JustPaste.it

Relacja Europa 2001 - Tramping

Przygotowania

Na początku były szalone pomysły gdzie by tu wyjechać : Peru, Nepal, Chiny, Skandynawia. Stanęło na Turcji, Syrii i Jordanii. Po paru "konferencjach" ircowych zebrała się odpowiednia ekipa ludzi i udało się załatwić darmową wizę syryjską (normalnie prawie 200zł). Po moich kłopotach z załatwieniem nowego paszportu udało nam się wreszcie wyrwać z Polski. Podzieliliśmy się na dwie ekipy. My, tzn. Śmider, Marjan i ja, jedziemy jak najtaniej, w miarę możliwości autostopem, przez Słowację i Węgry. Reszta autobusami i pociągami przez Ukrainę.

Turcja, Syria, Jordania, a właściwie Czechy, Słowacja, Węgry

Pomysł przejechania przez Czechy i Słowację stopem spalił na panewce z powodu pogody - lało przez cały czas. Pojechaliśmy więc pociągiem, bo nie tak drogo (przez całą Słowację 380 koron). Najpierw międzynarodowym (za 40 koron) do Czadcy. W Żlinie poszliśmy na piwko do pubu. Jaka to uciecha - pić piwo w pubie z ciekawym wystrojem, niezłą muzyką, obsługą i atmosferą, za 15 koron od kufla !!! W pociągu za oknami migają całkiem ciekawe górki, tylko szkoda, że nie ma pogody. Po paru przesiadkach (dostaliśmy wydruk z komputera jak się przesiadać) dojechaliśmy do granicy słowacko-węgierskiej. Było już późno, więc rozłożyliśmy namiot przed dworcem i poszliśmy spać. Rano nareszcie ciepło. Niestety Węgrzy coś nie chcą zabierać stopowiczów. Podzieliliśmy się, ja jadę sam. Mamy się spotkać w Budapeszcie na dworcu głównym. Dalej coś nam nie idzie. Do autostrady tylko 8 km, więc idziemy i łapiemy po drodze. Nie uszedłem daleko i złapałem VW z klimatyzacją. Chodzę sobie po Budapeszcie i szukam informacji turystycznej. Wreszcie znalazłem jedną obok mostu. Okazało się że nie ma tutaj jako tako dworca głównego, ale trzy. Na dodatek nie mają darmowych map, a między dworcami ładnych parę kilometrów. Kupiłem sobie piwo w supermarkecie (praktycznie wszędzie można płacić kartą elektroniczną) i czekam na trochę "główniejszym" dworcu Kaleti. Po paru godzinach ruszyłem na Nugati zostawić wiadomości, że czekam na drugim dworcu. Zajęło mi to 2 godziny. Z braku miejsca do spania w okolicy, nocleg wypadł mi na kolejowej ławce. Co to był za koszmar. Co chwilę jakiś żul chciał mnie okraść, a jeden nawet próbował podpalić. No i ten "zapaszek". Rano śniadanie, kąpiel w umywalce z MacDonalda i czekanie. Czekałem, czekałem i nic. Nie ma ich. Zadzwoniłem do domu dowiedzieć się, czy czasem się nie odezwali i przy okazji zostałem pozbawiony legitymacji studenckiej. Miałem już dość. Nie potrafiłem się zdobyć na samotną przeprawę przez Rumunię i Bułgarię. Poza tym w Polsce czekała na mnie dziewczyna. O 19:15 wsiadłem w pociąg na granicę Słowacką. Marzenia o Turcji, Syrii i Jordanii rozmyły się. W Słowacji spóźniłem się dosłownie minutę na ostatni pociąg. Do tego komary gryzły niemiłosiernie. Gdyby nie słowackie, dobre, tanie piwo bym się chyba całkiem załamał. Moja "wyprawa" trwała cztery dni.

No to do Portugalii

Długo w domu nie zabawiłem.Genewa W tydzień po niechlubnym powrocie byłem już w trasie autostopem do Portugalii. Jechały w sumie cztery osoby : Grażyna, Bartek, mój brat Mateusz i ja. Mieliśmy się zmieniać "kto z kim". Na początku ja jechałem z Grażyną. Do granicy dojechaliśmy pociągiem, jeszcze razem. Na autostradę udało nam się złapać stopa w czwórkę. Później łapaliśmy na wjeździe, gdzie przejeżdżający samochód był rzadkością. Wyrwaliśmy się stamtąd po pół godziny łapania. Jechaliśmy BMW z gościem, który miał się za lepszego kierowcę od Michaela Schumachera. Nie omieszkał tego demonstrować wyciskając z auta ile fabryka dała, a dała sporo. Następny stop to człowiek, który też się trochę po świecie swego czasu włóczył. Opowiadał ciekawe historie o Indiach. Wieczorem dojechaliśmy w okolice Strasbourga. Kolejnego dnia bez większych przygód dotarliśmy w okolice Genewy. Po drodze są wspaniałe widoki na Alpy. Spaliśmy jeszcze po stronie francuskiej, jakieś 500 metrów od granicy. Sama Genewa nie zachwyciła nas swoim pięknem. Oprócz bijącej wysoko fontanny (foto) nic ciekawego tam nie ma. Są za to kłopoty z wydostaniem się. Na szczęście gdy się jedzie z dziewczyną, nie jest jeszcze tak najgorzej. Dwa stopy i byliśmy u celu naszego pierwszego spotkania z resztą wyprawy - Annecy.

Annecy Annecy
Zimne piwko niedaleko zamku, z widokiem na Alpy i jezioro to jest to co tygrysy lubią najbardziej. Czekanie na ekipę zajęło nam 2 dni, w ciągu których w końcu poprawiła się pogoda. Podczas wylegiwania się w parku okazało się, że rozwrzeszczana francuska dzieciarnia (chyba jakieś kolonie) nie je zbyt dużo. Dostaliśmy dwa kartony jedzenia, które im zostało. Wieczorami atmosfera w Annecy jest nie do opisania. Ogromne masy ludzi, z czego większość przyjeżdża na motorach, co 5 metrów jakieś występy, niesamowite zapachy z restauracji (tylko te ceny), wszędzie głośno, wszędzie ktoś gra. Byłem tam też w zeszłym roku, ale wtedy występowałem jako mim i nie czułem tego klimatu. Spaliśmy w parku/lesie na górze, niedaleko centrum. Nasze zeszłoroczne miejsce było zajęte przez Francuzów. Byli co najmniej dziwni, mieli pełno psów i czasami zachowywali się agresywnie, więc woleliśmy zejść im z drogi.

Annecy - Biarritz

Do Biarritz miałem jechać z Bartkiem. Wyjście na autostradę zajęło nam jakąś godzinę. Chcieliśmy ominąć Lyon (są tam straszne problemy z wydostaniem się) ale wszyscy jechali właśnie tam. Jednak, jak to zwykle bywa, jakoś się udało. Pierwszym stopem zrobiliśmy 400 km. Widoki przed Grenoble były przepiękne. Wieczorem byliśmy już w okolicach Carrcassone, więc zamiast pchać się dalej - pojechaliśmy pozwiedzać. Na Bartku miasto zrobiło duże wrażenie, na mnie mniejsze, bo je już widziałem. Te średniowieczne mury naprawdę potrafią zachwycić, zwłaszcza podczas zachodu słońca. Jednak nie ma tu takiej atmosfery jak w Annecy. Kupiliśmy sobie dwa kilo lodów w supermarkecie za 6 Franków (1 gałka w centrum kosztuje 8-10 Fr). Co to była za wyżerka. Potem piwko z widokiem na mury, gdzie spotkaliśmy polskich interrailowców i pogadaliśmy sobie. Spaliśmy w parku pod zamkiem. W nocy dołączyła parka Belgów, którzy poszli spać obok nas. Rano kawa z Belgami i na autostradę. Pod Toulusą staliśmy koło pięciu godzin i w końcu zdecydowaliśmy się jechać drogą lokalną. O zachodzie słońca byliśmy 50 km od Biarritz. Spaliśmy na polu kukurydzy, było trochę niewygodnie. Rano wystarczył nam jeden stop i byliśmy na miejscu. Dostaliśmy jeszcze kasetę Manu Chao, za którymi przepadają w kraju Basków i w Hiszpanii. Aż głupio było im mówić że nowa płyta jest kiepska. Mateusz i Grażyna już na nas czekali. Poszliśmy się kąpać na plaży, która jest rajem dla surfingowców. Przypływy i odpływy nad oceanem, dla nas przyzwyczajonych do morza, były niemałym zaskoczeniem. Trochę skakania przez fale, parę piw i jedziemy dalej. Tym razem do Santiago de Compostella w Hiszpanii.

 

W drodze do Santiago

Dwoma krótkimi stopami dotarliśmy do granicy francusko - hiszpańskiej. Stamtąd pojechaliśmy z młodymi Hiszpanami aż pod Bilbao. Na małej stacji benzynowej próbowaliśmy łapać parę godzin, ale nic z tego nie wyszło. Za to dostaliśmy sporo kotletów (nareszcie prawdziwe mięso!!) od Niemców, których spytałem czy by nas nie podwieźli. Spaliśmy obok Marokańczyków jadących całymi rodzinami do Afryki. Rano dostaliśmy się do centrum Bilbao. Słynny budynek muzeum nie zrobił na nas większego wrażenia. W ogóle miasto nie należy do najpiękniejszych. Na wylotówce złapaliśmy stopa do Torrelavega. Tam wypiliśmy w pubie kawę z ekspresu ciśnieniowego (oczywiście nie na nasz koszt) i ruszyliśmy dalej. Zostaliśmy zmuszeni do przejścia prawie całego Aviles. Miasto jest wyjątkowo brzydkie. Coś podobnego do Katowic - wszędzie jakieś huty i zakłady przemysłowe. Zabrał nas stamtąd kolejny już poznany w Hiszpanii wielbiciel Che Guevary i marihuany. Gościu w ogóle nie miał jechać tam gdzie my, ale się nad nami zlitował i podwiózł. Gdy wychodziliśmy z jego samochodu zaczynało się już ściemniać, ale postanowiliśmy jeszcze spróbować coś złapać. Nie postaliśmy nawet minuty, jak zatrzymało nam się czarne BMW: "Hi. Are you going in direction to Santiago? Yes, I'm going to Santiago." A do Santiago było jeszcze 300 km. Dojechaliśmy tam w niecałe 2 godziny.

Santiago de Compostella Zamieszanie przed katedrą w Sanitago
Wreszcie dotarliśmy do miejsca, do którego pielgrzymują ludzie z całej Europy. Żeby przejść głównym szlakiem z Francji trzeba pokonać Pireneje i przebyć przeszło 600 km. O dziwo większość ludzi PRZYCHODZI do Santiago. Mimo, że jest wśród nich sporo ludzi starszych, nie są to stare dewotki jak w Częstochowie. Na głównym placu przed katedrą siedzą na ziemi setki ludzi, piją piwo, czasami wino i palą zielone. Atmosfera nie do opisania.
Pierwszą noc, na razie we dwójkę, spaliśmy w parku. Już mieliśmy się kłaść, jak przyszedł do nas facet z obsługi parku i powiedział że stąd to by nas policja wyrzuciła, ale on nas zaprowadzi w miejsce gdzie nic nam nie zrobią. Więc spaliśmy sobie w osłoniętym miejscu, pod zadaszeniem i na cudownie miękkiej trawie.
Wieczorem przyjechali Grażyna z Mateuszem. Zrobiliśmy sobie małą imprezę pod katedrą. Alkohol się lał strumieniami (w Hiszpanii nie jest drogo - 1l wina ok. 1,8 zł, litrowe piwo - 2zł). Wszystko wskazywało na to że będzie tu jakiś koncert - i był tyle że płatny. Usadowiliśmy się więc przed bramą i słuchaliśmy. Przyszedł jeden starszy Hiszpan, przytargał ze sobą śmietnik i stojąc na nim oglądał koncert. Pomógł nam też zrobić skręta, bo nam to coś nie wychodziło, tym bardziej, że nikt nie był trzeźwy. Tym razem poszliśmy spać na parkingu, niedaleko schroniska młodzieżowego.

Portugalia

Rano piechotą na wyjazd w kierunku Portugalii i ruszamy dalej. Nie idzie nam z Bartkiem tym razem. Jakoś dostaliśmy się do granicy, a tam tragedia. Staliśmy 2 godziny i postanowiliśmy przejść pieszo do drogi krajowej. Szliśmy chyba 2 godziny, z plecakami ważącymi przeszło 20 kilo. PortoGdy wreszcie udało nam się coś złapać robiło się już ciemno. Na szczęście złapaliśmy do samego Porto. Facet wysadził nas przy stacji kolejowej miasto dalej. Miał pewnie dobre zamiary, ale nas nie stać na pociąg. No więc uderzamy z buta, bo okolica niepewna i lepiej znaleźć ciekawsze miejsce do spania. W Porto błądziliśmy szukając jakiegoś parku, a było już grubo po północy. Nie znaleźliśmy niczego ciekawego, więc będziemy spali w krzakach w malutkim parku, zaraz obok głównej drogi. Ale jeszcze wcześniej trzeba coś zjeść, bo poprzednim naszym posiłkiem było śniadanie o 10 rano. Rano obudziłem się wyspany, gorzej z Bartkiem, bo on nie mógł spać. Grażyna i Mateusz już na nas czekali. Obejrzeliśmy ponoć słynną katedrę, a później poszliśmy zwiedzać o wiele ciekawsze piwnice porto. Dla tych którzy nie wiedzą - porto to wino z dodatkiem wysoko procentowego burbonu. Wejście kosztuje 500 escudos, ale jak ktoś zamierza kupić butelkę (jakieś 99% zwiedzających) to dostaje się 500 escudos zniżki za okazaniem biletu. Może panująca w winiarniach atmosfera, albo też upał na zewnątrz sprawiły, że porto pite na miejscu było lepsze niż to samo wypite w Polsce.

Droga do domu

Jako że zbliżał się powoli Przystanek Woodstock, a my byliśmy jeszcze w Portugalii postanowiliśmy wracać do Polski. Tym razem Bartek jedzie z Grażyną a ja z bratem. Wydostanie się z Portugalii nie było łatwe - 1,5 dnia zajęło nam pokonanie ok. 100 km . W ogóle Portugalia zrobiła na nas negatywne wrażenie. Najbardziej raziły slumsy w samym centrum Porto ( w sumie całe Porto to slumsy) i wszechobecne śmieci. Ludzie tam jest o wiele brudniej niż w Polsce, a wydawało by się to niemożliwe. Do Hiszpanii dojechaliśmy z Portugalczykiem, który pracuje w Niemczech od 8 lat. Mimo to posługiwanie się niemieckim sprawiało mu poważne problemy. Zawiózł nas do La Corunii. Do Francji dojechaliśmy bez problemów. Tu mieliśmy duże szczęście, bo nigdy nie czekaliśmy długo i prawie zawsze łapaliśmy długie stopy. Rozbestwiliśmy się do tego stopnia, że jak ktoś jechał 50-100 km to po prostu się nie zabieraliśmy. Jadąc francuskim TIR-em zostaliśmy poczęstowani kuskus (to było chyba marokańskie tażine). Następny stop, już pod wieczór, to też TIR. Tym razem niemiecki. Gościu słuchał porządnego niemieckiego rocka, postawił nam obiad/kolację (a byliśmy już nażarci) i całą reklamówkę piw. Do tego opowiadał ciekawe historyjki i zawiózł nas za Frankfurt. Rano wystarczył jeden stop i już byliśmy u rodzinki w Dortmundzie. Wreszcie mogliśmy się porządnie wykąpać i odpocząć od zupek chińskich. Po 2 dniach spędzonych na balandze ruszyliśmy w dalszą drogę, tym razem pociągiem korzystając z WochenendeTicket. Jest to bilet na którym może jechać max. 5 osób dowolną trasą, ale pociągami osobowymi (kosztuje 40 DM). O dziwo okazało się, że w pociągach jest o wiele więcej Polaków niż Niemców. Większość wracała z pracy w Holandii. W Zgorzelcu była już całkiem spora grupka, chyba z 500 osób. Niestety na pociąg musieliśmy czekać ładnych parę godzin. Czas umilaliśmy sobie jedząc zupki chińskie w MacDonaldzie i popijając wódę z kubków po coli. Polskie pociągi to prawdziwy koszmar w porównaniu z niemieckimi. Do domu dojechaliśmy o wiele bardziej zmęczeni niż gdybyśmy mieli jechać stopem.
Woodstock

W domu byłem parę dni. Na Woodstock udało mi się wreszcie pojechać z moją Anią. Jechał też brat Ani - Bartek i kumpela Elka. Pociąg okazał się w miarę pusty. Może przez to, że jechaliśmy na ostatni moment. Woodstock '2001 Okazało się, że byli w nim ludzie poznani podczas powrotu z Niemiec. Na miejsce przyjechaliśmy na kilkadziesiąt minut przed pierwszym koncertem. Rozbicie namiotu, obchód terenu i na spotkanie z ludźmi z Rudy Śl. Przenosimy namiot w całości w inne miejsce. Ale ubaw, wiatr wieje i ledwo udaje nam się namiot utrzymać. Podróż pociągiem była na tyle wyczerpująca, że połowę koncertów przespaliśmy. Jeżeli w przyszłym roku będzie Woodstock to pojedziemy albo wcześniej pociągiem, albo autem. Dwa dni szybko minęły. Wydawało nam się, że 2 lata temu było lepiej, no i przede wszystkim dłużej. Z wszystkich koncertów chyba tylko Hey był extra z tym samym zastrzeżeniem co do całego Woodstocku - z krótko. Jazda powrotna pociągiem to wydarzenie samo w sobie. Ledwo udało nam się wejść na dworzec, do pociągu już nie było szans. Następny pociąg za dwie godziny. Tym razem zajęliśmy strategiczne miejsca i wbiliśmy się do środka. Mieliśmy miejsca "wiszące" - nie było gdzie nawet porządnie stanąć. Pociąg poruszał się w ślimaczym tempie, a przed Legnicą z naszego przedziału wypadł gościu. Siedział na schodach na zewnątrz i prawdopodobnie zasnął. Do Wrocławia przyjechaliśmy z godzinnym opóźnieniem. Tu rozdzieliliśmy się z Bartkiem i Elą. Oni do Opola, my do Kudowy Zdrój w Góry Stołowe, do mojej ciotki.

Góry Stołowe

Okazało się, że do Kudowy nie ma już pociągu, trzeba jechać do Kłodzka, a tam PKSem. W Kłodzku byliśmy koło 9 wieczorem, a ostatni PKS odjechał parę minut temu. Cały dzień już jedziemy pociągiem, a nie udało nam się pokonać 200 kilometrów. Zrezygnowani idziemy zobaczyć co to za autobus stoi na końcu dworca PKS. Był to międzynarodowy Wrocław-Wiedeń. "Można by się zabrać do Kudowy? - Oczywiście. - Ile by to nas kosztowało? - Co łaska." Góry StołoweSzczęście nas jednak nie opuściło. Dojechaliśmy pod granicę i wysiadamy. W portfelu miałem 3 zł drobnych, a potem tylko 20 zł. Nie było gdzie tego rozmienić więc daję gościowi te 3 zł. Dziwnie popatrzał i nie wziął. Następnych stopowiczów już chyba nie zabierze. Mieliśmy teraz do pokonania parę kilometrów w świetle gwiazd. Rano poszliśmy pieszo do kaplicy czaszek w Czermnej. Niestety w poniedziałki jest nieczynne. Idąc dalej w kierunku Błędnych Skał próbowaliśmy złapać stopa, ale bezskutecznie. W końcu pokonaliśmy całą drogę na własnych nogach. Widoki obłędne (wjazd 2 zety dla studentów). Byłem już tu parę razy, ale za każdym razem piękno tych głazów mnie zaskakuje. Zaglądaliśmy w każdy zakamarek. Z Błędnych Skał ruszyliśmy w stronę Szczelińca. Zajęło nam to sporo czasu. W Karłowie byliśmy już dosyć późno i nie było czasu żeby wchodzić na Szczeliniec. Oczywiście żaden PKS już nie jechał. Na szczęście ze stopem nie było problemu, nie staliśmy nawet 10 minut. Program następnego dnia to Szczeliniec. Jeden z trzech PKSów jadących w ciągu dnia z Kudowy do Karłowa uciekł nam sprzed nosa. Pozostawał nam autostop, który nas nie zawiódł. Dwoma stopami byliśmy za pół godziny w Karłowie. W Szczelińcu są zupełnie inne widoki niż w Błędnych Skałach, nie wiem czy nawet nie ciekawsze. Ze Karłowa złapaliśmy stopa pod Skalne Grzyby. Nie jest to już taka atrakcja jak Błędne Skały czy Szczeliniec, ale też jest warte obejrzenia. Wrażenie zdecydowanie psuje brzydki las z kikutami drzew. Do Kudowy wróciliśmy oczywiście stopem. W Górach Stołowych jest to chyba jedyny rozsądny środek transportu dla niezmotoryzowanych. Pogoda była bardzo dobra, więc ustaliśmy plan na następne parę dni - Praga, Poczdam i Berlin.

Praga
Pivovar 'U Fleku'
Najpierw łapaliśmy na przejściu granicznym, już po stronie czeskiej. Po 2 godzinach spędzonych w upalnym słońcu postanowiliśmy iść za Nachód i tam próbować szczęścia. Zajęło nam to dobre 1,5 godziny, ale się opłaciło. Nie postaliśmy nawet 15 minut jak zatrzymała się czerwona Skoda Felicia cabrio - rocznik 50, skóra, dobre nagłośnienie i brak pasów bezpieczeństwa. Totalny odlot. Następny stop to nowiutki Passat z klimą. Gościu był Niemcem, ale umiał trochę po polsku i czesku, a po angielsku wymiatał. Pogadaliśmy sobie trochę, a na koniec dostaliśmy 200 koron - "bardzo przepraszam, ale nie mogę was zawieźć do centrum Pragi". Dojechaliśmy metrem za 8 koron. Poszliśmy na stary rynek, a później szukać Złotej Uliczki, której ostatnio nie udało nam się znaleźć. Tym razem, nie bez problemów, znaleźliśmy. Wygląda ciekawie, trochę śmiesznie. Schodząc z wzgórza zamkowego ugasiliśmy pragnienie Pisnerem w knajpce (24 korony). Spanie wypadło nam na wzgórzu, na które jeździ kolejka taka jak na Gubałówkę. Rano okazało się, że bez problemu mogliśmy spać też w centrum, obok wyspy, gdzie niektórzy jeszcze spali. Na obiad zupa chmielowa w, podobno, najlepszej knajpie w Pradze - U Fleka. Mają tam własne piwo, ciemne, mocne i zupełnie inne niż porter, czy piwo angielskie. Nie jest tam najtaniej (jak na Pragę), ale i tak taniej niż w niejednej knajpie w Polsce (50 koron). Przy okazji wykąpaliśmy się w tamtejszej umywalce. Wyjazd tramwajem na rogatki Pragi zajął nam godzinę.

Sylwester w Pradze

Znowu w Niemczech
Poczdam
W okolice granicy niemieckiej dojechaliśmy bez problemu, tam jednak spędziliśmy przeszło 2 godziny, otoczeni przez setki miejscowych prostytutek. Uratował nas Francuz mówiący biegle po czesku. Kolejnym stopem dojechaliśmy na wyjazd z Drezna. Tym razem spaliśmy pod mostem, obok wędkarzy, którzy siedzieli tam chyba przez całą noc. Następnego dnia nie szło nam najlepiej (miejsce było kiepskie), zdecydowaliśmy się w końcu jechać okrężną drogą przez Lipsk. Gościu wysadził nas na autostradzie pod lotniskiem. Miejsce jeszcze gorsze niż poprzednie, tym bardziej, że teraz groził nam mandat. Po 15 minutach jechaliśmy już dalej. Los jednak nas dopadł, bo utknęliśmy w 3 godzinnym korku. Krótkim stopem do centrum Poczdamu jechałem w bagażniku. Ciekawe doświadczenie, tym bardzie gdy się jedzie z nieznajomą osobą. Ale gościu był w porządku - zadzwonił jeszcze na komórkę do naszego znajomego - Fiedla. Ten przeżywał właśnie mały najazd ludzi z Polski - oprócz nas były jeszcze dwie dziewczyny. Następnego dnia zwiedziliśmy ogrody i pałace Poczdamu. Wieczorem pojechaliśmy do Berlina. Obejrzeliśmy różne undergroundowe galerie, które mi się średnio podobały. Brama Brandenburska była remoncie, a do Reichstagu ogromniasta kolejka. W ogóle Poczdam wydał mi się ciekawszy od Berlina - przede wszystkim bardziej zielony.

Do domu

Rano jedna stacja pociągiem na gapę i łapiemy stopa do Polski. Po dłuższym czasie zatrzymał nam się totalnie zwariowany gość, który zawiózł nas do Poznania. Pociskał takie fleki, że go się nie dało słuchać. W dodatku był chyba jakiś zboczony. W Poznaniu przesiedliśmy się na pociąg. Spodziewaliśmy się najgorszego po pociągu relacji Szczecin - Zakopane, na dodatek w niedzielę, ale nie było tak źle.
Miałem w te wakacje zwiedzić Bliski Wschód, a skończyło się na Europie. Jednak z całą pewnością nie mogę powiedzieć, że te wakacje były nudne, czy zmarnowane. Przy okazji po raz kolejny potwierdziło się, że żeby zwiedzać Europę nie trzeba ogromnych pieniędzy. W te wakacje wydałem ok. 600 zł.
 

 

Źródło: Marcin Lubojański