowiedź - kif oczywiście J - dop. k.). Na plaży zrobiliśmy małą imprezkę w czwórkę(my i spotkani Polacy), do której dołączyli się Marokańczycy na urlopie. Ciekawie się patrzy na schlanych muzułmanów, którzy przyjechali tu chyba tylko po to, żeby się napić. No może jeszcze żeby poczuć klimat zjednoczonej Europy. Bo Ceuta, mimo że leży w Afryce, jest prawie całkowicie "europejska". Postawili nam piwo (sporo tego było, tylko szkoda, że ciepłe) oraz ich narodową używkę. Jedliśmy też owoce kaktusów (całkiem smaczne, w Maroku 3-4 szt/1 dh). Impreza na całego, tyle że się szybko zmyli. Spaliśmy na plaży w namiotach. Rano mieliśmy zamiar zrobić pranie w MacDonaldzie, ale umywalki były zapchane.Prom do Europy Kupiliśmy sobie giny po 166 peso i na prom. Tym razem wybraliśmy się na jeden z wcześniejszych. Niestety znowu nie było delfinów (nasi znajomi widzieli delfiny płynąc promem do Maroka). Wypiliśmy sobie piwko patrząc na oddalającą się Afrykę (pożegnanie całkiem w stylu autora ;) - dop. k.) (foto). Witaj Europo! Miło jest wrócić do bardziej swojskich klimatów, chociaż południe Hiszpanii to nie Polska. Pranie zrobiliśmy w MacDonaldzie w Algeciras, jedząc przy okazji całkiem niezłe lody (za 50 peso). Plaża w Algeciras nie jest jakaś szczególna, tym bardziej, że woda śmierdzi rybami, ale jest sporo kolorowych muszli. Rozwiesiliśmy nasze pranie na plaży, zrobiliśmy kolację i poszliśmy wcześniej spać. Rano poszliśmy na wschód z nadzieją złapania jakiegoś autobusu na Gibraltar. Doszliśmy do jakiegoś miasteczka, gdzie dowiedzieliśmy się, że trzeba by się było wrócić do Algeciras, żeby jechać autobusem. Przy śniadaniu zdecydowaliśmy się pożegnać z naszymi znajomymi z Ceuty. Oni poszli z powrotem do Algeciras, my łapać stopa. Nie szło nam najlepiej. Już mieliśmy się rozdzielić, żeby łapać w obie strony (albo Gibraltar, albo Sewilla), jak zatrzymał się jakiś mały samochód. Młodzi Hiszpanie byli na wakacjach i jechali zwiedzić Gibraltar. To nam pasiło. Trochę zdziwiła nas kontrola (i kolejki) na granicy. Czego oni się boją, przecież tam mieszka chyba z tysiąc ludzi, a ceny nie różnią się zbytnio od hiszpańskich. Wjechaliśmy z naszymi Hiszpanami na The Rock, a tu kolejne zdziwienie - wjazd 1500 peso od osoby. Nawet ich na to nie było stać. Wyprosili jakoś wjazd za darmo, chociaż bez biletu można obejrzeć tylko małpy. Ale było warto. (foto) .Gibraltar Później zwiedzaliśmy miasteczko. Panuje angielski klimat, angielskie puby (i angielskie ceny za piwo), ale ruch niestety prawostronny. Przejście całego miasta zajęło nam niecałą godzinę. Jedziemy z powrotem do Hiszpanii. Udało nam się wyprosić postój na zakupy w Lidl-u, zrobiliśmy całkiem duże. Z naszymi Hiszpanami pożegnaliśmy się 20 kilometrów za Algeciras. Po piwku i dalej w drogę. Tym razem jechaliśmy z Anglikiem. Strasznie dziwnie się jedzie siedząc z przodu po lewej stronie bez kierownicy w rękach. Był na wakacjach u znajomych i jechał do siostry w Portugalii. Jaka ta Europa mała. Niestety jego siostra mieszkała tylko kilkadziesiąt kilometrów od granicy z Hiszpanią, więc zdecydowaliśmy się na Sewillę. Wyszliśmy w Sewilli, przy zjeździe z autostrady. Próbowaliśmy złapać coś do centrum, ale kiepsko nam to wychodziło. Zrobiło się już ciemno, Michał poszedł nawet szukać jakiegoś miejsca do spania, i wtedy zatrzymał mi się samochód. Właściwie to było to takie małe "coś" z trzema osobami w środku i pełnym bagażnikiem. Ale co to dla nas, w każdym razie mieli z nas niezły ubaw.Przed katedrą w SevilliW centrum zrobiliśmy sobie kolację. Jacyś goście pytali nas o korkociąg. Sorry, my tu piwosze. Po kolacji szukaliśmy katedry. Nie przypuszczaliśmy, że jest taka piękna. Jak dla mnie to o wiele ciekawsza od Notre Dame, czy nawet Sagrady Familli. Potem piwko w międzynarodowej ekipie przy fontannie obok katedry. Większość interrailowcy, w tym goście od korkociągu. Zrobiło się późno, poszliśmy szukać jakiegoś miejsca do spania. Było z tym sporo kłopotu, bo wszystkie parki pozamykane. Znaleźliśmy jakiś otwarty park, ale to było miejsce spotkań "ciepłych facetów" więc podziękowaliśmy. Jeden nawet gonił nas samochodem, ale mu zwialiśmy. Namiot rozbiliśmy nad rzeką w jakichś krzakach. W ciągu jednego dnia byliśmy w Algeciras, zwiedziliśmy Gibraltar i dotarliśmy do Sewilli, (którą w większości też zwiedziliśmy). Całkiem nieźle. Rano kontynuowaliśmy zwiedzanie Sewilli. Katedra w środku nie jest już taka imponująca jak na zewnątrz (foto). Oglądaliśmy część "for prayers only", która różni się od części dla turystów tym, że nie płaci się za wstęp. Z centrum na autostradę nie było znowu tak daleko (jakieś 1,5 godziny). Przechodzi się obok centrów handlowych (Lidl i inne, ale i tak Lidl najtańszy). Po paru krótkich "stopach" złapaliśmy gościa, który jechał aż do Madrytu, a jako że jest tam kawałek, trzeba było zjeść jakiś obiad. Całkiem dobre żarcie, tym bardziej, że facet stawiał. Do tego po piwku i dalej w drogę. Niestety w połowie drogi do Madrytu zepsuł się samochód. Próbowaliśmy coś złapać, ale był z tym problem, bo miejsce kiepskie. Znowu złapaliśmy stopa po zmroku. Jechaliśmy sportową Calibrą z dwoma murzynami słuchając hiszpańskie disco-polo na ful. Do Madrytu dotarliśmy koło północy a tam fiesta. Wszyscy tańczą, śpiewają, leje się piwo i wino, unosi się znajomy zapach ;-) . No to się podłączamy do imprezy. Spać poszliśmy w samym centrum, w małym, przytulnym parku (spaliśmy obok żuli). Rano znowu problemy z żołądkiem (ech to Maroko). Zwiedzanie Madrytu (chociaż nie ma tu nic wymagającego dłuższej uwagi) i piwko w fontannie przed pałacem królewskim. Potem metrem na autostradę.

W Kraju Basków
Kraj Basków
Znowu nie szło najlepiej, ale po paru stopach złapaliśmy samochód do Vitorii. Tym razem piliśmy mrożoną kawę z ekspresu ciśnieniowego. Gość był już zmęczony i zaproponował, żeby ktoś z nas poprowadził. Jak w "W drodze" Kerouacka. Niestety wypił następną kawę i mu przeszło. A tak chciałem usiąść za kierownicą VW Transportera.Vitoria Wysiadamy (znowu w nocy) w samym sercu kraju Basków, w Vitorii (foto). Miasteczko jest fascynujące, zupełnie inna atmosfera i architektura niż w Hiszpanii. Bardziej przypomina to Anglię. Wszędzie puby, sporo ludzi (chociaż podobno wszyscy wyjechali na urlop) i porządna muzyka (rock, metal, grunge). Kupiliśmy sobie wino (dla odmiany) i popijaliśmy przed pubem. Potem oczywiście zwiedzanie miasta nocą. Namiot rozbiliśmy w samym centrum, w parku. Rano obudziła nas policja. Poprosili nas o dokumenty, my jak zwykle już się pakujemy, a oni kazali nam spać dalej (było coś po 6). Potem śniadanko i zwiedzanie Vitorii. Za dnia jest równie piękna (foto). Czas na nas, tym razem do San Sebastian. Tam znowu fiesta, chociaż w zupełnie innym klimacie niż w Madrycie. Fajerwerki i koncerty zamiast śpiewów i tańców. Wypiliśmy darmowe piwo (z kuponów rozdawanych na mieście) i obejrzeliśmy sztuczne ognie. Samo San Sebastian dość fajne, chociaż miałem chyba większe oczekiwania - wszyscy mówili, że jest super.
Francja
Biarritz
Następnego dnia wyruszyliśmy do Biarritz. To też kraj Basków, ale już Francja. Może dlatego, że wcześniej o tym miasteczku dużo nie słyszałem, to podobało mi się bardziej niż San Sebastian. Ciekawe skałki, extra zameczek i kościół. (foto) Z Biarritz chcieliśmy dostać się do Andory, ale złapaliśmy stopa do Lourdes. Jechaliśmy samochodem takim jak jeździł Fantomas. Rozwijał zawrotną prędkość 120 km/h i nie było przy tym wcale głośno. Mały problem był za to z wyjściem z tego wehikułu (jakiś dziwny patent na otwieranie drzwi). Lourdes zwiedzaliśmy wieczorem (tym razem było jeszcze jasno), więc nie było już takich tłumów. Lourdes zaskoczyło (przynajmniej mnie) in minus swoim komercyjnym nastawieniem do pielgrzymów. W nocy pierwszy raz od dłuższego czasu padał deszcz. Padał też cały ranek, więc musieliśmy łapać w deszczu. A w deszczu bardzo ciężko coś złapać.Wspaniałe widoczki w Andorze W końcu udało nam się przez Foix (ciekawy zamek) dojechać do Andory. Ale widoki! (foto) No i wolno pasące się konie. Próbowaliśmy dostać się do Andory La Velli, jednak nic z tego nie wyszło. Zwiedziliśmy tylko przygraniczną mieścinę, w której ceny okazały się prawie identyczne jak w Polsce czy Hiszpanii. Z pewnością było taniej niż we Francji, ale na pewno o wiele drożej niż nam się wydawało, że będzie. Kupiliśmy sobie po tequili (alkohol wychodził stosunkowo tanio - najtańsza tequila 22Fr), piwka i dalej w drogę. Jakieś 20 km za Andorą zatrzymała nas policja. Zrobili bardzo szczegółową kontrolę, byli wręcz chamscy (nie prosili żeby wyciągnąć wszystko z kieszeni, ale sami wyciągali). Carcassone W ogóle Francja jest państwem prawie policyjnym. Nie można sobie spokojnie wieczorem usiąść w parku, już przychodzą mundurowi i robią kontrolę. I to nie tylko nam, ale prawie wszystkim, którzy chodzą wieczorem po ulicy. To naprawdę nie jest przyjemne. Zupełnie inaczej jest w Hiszpanii, gdzie można spokojnie iść sobie ulicą paląc "śmieszny tytoń", a policja nawet na ciebie nie spojrzy. Ale nie chodzi tylko o palenie. Policja we Francji jest po prostu bardzo natrętna i mało przyjaźnie nastawiona do ludzi, prawie jak w Polsce. Koniec dygresji. Do Carrcassone dotarliśmy wieczorem. Zrobiło na mnie kolosalne wrażenie. Na Michale mniejsze, bo już widział to miasteczko.Stara część Carcassone to wioska otoczona grubymi murami, zachowanymi w całości. W środku normalnie żyją ludzie, są mieszkania, sklepy. Wygląda to naprawdę imponująco, jakby w tym miejscu czas się zatrzymał (foto). Wypiliśmy sobie piwko patrząc na fantastycznie oświetlone mury. Namiot rozłożyliśmy w parku nad rzeką. Rano zwiedziliśmy jeszcze raz Carrcassone i ruszyliśmy w dalszą drogę, do Annecy.

Menszczizna pracujący żadnej pracy się nie boi

Schodząc z autostrady do centrum zrobiliśmy trochę kółko, ale za to zobaczyliśmy piękną panoramę tego miasta. Annecy jest położone 40 km od Genewy, u podnóża Alp, nad bardzo ciepłym i czystym jeziorem.Annecy Przez centrum Annecy płynie kanał (ze stosunkowo czystą wodą), pływają w nim łabędzie, a wokoło jest pełno kwiatów (foto). W Annecy przez 6 dni udawaliśmy mimów (foto).Mim po pracy Udawaliśmy, bo mieliśmy założone maski. Ale i tak szło nam nieźle. Po parę godzin straszenia ludzi (na zmianę), w międzyczasie piwo, żarcie. Było ciekawie. Nie przypuszczaliśmy, że dorośli ludzie mogą tak panikować. Udało mi się nawet przestraszyć dużego buldoga (przez przypadek), który uciekł piszcząc jak szczeniak. Spaliśmy albo na plaży (trawiastej, niestety zraszanej w nocy), albo między drzewami na skraju lasu. To był naprawdę miło spędzony czas, a przy okazji trochę podreperowaliśmy nasz budżet. Z Annecy chcieliśmy dostać się do Paryża, bo tam mieliśmy się spotkać z Yosefem. Do Lyonu dotarliśmy bez problemów, ale tam znowu zaczęły się kłopoty złapaniem stopa. Noc spędziliśmy na peage'u. Nawet próbowaliśmy łapać po ciemku, ale w końcu spasowaliśmy. Następnego dnia też szło kiepsko. Na szczęście obok peage'a rosły słoneczniki, więc skubanie umilało nam trochę czas. Przez Lyon przewiózł nas francuski żandarm o pochodzeniu algierskim. Całkiem miły gość. Postawił nam żarcie - bagietka z serem pleśniowym i sok pomarańczowy. Żandarmi nie mają się we Francji tak źle: zarabiają całkiem sporo i mają jeszcze 10 tygodni(!!!) płatnego urlopu. Wyszliśmy za Lyonem. Według znaków do peage'a były 2 km, więc zdecydowaliśmy się iść pieszo. Szliśmy już chyba z 45 minut, jak zwinęła nas policja. W aucie obok nas siedzieli Czesi, którzy też dali się zmylić temu znakowi. Policja wypuściła nas nie każąc na szczęście płacić mandatu. Musieliśmy tylko opuścić autostradę. Skubańce, mogli nas podwieźć do peage'a, i tak jechali w tamtą stronę.Paryż 2000 Na jakimś zadupiu pod Lyonem, razem z Czechami, próbowaliśmy się dowiedzieć gdzie jesteśmy i jak daleko jest do tego peage'a. Wyszło na to, że do peage'a było chyba 20 km a nie 2. Ruch był zerowy, więc postanowiliśmy iść pieszo, ewentualnie po drodze próbując coś złapać. Przeszliśmy przez dwa małe miasteczka, zaopatrując się przy okazji w przydrożnych sadach w winogrona, gruszki i kukurydzę. Wreszcie w mżawce zatrzymała się jakaś miła kobieta w Renault 4. Francuzki zabierają autostopowiczów częściej niż płeć piękna w innych krajach. Tego dnia udało nam się jeszcze przejechać tylko kilkadziesiąt kilometrów na północ. Tam na stacji benzynowej złapał nas deszcz. Namiot rozłożyliśmy pod jakimś zadaszeniem. Następny dzień był bardziej udany. Gościu, który nas zawiózł do Paryża, zrobił z nami rundkę wokół miasta pokazując co ciekawsze rzeczy (była niedziela rano, więc ulice nie były zatłoczone). Później zwiedziliśmy wszystko sami (foto). Próbowaliśmy dodzwonić się do Yosefa, ale miał być w domu dopiero po północy. Siedząc w parku widzieliśmy jakąś akcję policyjną. Radiowozy jeździły w kółko, dopiero za którymś razem policjanci wyszli i zrobili rewizję ludziom, którzy siedzieli obok. Zrezygnowaliśmy ze spania pod wieżą Eiffela z powodu niepewnej pogody i zdecydowaliśmy się pójść pieszo do podparyskiej mieściny, w której mieszkał Yosef. Zajęło nam to parę godzin. Chcieliśmy się rozbić w pobliżu coolowego zamku, który tam stał, ale nie było za bardzo miejsca. W końcu rozłożyliśmy namiot na asfalcie w parku (miejsca na trawie były za bardzo widoczne). Rano znaleźliśmy dom Yosefa, ale nikogo nie było. Poszliśmy na zakupy do Carefoura, zrobiliśmy sobie obiad i jako że dalej nikogo nie było u Yosefa, postanowiliśmy ruszyć w drogę. Wyszliśmy na wyjazd na autostradę (na szczęście był całkiem blisko). Łapanie nie szło najlepiej. Już mieliśmy wyjść na samą autostradę, żeby tam spróbować coś złapać, jak zatrzymała nam się sportowa Mazda. Siedzimy w środku. Gość się pyta skąd jesteśmy, gdzie byliśmy i dokąd jedziemy. My mu na to, że jedziemy do Amsterdamu. Jakie było nasze zdziwienie (jego chyba też), gdy okazało się, że on też jedzie do Amsterdamu (byliśmy w Paryżu).

O Francji możesz też poczytać w relacji Wakacje A.D. 2001

Amsterdam

Tego samego dnia byliśmy więc już w Amsterdamie. Parę minut przed północą gościu wysadził nas w dzielnicy czerwonych świateł. Zrobiliśmy sobie kolację popijając kupionym w Paryżu winem (więc nie są tylko piwoszami?? - dop. k.). Później zapuściliśmy się w gąszcz wąskich uliczek i czerwonych latarni. Namiot rozbiliśmy w krzakach na rondzie koło muzeum Heinekena, bo z samego rana chcieliśmy zacząć "zwiedzanie". Obudziła nas policja. To nawet dobrze, bo inaczej znowu byśmy spali do późna. Niestety muzeum Heinekena zamknęli trzy dni wcześniej i otwarte będzie dopiero w okolicach kwietnia 2001.Specjalne miejsce dla autostopowiczów w Amsterdamie Nie pozostało nic innego jak zwiedzanie Amsterdamu. Zrobiliśmy sobie małą przerwę popijając piwko na wyspie za głównym dworcem (płynie tam darmowy prom). Później zakupy w Lidl-u i już łapaliśmy stopa do Niemiec. W Amsterdamie jest specjalne miejsce dla autostopowiczów (foto). Na autostradzie był straszny korek i samochód, którym jechaliśmy przegrzał się. Była to doskonała okazja żeby coś zjeść i wypić. Dostaliśmy ciepłe kulki mięsne (coś w rodzaju kotletów mielonych, ale traktowane jako zakąska), kanapki, colę i kawę. Kawa jakoś dziwnie mocno nas pobudziła, może dlatego, że od paru dni nie piliśmy nawet filiżanki tego napoju (skończył się nam gaz). Tego dnia dotarliśmy na granicę holendersko-niemiecką. Tam, już po stronie niemieckiej, rozłożyliśmy namiot. Próbowałem się jeszcze dodzwonić do rodzinki w Dortmundzie, ale nie wiedzieć czemu było zajęte. Rano już nie było tego problemu. Gość, z którym jechaliśmy, Austriak, był strasznie pokręcony. Mówił coś o międzynarodowym spisku, zdradzie rządów i temu podobnych rzeczach. Kupił nam bilet z Essen do Dortmundu i kanapki. W Dortmundzie byliśmy trzy dni. Normalne jedzenie, po dwóch miesiącach jedzenia zupek chińskich i żarcia z Lidla, wywołało w naszych żołądkach małe rewolucje. W Dortmundzie za pieniądze zarobione w Annecy kupiliśmy sobie nagrywarki. Udawanie mima miało nam tylko nieznacznie podreperować budżet, ale okazał się, że zebrała się z tego całkiem spora sumka. W dniu, w którym wyjechaliśmy z Dortmundu, dotarliśmy za Berlin, kilkanaście kilometrów od granicy. Następnego dnia, próbując łapać stopa na lokalnych drogach byłego NRD, nie szło nam najlepiej. Do Frankfurtu nad Odrą dotarliśmy po południu. Chyba godzinę staliśmy pod drzwiami celnika czekając, aż łaskawie podbije nam dokumenty z tax free. Po Polskiej stronie nareszcie mogliśmy napić się NAJLEPSZEGO PIWA NA ŚWIECIE - TYSKIEGO. Na granicy była w tym dniu jakaś impreza, ale nas już ciągnęło do domów. Z wielkim trudem dotarliśmy autostopem na jakąś podrzędną stację kolejową. Stamtąd nasza kochana (i tania) kolej zawiozła nas do Poznania. Na rynku zjedliśmy sobie spaghetti i wypiliśmy pożegnalne piwo. Michał musiał jeszcze chwilę poczekać na pociąg do Gdyni, ja wsiadłem do pospiesznego do Katowic i do domu! W tym miejscu chciałbym podziękować wszystkim życzliwym ludziom w całej Europie, którzy nie dość, że zechcieli nas podwieźć samochodem, to jeszcze nierzadko częstowali nas jedzeniem, czy wręcz dawali nam pieniądze. Dzięki takim ludziom chce się żyć. Dziękuję wszystkim osobom, z którymi miło spędziłem czas. Wszystkim poznanym w Europie i w Maroku, a także Gosi, Michałowi, Tomkowi i Waldkowi, bez których ta wyprawa z pewnością nie była by taka ciekawa.
 
by Marcin Lubojański
korektor Anna Idzik

 

Źródło: Marcin Lubojański