JustPaste.it

W kraju tulipanów, w mieście niedźwiedzia - Holandia 2003

Koninkrijk der Nederlanden - Królestwo Holandii - małe państewko u wybrzeży Morza Północnego. Niewiele ponad 33 tyś. kilometrów kwadratowych powierzchni lądów, to ciut mniej niż ma województwo mazowieckie. Populacja ponad trzykrotnie wyższa od naszego województwa stołecznego - prawie 16 milionów mieszkańców. Stolica z parlamentem w Amsterdamie, siedziba dworu z rządem w Hadze. Bezrobocie w granicach 4 procent, inflacja 2 procent. Dozwolone: małżeństwa homoseksualne, eutanazja, sprzedaż i używanie miękkich narkotyków. Gospodarka: największe europejskie porty morskie, dobrze rozwinięty handel i turystyka, ponad jedna czwarta powierzchni kraju to grunty rolne. Od upadku Żelaznej Kurtyny jedno z najbardziej ulubionych miejsc wyjazdów wakacyjno-ekonomicznych polskich młodych turystów. Postanowiłem zobaczyć to na własne oczy.

Do przebycia mniej więcej tysiąc kilometrów. Szybka wycena kosztów podróży. Samolotem: aż strach pomyśleć - ponad 2000 zł , autobusem: około 280 zł, samochodem: ze 400 zł (no, i trzeba go jeszcze mieć), pociągiem: jakieś 40 euro, autostopem: za darmo. I jak tu wybrać złoty środek pomiędzy szybkością, ceną i niezawodnością? Plan był prosty: pociąg do granicy z Niemcami, piechotą przez granicę, u naszych zachodnich sąsiadów pociągiem ze zniżką, a w Holandii to już jak św. Krzysztof pozwoli. Przy dobrych wiatrach całkowity koszt przejazdu zamknąć się może w 10 euro przy około 40 godzinach jazdy.

Hit wśród zniżek kolejowych europy Schuenes Wohenende Ticket pozwala na podróż pięciu osób przez jeden weekendowy dzień, na dowolnych nieekspresowych połączeniach, w całych Niemczech, co przy koszcie 28 euro stanowi bardzo apetyczny kąsek dla młodych podróżników. Pozostaje jedynie znaleźć towarzyszy podróży. Jest sam środek wakacji, więc z małą pomocą internetowych grup dyskusyjnych i witryn trampingowych (tych pozwalających umieszczać ogłoszenia o wyprawach), szybko kompletuję ekipę. Plan przewiduje wczesny start w piątek tak, by w Niemczech być już w nocy. Pierwszy pociąg w kierunku Holandii odjeżdża z dworca we Frankfurcie nad Odrą około trzeciej w nocy. Na granicy z Holandią powinniśmy być około czternastej. Pozostaje wiele czasu na łapanie stopa.

Oprócz mnie pojadą dwie koleżanki z jedna z Krakowa i jedna z Opola oraz kolega z Wrocławia. Spotykamy się w pociągu i szybko okazuje się, że będzie z nas krótkookresowa, ale wesoła i zgrana paczka. Podróż mija szybko mimo niemiłosiernego upału i szalenie oszczędnego tempa polskich pociągów. Szczególnie podoba nam się odcinek pomiędzy Poznaniem a Rzepinem, który nasz ukochany pociąg pokonuje w tempie żółwia, z cierniem w zadku. Koniec końców okazuje się, że nuda podróży owocuje ciekawymi odkryciami. Otóż dowiadujemy się, że jeśli wpłacimy w konduktora pociągu jakieś 6 złotych to będziemy mogli wsiąść w Rzepinie do bezpośredniego pociągu do Frankfurtu nad Odra. Co prawda wydłuży to czas jaki będziemy musieli spędzić na stacji po niemieckiej stronie, ale jest to zdecydowanie wygodniejszy sposób niż PKS do Słubic i później 2 kilometrowa wycieczka na stację kolejową. Biegiem przesiadamy się i po pół godzinie jesteśmy we Frankfurcie. Szybko pojawia się człowiek, który proponuje, że zabierze nas do Berlina na swym zniżkowym bilecie. Oczywiście odmawiamy, bo mamy w palnie zakup naszego upatrzonego biletu weekendowego. Nasz nowy znajomy zorientowawszy, że i tak nic nie jesteśmy skłonni zapłacić proponuje, że zabierze nas za darmo. Dwa razy powtarzać nam nie trzeba, przecież możemy być w Berlinie już około 23 i łapać stamtąd jakiś wcześniejszy pociąg w interesującym nas kierunku. Przecież ze stolicy Niemiec musi jeździć więcej pociągów niż z Frankfurtu. Lądujemy tedy w Regionalnym Ekspresie relacji Cottbus - Magedburg. Na Berliński dworzec Zoo trafiamy w okolicach północy. Ku naszemu zdziwieniu najwcześniejszy pociąg na zachód wyrusza około piątej rano i jest to dokładnie ten sam pociąg, którym planowaliśmy wyruszyć z Frankfurtu. Cóż robić w środku nocy na okrytej ponurą sławą stacji kolejowej, niegdysiejszym domu dzieci z dworca Zoo? No cóż, należy rozłożyć karimaty w głównych holu i próbować spać, co przy bliskim sąsiedztwie sklepu monopolowego nastręcza niejakie trudności. Na szczęście poczucie niejakiego bezpieczeństwa stwarza dwóch rosłych Niemców ze Służb Ochrony Kolei, którzy dość często przechadzają się koło nas, nie czyniąc nam jednak żadnych wymówek za nasz zaimprowizowany obóz na środku dworca.

Czas mija powoli, w międzyczasie udaje nam się zwiedzić bezpośrednią okolicę dworca. Mamy wątpliwą przyjemność powąchać, wzmocnione upałem i brakiem jakiegokolwiek wiatru "zapachy" pobliskiego ogrodu zoologicznego. Oglądamy malowniczy, odbudowany tylko częściowo, kościół na Breitscheidplatz i stojący obok nowy, ośmiokątny i lekko upiorny w swej klockowatości Keiser Wilhelm Gedanchtniskirche. Resztę niemieckiej stolicy pozostawiam sobie ma czas powrotu z wakacji, bo zgodnie z planem, za jakiś miesiąc odwiedzę tu znajomych.

Pociąg wyrusza punktualnie. My jesteśmy niemiłosiernie rozespani, kawa na dworcu w Brunszwiku pomimo, że pyszna, niewiele pomaga. Po drugiej jest już lepiej. Temperatura rośnie i niedługo znów zaczniemy pocić się jak na potęgę, czas więc na poranne mycie w niezwykle (w porównaniu z polskimi pociągami) czystej toalecie. Oprócz zapomnianej podczas jednej z przesiadek karimaty i porwanej przez wiatr czapki, podróż mija miło i spokojnie.

Ostatni odcinek drogi na wybrzeże Holandii według pierwotnego planu pokonany miał zostać autostopem. Plany jednak zmieniła niespodziewana wiadomość. Krótko przed wyjazdem dowiedzieliśmy się, że znajomy jednej z mojej towarzyszek podróży będzie jechał w interesujący nas dzień, samochodem w pobliże docelowej miejscowości. Tak więc zamiast do Bad Bentheim przy granicy z Holandią dojechaliśmy do Gelsenkirchen w Zagłębiu Ruhry, skąd zabrał nas piękny, duży pięcioosobowy samochód. Część towarzyszy podróży wysadzonych zostało w kierunku Brukseli, część w kierunku Amsterdamu, a ja trafiłem szczęśliwie około godziny osiemnastej do Noordwijku.

Holandia Noordwijk - mała nadmorska miejscowość ok. 25 kilometrów na północny wschód od Hagi i ok. 40 kilometrów na południowy zachód od Amsterdamu. Ze swoją 13 kilometrową piaszczystą plaża Noordwijk jest bardzo popularnym holenderskim kurortem wakacyjnym. Otoczony zewsząd morzem, polami uprawnymi, ścieżkami rowerowymi, wydmami i kanałami jest (gdy akurat nie pada deszcz) naprawdę uroczym miejscem.

Amatorzy luksusu znajdą tu wielogwiazdkowe hotele z cenami nawet czterocyfrowymi, bardziej oszczędni turyści zadowolą się dziesiątkami małych pensjonatów po kilkanaście/dziesiąt euro za nocleg, a minimaliści, którzy zabrali ze sobą namioty, zadowolą się licznymi kampingami za kilka euro na dobę. Tak też uczyniłem ja, ale jako, że z właścicielem jednego z kampingów łączą mnie, od jakiegoś czasu, bardzo dobre stosunki o podłożu biznesowym, otrzymałem do wyłącznego zasiedlenia kompletnie pusty apartament w przyległym do kampingu budynku. Tam też osiadłem, by w spokoju kontemplować wspaniałą letnią pogodę, na nienormalnie słonecznym tego roku wybrzeżu Holandii.

Morze Północne Może Północne jest niebyt czyste, dość mocno zasolone, niezbyt ciepłe i cholernie faluje. Mimo tego, jeśli trafia się w jego objęcia przy temperaturze osiągającej w cieniu 40 stopni Celsjusza, to jest prawie tak samo mokre jak Adriatyk! A lato tego roku było bardzo gorące. Rodowici Holendrzy mówili, że od lat nie było u nich czegoś takiego. Kraj znany z pogody godnej Krainy Deszczowców, tego roku zamienił się w tropiki. Nie żeby mi się to nie podobało, tym bardziej, że dołączyła do mnie moją dziewczyna i wakacje nabrały rumieńców.

 

Amsterdam Co to byłaby za wycieczka do Holandii bez Amsterdamu. Miasto rozpływało się palących promieniach słońca. Dymy z pootwieranych okien Cofeeshopów unosiły się leniwie w górę krzywych, wąskich domów. Prostytutki w Dzielnicy Czerwonych Świateł jeszcze nie wyszły do swoich okien i miejsce to, przeistaczające się w nocy w zagłębie egzotycznego seksu, wyglądało w ciągu dnia jak najzwyklejsza ulica kosmopolitycznego miasta. Uliczni mimowie robili interesy życia, strasząc tabuny turystów z Kraju Kwitnącej Wiśni, którzy nie przepuszczali ani jednej okazji, by cyknąć sobie z nimi kolejną fotkę. Wśród setek czy tysięcy rowerów stojących praktycznie wszędzie wyróżniają się te skradzione w najbardziej pomysłowy sposób jaki widziałem: z rowera, dokładnie zapiętego łańcuchem o ramę, kradniemy przednie koło, a z tego przypiętego za przednie koło, kradniemy całą resztę. Po połączeniu mamy zapewne całkiem sprawna maszynkę, którą bądźmy pewni, zaproponuje nam śniadolicy miłośnik hip hopu o przekrwionych od marihuany oczach za jedyne 5 euro.

Amsterdam to zapewne urocze, jak twierdzą tubylcy, miejsce, ale zaznaczają skrupulatnie, że chodzi im o godziny wczesnoporanne, gdy to miejscy hulacy jeszcze odsypiają ciężkie noce, a turyści jeszcze nie zdążyli przyjechać. Wtedy to wycieczka gęstą siecią amsterdamskich kanałów to podobno niezapomniane przeżycie. Niestety nie dane było nam ujrzenie tych cudów, gdy przebijaliśmy się po głównych deptakach miasta, obijając sobie ramiona o ramiona tysięcy turystów, którzy właśnie tego dnia postanowili oglądać te same miejsca co my! Galeria figur woskowych Madame Tussaud, Muzeum Van Gogha, Rijksmuseum, dom Anny Frank. Muzeum Heinekena wszystko drogie jak cholera (a może trzeba powiedzieć wszystko umiarkowanie tanie, jak na realia zgniłego zachodu). Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, zawsze pozostaje jakaś knajpka, gdzie pod krzywą ścianą można wypić sobie holenderskie piwko ze śmiesznie małych szklaneczek (tak, tak oni tam piją piwo ze szklanek o pojemności 0,25 litra!). Dlaczego krzywą ścianą? Historia z pochyłymi frontonami domów w Amsterdamie jest taka oto: w przeszłości niderlandzcy rajcowie miasta, którzy cierpieli na stały niedostatek powierzchni budowlanej, podatki pobierali od powierzchni, jaką zajmuje kamienica. Szkoda było więc przeznaczać cenne miejsce na klatki schodowe. Tak też schody na wyższe kondygnacje budowano poza budynkiem, z drewna, od podwórza (coś na kształt współczesnych schodów przeciwpożarowych). Jak jednak przenieść na trzecie czy czwarte piętro dajmy na to... fortepian? A no, nie ma innego wyjścia jak wciągnąć go na linie zaczepionej o bloczek umocowany na dachu. Co jednak zrobić, by fortepian się nie obił o niższe piętra i nie wpadł gdzieś po drodze przez okno do sąsiada z dołu? Ano wystarczy wybudować lekko pochyłą ścianę frontową i wszystko staje się prostsze, a że najwyższe piętra są ciut większe od parteru, to tym lepiej. Słynny holenderski pragmatyzm w czystej postaci!

Haga Kolejna wycieczka: 's-Gravenhage czyli Den Haag czyli Haga. Siedziba rządu i dworu królewskiego. Spokojne (przynajmniej w porównaniu z Amsterdamem) niespełna pół milionowe miasto, z przedziwną mieszanką starej i nowej architektury. To tutaj w Pałacu Pokoju znajduje się Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości.

 

Haarlem To może tym razem na rowerach, na przykład do Haarlemu? Miasto jak miasto, imponująca Katedra i zagłębie tekstylne (odczułem to na własnych nogach, chodząc od butiku do butiku, w poszukiwaniu mitycznej "idealnej bluzeczki", którą podobno poszukuje każda kobieta po przekroczeniu 13 roku życia). Ale to nie miasto jest tu ważne. Najważniejsze są holenderskie rowery. Gdzie im tam do super niewygodnych naszych "górali"? Siedzi człowiek na nich jak basza, pedałuje bez większego wysiłku po idealnie utrzymanych ścieżkach rowerowych, a na ulicy rowerzysta może czuć się jak świętą krową. Niech który kierowca spróbuje zatrąbić, lincz natychmiastowy! No i Holendrzy nie trąbią, spokojnie i bez nerwów (oni się chyba nigdy nigdzie nie spieszą) znoszą fanaberie rowerzystów w wieku od lat 3 do 133. Dzieci młodsze same jeszcze nie jeżdżą, ale są wożone w małych przyczepkach podczapianych najczęściej do bagażnika tatusia. Dziadkowie starsi niż te umowne 133 lata również gnają tam na spotkanie wiatru tyle, że rowery swe uzbrojone mają w malutkie spalinowe bądź elektryczne motorki. Po prostu eldorado cyklistów.

Rotterdam Na koniec pozostało zobaczenie Rotterdamu. I od razu dość duże zaskoczenie. Znikoma ilość turystów za to centrum wygląda jak stolica jakiegoś afrykańskiego państwa. Białych ludzi jak na lekarstwo, a charakterystycznych tyczkowatych holendrów czy holenderek z szerokimi zawieszeniami (holenderki są cholernie wysokie, cholernie szerokie w okolicach siedzenia i w większości cholernie brzydkie) nie ma wcale. Miasto diametralnie inne niż Amsterdam. Super nowoczesna architektura, tętniące życiem centrum handlu morskiego u ujścia jednej z najważniejszych europejskich rzek - Renu. Rozejrzyj się dookoła. Jeśli twój wzrok padł na kilka urządzeń elektronicznych, to możesz być pewny, że co najmniej połowa z nich przybyła na statkach z Dalekiego wschodu właśnie do Rotterdamu.

Zanvoort Przed wyjazdem z Holandii jeszcze szybki wypad do pobliskiego Zanvoortu. Przez przepiękne pokryte bujną roślinnością piaszczyste wydmy ciągnące się kilometrami na granicy prowincji Noord-Holland i Zuid-Holland, poprzecinane gęsto ścieżkami rowerowymi, pieszymi i hippicznymi. Na końcu jeszcze święto ryczących maszyn, na znanym torze wyścigowym, gdzie czasami odbywają się wyścigi Formuły Pierwszej.

Pora opuszczać gościnną Holandię, gdzie nawet ekspedientki w sklepie spożywczym mówią po angielsku, i ruszać w kierunku, gdzie wszędzie słychać germański szwargot. Pora na ostatni odcinek podróży Niemcy, a w szczególności stolicę naszych zachodnich sąsiadów Berlin. A jak najlepiej się tam dostać? Oczywiście wykorzystując patent z mis zniżek kolejowych europy: Wochenende Ticket. Jako, że w Holandia duża nie jest i z Noordwijku do granicy niemieckiej jest zaledwie 200 kilometrów udaje nam się autostopem dotrzeć tam już około godziny 13. Do Berlina docieramy około godziny 22. Następnego dnia czeka nas intensywne zwiedzanie.

 

Tak jak pisze Joachim Nawrocki w świetnym przewodniku po Berlinie, są miejsca piękniejsze takie jak Londyn czy Paryż, bardziej historyczne jak Rzym czy Istambuł, bardziej nowoczesne jak Nowy Jork czy Rio ale żadne z tych miast nie jest tak interesujące jak Berlin. Słowa te, mimo że lekko przesadzone, dość dobrze charakteryzują rzeczywistość. Berlin aż kipi życiem szczególnie teraz, gdy większość inwestycji największego placu budowy europy ma się już ku końcowi, gdy zacierają się ślady po stojącym tu jeszcze przed 10 z okładem laty murze. Nie znajdziemy tam praktycznie żadnego zabytku z okresu średniowiecza, gdyż berlińczycy od wieków znani z pragmatycznego stosunku do historii, nigdy nie wahali się przed burzeniem starego i budowaniem w tym miejscu nowego. Tak więc ze średniowiecza ostał się praktycznie tylko układ dróg w Nikolaiviertel oraz najstarszy Berliński kościół Św. Mikołaja, od którego dzielnica ta wzięła nazwę. Reszta udających stare budynków pochodzi z czasów współczesnych i jest jedynie stylizowane na stare. Nieopodal straszy zamknięty po połączeniu Pałac Republiki, który z sentymentem wspominają starsi mieszkańcy wschodniego Berlina. Teraz jest to gigantyczny kloc, oszklony brunatnym paskudnym szkłem. Są plany by na jego miejscu odbudować średniowieczny Berliński zamek. Mrzonka czy nie, będzie to kosztowało niemałe pieniądze. Kilka kroków dalej wielki przeciąg gigantycznego placu Aleksandra z Czerwonym Ratuszem (przemianowanym po połączeniu na Ratusz Berliński, niewiedzieć czemu, bo budynek ten jest czerwony nie od byłego ustroju ale od czerwonej cegły, z której jest zbudowany), Wieżą Telewizyjną, która od lat jest jedną z wizytówek Berlina. Na drugim brzegu Sprewy gigantyczny budynek Berliner Dom, z którego kopuły rozciąga się ciekawy widok na Wyspę Muzeów.

Raichstag Myślicie, że największymi eksponatami, które można wystawić w Muzeum są rzeźby ludzi w naturalnej wielkości, wypchane słonie, szkielety dinozaurów? Nie! Jak się chce to można w muzeum pokazać kompletny fronton greckiej świątyni. Wcześniej trzeba tylko świątynię tą ukraść z Greckiego Pergamonu i przewieźć do Berlina. Zawsze można też podwędzić mury starobabilońskiego miasta razem z Bramą Isztar. Wszystko to i wiele, wiele więcej znalazło miejsce w imponujących rozmiarów Muzeum Pergamońskim.

Przechodzimy obok Uniwersytetu Humboldta i wchodzimy w zwiastujące spore wrażenia zabudowania z czasów Fryderyka II, twórcy potęgi Prusów, na którego punkcie wszyscy monarchiści Niemiec mają prawdziwego fioła. Wchodząc na Plac Żandarmów już wiadomo dlaczego. Imponującej wielkości kościoły niemiecki i francuski oraz stojąca w środku Koncert Haus. W kierunku nieistniejącego już muru przejdziemy prestiżowym bulwarem Unter den Linden, gdzie mieści się większość ambasad i setki drogich restauracji. Na samym końcu czeka nas Brama Brandenburska, za którą rozpoczyna się Tiergarden i niegdysiejszy zachodni Berlin.

Nieopodal Bramy Brandenburskiej stoi imponujący gmach niemieckiego parlamentu - Raichstag. Dobudowana po zjednoczeniu szklana kopuła jest otwarta (za darmo) dla zwiedzających. Warto poczekać w długiej kolejce, by zajrzeć do wnętrza niemieckiego parlamentu i rzucić okiem z wysokości na zachodni i wschodni Berlin.

 

Zanim jednak przekroczymy Żelazną Kurtynę i przejdziemy na "zachód", wstąpmy do malowniczego miasta tuż za miedzą, do Poczdamu. Pół godzinna wycieczka przez przepiękną krainę gęsto usianą jeziorami i lasami (które w całości stanowią część terenów miejskich, przez co Berlin obszarowo plasuje się wśród największych miast świata).

Poczdam W Poczdamie po prostu trzeba zobaczyć kompleks ogrodów z Pałacem Sanssouci (produkcji Fryderyk II, oczywiście). Warto też zobaczyć poczdamską Bramę Brandenburską, Dzielnicę Holenderską (z małymi domkami, zbudowanymi za czasów wielkiego cesarza przez sprowadzonych tu z niderlandów, robotników irygacyjnych) i pałac w którym Stalin, Churchil i Roosvelt dzielili Europę podczas Konferencji Poczdamskiej.

Ale wracajmy do Berlina. Wycieczkę po zachodniej części rozpoczniemy od ulicy 17 Lipca gdzie odbywa się jeden z wielu berlińskich targów staroci, sztuki i wszelkiego innego śmiecia. To co kiedyś pewnie było zwykłym Pchlim Targiem, stało się teraz wielkim jarmarkiem dla turystów. Tysiące pamiątek, nienormalnie drogie stare książki, nowoczesna sztuka i stare meble - jeśli chcemy kupić coś naprawdę taniego trzeba się jednak wybrać na któryś z Flomarktów z dala od turystycznego centrum miasta.

Nieopodal Dworca Zoo znajduje się Kurfurstendamm, ulica z najdroższymi i najbardziej luksusowymi i nieprzyzwoicie drogimi sklepami Berlina. Opodal Tauenzienstrasse z setkami supermarketów z KaDeWe na czele. KaDeWe to prawdziwa świątynia handlu, bite sześćdziesiąt tysięcy metrów kwadratowych powierzchni sklepowej - przerażające. Niedaleko Kościół Pamięci cesarza Wilhelma, który widziałem w innych okolicznościach podczas nocy spędzonej na dworcu Zoo. Światła i kolory zgniłego zachodu w całej okazałości, aż do zachłyśnięcia!

Katedra berlińska Na koniec pobytu w samym sercu Niemiec hurtowe przypomnienie, podczas wspaniałej wycieczki pod mostami Berlina. Łódź płynie od Nikolajviertel, opodal Katedry Berlińskiej, Wyspy Muzeów, Reichstagu, wielkiej jeszcze niedokończonej budowy na przeciw budynku parlamentu i już gotowej dzielnicy urzędników rządowych (którzy nota bene wcale w tej dzielnicy nie chcą mieszkać). Podczas wycieczki polecam szklanicę zimnego Berlinera i miejsce, gdzieś z przodu. Niezapomniane przeżycie.

Droga powrotna to już bułka z masłem. Do Frankfurtu nad Odrą pociągiem za 8 euro, przez granicę polskim pociągiem (nie dajcie się zwieść gadaninie pani w niemieckiej informacji turystycznej - biletu wcale nie trzeba kupować w kasie, gdzie kosztuje on 4,5 euro, lepiej zrobić to u polskiego konduktora za 7 zł, uważajcie tylko na jego utyskiwania. Najlepiej stwierdzić, że po prostu nie mieliście czasu na zakup w kasie). Z Rzepina to już wszędzie blisko. Jesteśmy przecież już w domu.

Wycieczka nie tak długa jak do Maroka, nie tak egzotyczna jak pod Irańską granicę i nie tak ekscytująca jak na Krym. Mimo tego z pewnością równie pasjonująca, ciekawa i o wiele bardziej bezpieczna. Polecam!

 

 

 

 

 

Źródło: Marcin Kawalerowicz