JustPaste.it

Szwajcaria 2005 - rowerem

Każda z weekendowych wycieczek rowerowych na które udaję się z Krzyśkiem jest wyjątkowa. Za każdym razem jedziemy w inne miejsce, za każdym razem odkrywamy coś nowego. Tym razem było jeszcze bardziej ciekawie i niesamowicie, a to dlatego, że na rowerową wycieczkę umówiliśmy się w Szwajcarii.

Ponieważ od jakiegoś czasu mój kompan corocznych rowerowych wycieczek przebywał wArek i Krzysiek we Fryburgu Szwajcarii, narodził się pomysł aby w 2005 roku tam właśnie pojeździć wspólnie na rowerze. Niestety mieliśmy do dyspozycji tylko weekend na sam koniec wakacji. W piątek rano zapakowałem do samochodu rower, sakwy, namiot śpiwór i karimatę, po czym ruszyłem w stronę Niemiec. Gdyby nie autostrady u naszych zachodnich sąsiadów chyba bym się nie zdecydował na tak daleką podróż tylko na 4 dni. Po południu byłem już w Szwajcarii we Fryburgu, pod blokiem w którym mieszkał Krzysiek. Jeszcze tego samego dnia udało mi się zobaczyć panoramę miasta i skosztować pysznego fondi. Zwykle trasy weekendowych wycieczek opracowywaliśmy w piątkowe wieczory, ale tym razem Krzysiek miał już gotowy plan, który miałem poznać następnego dnia.

Pobudka wcześnie rano w sobotę to już standard naszych wycieczek, ale jada na dworzec kolejowy aby oddalić się pociągiem jeszcze bardziej od Polski to już było dla mnie spore zaskoczenie. Sprawnie pokonaliśmy zaspane jeszcze uliczki Fryburga i dotarliśmy na dworzec, gdzie kilka minut czekaliśmy na pociąg Intercity. Ciekawostką był dla mnie fakt, że koszt biletu zależy tylko od odległości oraz od klasy wagonu, ale nie zależy od rodzaju pociągu. Nieważne czy jest to zwyczajny pociąg osobowy czy też Intercity płaci się tyle samo, ale też i jakość podróżowania jest porównywalnie wysoka. W Szwajcarii praktycznie w każdym pociągu jest miejsce na rowery, czasami nawet w każdym wagonie. I nikt nie musi pilnować roweru bo wiadomo że nic nie zginie - taka jest Szwajcaria.

W pociągu Krzysiek przedstawił mi plan naszej wycieczki, który zakładał start w górskiej miejscowości Zermatt, a następnie przejazd wzdłuż Rodanu do Jeziora Genewskiego i dalej do Lozanny. Zaplanowana trasa była bardzo ambitna ponieważ mieliśmy niewiele czasu jak na tak Arek długi odcinek. Od razu założyliśmy więc, że konieczne będzie podjechanie pociągiem na końcowym odcinku trasy. Tymczasem jechaliśmy na miejsce startu i nie mogliśmy się doczekać jazdy na rowerach.

Po dwóch przesiadkach dotarliśmy z naszymi rowerami do miejscowości Zermatt. Centrum tego górskiego kurortu jest wyłączone z ruchu samochodowego, a jako taksówki używane są niewielkie pojazdy zasilane akumulatorami. Główną atrakcją miasta jest pobliski szczyt Matternhor (4478 m.n.p.m) który tego dnia częściowo zakrywały chmury. Przejechaliśmy się rowerami po głównej ulicy, pooglądaliśmy wystawy sklepowe z pamiątkami po czym ruszyliśmy ku nowej przygodzie. Przez pierwsze 40 kilometrów trasa naszej wycieczki prowadziła niemal cały czas w dół. Mogliśmy się rozpędzić i bez większego wysiłku pokonywać kolejne kilometry rozkoszując się widokami. W ten sposób dotarliśmy do miejscowości Visp usytuowanej w dolinie, którą to mieliśmy dalej podążać za zachód w kierunku Jeziora Genewskiego.

Nasza trasa przebiegała wzdłuż brzegów rzeki Rodan, a drogę wyznaczał szlak rowerowy, który w wielu miejscach oddalał nas od rzeki lub od głównej drogi. Mijaliśmy niewielkie wioski i miasteczka, pola i łąki. Najczęściej jednak nasza droga prowadziła wałami wzdłuż rzeki. Praktycznie płaski teren sprzyjał rowerowaniu, a okoliczne sady zapewniły nam dostęp do owoców, które same spadały już z drzew, więc szkoda było żeby się zmarnowały.

Po przejechaniu ponad stu kilometrów zabraliśmy się za szukanie miejsca na nocleg ponieważ zaczęło się ściemniać. Nasze nadzieje na znalezienie kampingu rozwiały się po tym jak zobaczyliśmy oznaczenie kampingu właśnie, a okazało się że są to tak naprawdę tylko domki w których szwajcarzy spędzają weekendy. Nie można było tam rozbić namiotu. Nie mieliśmy więc wyjścia - musieliśmy spać na dziko. Niestety znalezienie odpowiedniego miejsca zabrało namKrzysiek sporo czasu i było już ciemno gdy rozstawiliśmy namiot. Na dodatek zaczęło padać, więc nasze morale zdecydowanie spadło. Nikt nie lubi deszczu śpiąc pod namiotem, a już na pewno nie rowerzyści.

Ukryliśmy się z naszym małym namiotem w krzakach przy rzece z nadzieją, że nikt nam nie będzie przeszkadzał i tak też było, ale woleliśmy wstać wcześnie rano żebyśmy nie musieli się nikomu tłumaczyć. Poranek nie był może bardzo optymistyczny jeżeli chodzi o pogodę, ale na szczęście nie padało. Ruszyliśmy dalej na zachód. Gdy dotarliśmy do miejscowości Martigny stało się jasne, że nie damy rady pokonać trasy na rowerach w wyznaczonym czasie. Skorzystaliśmy więc z usług szwajcarskich kolei i podjechaliśmy pociągiem do Montreux, które leży nad samym Jeziorem Genewskim.

Już w promieniach słońca jechaliśmy dalej rowerami wzdłuż promenady biegnącej nad samym jeziorem. Wyraźnie zmienił się krajobraz widziany z siodełka roweru - spacerujący turyści, hotele, łodzie, statki, ale na szczęście nadal mogliśmy korzystać ze ścieżki rowerowej. Zrobiło się na tyle ciepło, że postanowiliśmy wykąpać się w Jeziorze Genewskim, na czym praktycznie zakończyliśmy naszą rowerową przygodę w Szwajcarii. Dojechaliśmy bowiem wkrótce do miejscowości Vevey z której już pociągiem wróciliśmy do Fryburga. Nie udało nam się przejechać na rowerze tyle ile planowaliśmy, ale i tak poznaliśmy klimat Szwajcarii widziany z rowerowego siodełka i to zarówno w górach, na płaskim terenie jak i nad jeziorem.

 

Źródło: http://www.adamski.pl/rower/szwajcaria/