JustPaste.it

USA 2001 - Autobusem przez Stany

Relacja z podróży przez Stany Zjednoczone. Któż nie marzy, aby przemierzyć kiedyś całe USA i zasmakować wielkiej przygody...

Relacja z podróży przez Stany Zjednoczone. Któż nie marzy, aby przemierzyć kiedyś całe USA i zasmakować wielkiej przygody...

 

Już w 1996 roku po powrocie z Nowego Jorku marzyłem o tym żeby przemierzyć kiedyś całe Stany i zasmakować wielkiej przygody. Musiałem poczekać kilka lat na realizację tego marzenia, ale wreszcie się udało.

Latem 2000 roku poznałem na grupie dyskusyjnej Michała, który szukał kompana do wspólnej podróży po Stanach. Okazało się, że każdy z nas chciał w kwietniu Michał i Arek - uczestnicy wyprawy USA 2001 2001 roku przejechać USA autobusami Greyhounda od wschodniego do zachodniego wybrzeża. Na dodatek mieliśmy podobną wizję co do tego w jakich miejscach się zatrzymać i co zobaczyć. Fascynują nas bowiem wszystkie rzeczy które są większe, wyższe i inne niż w Europie. Mogą to być wieżowce, tętniące życiem ulice ale i spokojne parki tonące w zieleni.

W czasie naszych przygotowań do wyprawy padało pytanie od znajomych dlaczego chcemy poruszać się autobusami, a nie samochodem który daje większą swobodę. Pomijając większe koszty takiego rozwiązania nie chcieliśmy obarczać się prowadzeniem samochodu gdyż do pokonania było przed nami parę tysięcy kilometrów. Samo zwiedzanie jest już wystarczająco męczące, biorąc pod uwagę stosunkowo krótki okres czasu w którym mieliśmy zamiar zobaczyć tak wiele. Inna sprawa, że nie słyszeliśmy o relacji z podobnej podróży, tak więc przemierzenie Stanów autobusem byłoby oryginalnym sposobem na odkrycie Ameryki.

Naszą przygodę rozpoczęliśmy w sobotę 31 marca przelotem z Warszawy przez Frankfurt do Nowego Jorku, gdzie zatrzymaliśmy się na kilka dni. Potem korzystając z autobusów liniiMapa USA z trasą wyprawy Greyhound ruszyliśmy w kierunku Waszyngtonu i dalej na południe. Na Florydzie odwiedziliśmy Miami i Key West, po czym ruszyliśmy na zachód przez Nowy Orlean do Dallas w Teksasie. Następny przystanek to Arizona, gdzie odbyliśmy jednodniową wycieczkę rowerową po pustyni w okolicach Tucson. Następnym etapem naszej podróży była wyprawa do Wielkiego Kanionu, który wywarł na nas niesamowite wrażenie. Oczywiście na naszej trasie nie mogło zabraknąć zarówno Las Vegas jak i Los Angeles. Na zakończenie wyprawy spędziliśmy kilka dni w San Francisco, skąd 27 kwietnia wylecieliśmy do Polski.

W trakcie trwania naszej wyprawy przesyłaliśmy bezpośrednie relacje z trasy, które były publikowane w portalu INTERIA.PL Chcieliśmy w ten sposób przekazać naszym bliskim i znajomym informacje o tym, gdzie się obecnie znajdujemy, a także opowiedzieć o naszych wrażeniach i przygodach z kolejnych etapów naszej wyprawy po Stanach. Mieliśmy także nadzieję, że nasze raporty zainspirują innych do spełniania marzeń, a przekazywane informacje pomogą zaplanować podobne wycieczki po USA.

Cała wyprawa została tak zaplanowana aby uniknąć tłoku turystycznego, który zazwyczaj występuje w sezonie. Liczyliśmy też na niższe ceny, a przede wszystkim na umiarkowaną pogodę. O tym jak przebiegała nasza wyprawa i czy udało nam się zrealizować podróżnicze plany dowiesz się czytając kolejne strony mojej relacji oraz raporty pisane podczas wyprawy.

Przygotowania do wyprawy przebiegały w kilku etapach i jak na takie przedsięwzięcie były trochę nietypowe. Miałem wyruszyć na miesięczną wyprawę z Michałem, którego poznałem przez internet. Od wakacji 2000 roku utrzymywaliśmy kontakt e-mailowy. Udało nam się w ten sposób określić zarys wyprawy i ustalić miejsca, które chcemy zobaczyć.

Jesienią 2000 roku zaczęliśmy nasze starania o wizy do USA. Wiedzieliśmy, że musimy to załatwić na kilka miesięcy przed wyjazdem, ze względu na długie oczekiwanie na rozmowę z konsulem w Ambasadzie. Wyrobiłem sobie również nowy paszport, ponieważ stary straciłby ważność za kilka miesięcy. Przez cały czas zbieraliśmy informacje o miejscach które chcieliśmy zobaczyć i o tym, co będzie nam niezbędne podczas naszej podróży po Stanach.

Nasz wyjazd zaplanowaliśmy na 31 marca 2001 roku, a powrót na 27 kwietnia. W takich też terminach mieliśmy zarezerwowane bilety lotnicze w biurze Usit Campus. O ile jednak Michał miał już wizę na początku roku, to ja miałem wyznaczoną rozmowę z konsulem dopiero na 12 marca. Niestety bilety musieliśmy kupić najpóźniej 10 marca ponieważ wtedy to kończył się czasMoja karta EURO 26 rezerwacji (który i tak udało się Michałowi trochę przesunąć) naszych biletów. Nie mieliśmy więc wyjścia - musieliśmy kupić bilety jeszcze przed moją wizytą w konsulacie USA. To było wykalkulowane ryzyko ponieważ z jednej strony bilety były w korzystnej cenie, a z drugiej strony było mało prawdopodobne, że mógłbym nie dostać wizy.

10 marca pojechałem do Warszawy, gdzie pierwszy raz spotkałem się z Michałem. Udaliśmy się do biura podróży Usit Campus kupić bilety na samolot. Jeszcze tylko szybkie wyrobienie legitymacji EURO 26 i już mogliśmy nabyć bilety  ze zniżką studencką. Wybraliśmy najtańsze możliwe połączenie które oferowały linie lotnicze Lufthansa. Mieliśmy bilety na wylot z Warszawy do Nowego Jorku z przesiadką we Frankfurcie nad Menem i powrotne bilety z San Francisco do Warszawy, również z przesiadką we Frankfurcie nad Menem. Przy okazji spotkania w Warszawie mieliśmy jeszcze trochę czasu na przedyskutowanie spraw dotyczących naszej wyprawy i na  dopracowanie ostatnich szczegółów.

12 marca udałem się do Ambasady USA w Krakowie. Długie oczekiwanie przed Ambasadą nie było zbyt przyjemne, ale już samą rozmowę z konsulem wspominam bardzo miło. Pierwsze pytanie konsula to czy mam zaproszenie - nie miałem takowego ponieważ uznałem że i tak nie będzie mi potrzebne. Jeszcze w 1996 roku po powrocie z wakacji w Nowym Jorku stawiłem się w konsulacie, gdzie dostałem pisemne potwierdzenie o moim powrocie w terminie (gdy pierwszy raz dostałem wizę zawarłem z panią konsul ustną umowę, że wiza jest na pół roku ale ja jadę tylko na 2 miesiące i po powrocie stawiam się w konsulacie). Wiedziałem, że z tym zaświadczeniem nie będę miał problemów z dostaniem wizy po raz drugi.

Pokazałem oczywiście konsulowi to zaświadczenie oraz opowiedziałem że mam zamiar w miesiąc przejechać autobusami Greyhound-a przez USA. Pan konsul pytał mnie jeszcze o to gdzie pracuję, czym się zajmuję oraz ile zarobiłem w ubiegłym roku. Odpowiedziałem, że nie wiem ile zarobiłem w ubiegłym roku (bo nie pamiętałem), ale wiem ile mam pieniędzy przeznaczonych na wyjazd - podałem kwotę. Pokazałem jeszcze zaświadczenie z pracy o zarobkach i zatrudnieniu na cały etat oraz zeznanie podatkowe za ubiegły rok.

Cała rozmowa prowadzona po angielsku trwała zaledwie kilka minut. Wizę oczywiście dostałem, a pan konsul już chciał się ze mną pożegnać, lecz zagadnąłem jeszcze o to, czy tą wizę dostanę na 10 lat. Pan konsul chciał wiedzieć po co mi wiza na 10 lat. Odparłem, że za dwa lub trzy lata chcę pojechać na Alaskę. No i w tym momencie zaczęła się żartobliwa wymiana zdań. Pan konsul z uśmiechem pyta mnie, czy na tą Alaskę to pojadę w ziemie. Odparłem, że tylko i wyłącznie latem. Na co pan konsul zadał kolejne podchwytliwe pytanie - czy w takim razie chcę jechać na tą Alaskę na 10 lat. Rozbawiony odpowiedziałem, że tylko na dwa lub trzy miesiące. I jak nie trudno się domyśleć dostałem to czego chciałem. Kolorowa naklejka ważna przez 10 lat znalazła się w moim paszporcie.

Gdy już mieliśmy wizy oraz bilety na samolot pozostało nam do załatwienia jeszcze kilka rzeczy. Dla własnego komfortu wykupiłem międzynarodowe ubezpieczenie kosztów leczenia i następstw nieszczęśliwych wypadków. Wprawdzie podobne ubezpieczenie zawiera karta Euro 26 ale w tejKorzystaliśmy z przewodników wydawnictwa Pascal kwestii lepiej mieć jedno ubezpieczenie więcej niż później ponosić wysokie koszty. Jeżeli chodzi o finanse to zabrałem ze sobą kilkaset dolarów w gotówce oraz kartę płatniczą Visa Classic, którą wyrobiłem sobie dużo wcześniej.

Jedną ze spraw jakiej nie udało nam się załatwić po naszej myśli były bilety autobusowe. Początkowo chcieliśmy kupić bilet sieciowy na autobusy Greyhounda jeszcze w Polsce, ale okazało się to kłopotliwe i zdecydowaliśmy, że kupimy te bilety w Nowym Jorku. Sprawdziliśmy przez internet cenę tych biletów w USA i była nawet nieco niższa niż w Polsce.

Zarówno podczas przygotowań do wyjazdu jak i w trakcie naszej wyprawy korzystaliśmy z przewodników wydawnictwa Pascal: "USA część wschodnia" oraz "USA część zachodnia".

W przeddzień wyjazdu pozostało jeszcze tylko spakowanie plecaka i już mogłem ruszać w drogę ku nowej przygodzie.

Wreszcie nadszedł dzień na który tak długo czekałem. Mogłem wreszcie ruszyć w drogę ku nowej przygodzie. W piątkowe popołudnie 30 marca wyjechałem pociągiem do Warszawy, gdzie zatrzymałem się na noc u Michała. Do późnej nocy trwało przepakowywanie plecaków i rozmowy o naszym wyjeździe. Sprawdziliśmy jeszcze w internecie prognozę pogody dla Nowego Jorku i udaliśmy się na krótki odpoczynek. Krótki, bo spaliśmy niecałe 3 godziny.

W sobotę pobudka wczesnym rankiem i wyjazd na Lotnisko Okęcie. Nieco zaspani ale spragnieniZ Warszawy do Frankfurtu nad Menem lecieliśmy samolotem linii Lufthansa przygody nie mogliśmy się już doczekać godziny odlotu.  Wsiedliśmy do samolotu linii Lufthansa i wprawdzie z dwudziesto minutowym opóźnieniem, ale odlecieliśmy do Frankfurtu nad Menem. Blisko dwie godziny przyjemnego lotu minęły bardzo szybko. Na lotnisku bez problemu przedostaliśmy się z jednego terminalu na drugi. Ułatwia to bardzo dobre oznakowanie oraz bezobsługowa kolejka składająca się z dwóch wagoników, która kursuje pomiędzy terminalami. 

Na lotnisku we Frankfurcie musieliśmy troszkę poczekać na kolejny samolot, który miał nas zabrać już bezpośrednio do Nowego Jorku. Usiedliśmy sobie przy stoliku z widokiem na płytę lotniska, skąd mogliśmy obserwować startujące i lądujące samoloty.

Przy okazji zrobiliśmy pierwsze notatki oraz wymieniliśmy się z Michałem ważnymi informacjami, z których mieliśmy jednak nadzieję nie  korzystać podczas naszej wyprawy. Chcieliśmy jednak mieć pewność, że gdyby któremuś z nas coś się stało, to współtowarzysz podróży będzie miał "pod ręką" wszystkie najważniejsze informacje. Zapisaliśmy nawzajem swoje numery ubezpieczenia, telefony kontaktowe do firmy ubezpieczeniowej oraz do rodziny w Polsce i w USA. Z Frankfurtu nad Menem do Nowego Jorku lecieliśmy samolotem linii Lufthansa Ustaliliśmy też zasadę, że jeżeli podczas trwania wyprawy gdzieś się zgubimy, to spotykamy się w miejscu gdzie po raz ostatni byliśmy razem.

Rozmawialiśmy też o tym, jak to będzie podczas naszej podróży i jakie miejsca odwiedzimy. Mówiliśmy o truskawkach, które mieliśmy zamiar zjeść pod koniec naszej wyprawy - w San Francisco, gdzie akurat pod koniec kwietnia rozpoczyna się sezon na te owoce. Jak się później okazało truskawki mieliśmy okazję zjeść znacznie wcześniej, ale świadczy to tylko o tym jak zaskakujące potrafi być podróżowanie.

Tymczasem nadszedł czas odlotu naszego samolotu. Mieliśmy miejsca przy oknie, więc w czasie lotu  mieliśmy okazję oglądać z góry Wyspy Brytyjskie, Ocean Atlantycki, Grenlandię i Kanadę. Bardzo spokojny lot zakończył się gładkim lądowaniem na płycie lotniska JFK w Nowym Jorku.

 

31.03.2001

Zaraz po wylądowaniu na lotnisku JFK wysiadamy z samolotu i udajemy się do odprawy paszportowej. Wszystko przebiega bardzo sprawnie. Pani urzędnik pyta  tylko o cel podróży i czas jej trwania, wbijając w paszporcie czerwony stempel. Jeszcze tylko oddanie deklaracji celnej i jestem już oficjalnie na terenie USA.

Mijam ostatnie drzwi i już widzę mojego kuzyna Michała oraz Asię którzy czekają na nas. Po chwili dołącza Michał - mój towarzysz podróży po USA. Z lotniska jedziemy samochodem do mieszkania Asi i Michała na ManhattanBrooklinie. Choć byłem w Nowym Jorku pięć lat temu, to bez problemu rozpoznaję drogę i wydaje mi się, że nic się tutaj przez ten czas nie zmieniło, a tak w ogóle to czuję się jakbym tu był  ostatni raz miesiąc temu.

Jesteśmy z Michałem troszkę zmęczeni podróżą, ale za to szczęśliwi. Wprawdzie chcieliśmy odpocząć sobie i posiedzieć w domu, ale nie możemy usiedzieć na miejscu po tym, gdy pada propozycja żeby pojechać do mojej cioci na Staten Island. Moja ciocia z wujkiem wiedzieli, że przyjedziemy do Nowego Jorku ale nie wiedzieli dokładnie kiedy, a mój kuzyn celowo ich o tym nie informował. Chodzi bowiem o to, że jeszcze w 1996 roku żartowałem, że jak kolejny raz przyjadę do Nowego Jorku, to zrobię to całkiem niezapowiedzianie i że tak po prostu zapukam do drzwi mieszkania mojej cioci.

Chyba tylko w marzeniach widziałem do tej pory realizację tego zabawnego i jakże niecodziennego planu. Tymczasem wszystko stawało się bardzo realne. Całą czwórką jedziemy samochodem na Staten Island. Michał parkuje samochód kilkadziesiąt metrów od domu rodziców, tak aby nikt się nie zorientował, że przyjechaliśmy. Wszyscy zostają troszkę w tyle żeby ich nie było widać, a ja przystępuję do realizacji planu. Dzwonię do drzwi jakby nigdy nic. Moja ciocia otwiera mi drzwi i na chwilę traci głos - niespodzianka się udała. Oczywiście mojemu kuzynowi obrywa się za to, ze nic nie powiedział o naszym przyjeździe. 

Zaskoczenie było ogromne ale jak się okazuje nie ma wujka, który niedługo wróci z pracy. Nie pozostaje nam nic innego jak powtórzyć misterny plan. Tym razem także moja ciocia będzie udawała, że o niczym nie wie. Wsiadamy więc wszyscy z powrotem do samochodu (musimy przecież zatrzeć ślady naszej obecności) i jedziemy nad zatokę. Spacerujemy po molo oraz po plaży w pobliżu oświetlonego mostu Verezano. Mija dostatecznie dużo czasu i możemy już wrócić. Samochód ponownie parkujemy z dala od domu i ponownie dzwonię do drzwi. Tym razem otwiera mi wujek i jest równie zaskoczony, choć zaraz oznajmia, iż się domyślał coTime Square się święci. Z okazji naszego przyjazdu wujek otwiera szampana, a ciocia serwuje nam pyszne ciasto z truskawkami. Myśleliśmy, że truskawki będziemy jedli dopiero w San Francisco - pod koniec naszej podróży, a tu proszę jaki wspaniały początek. 

Wracając ze Staten Island Michał z Asią zabierają nas na widokowe miejsce koło mostu Bruklińskiego, z którego widać oświetlone wieżowce Manhatanu. Widok jest wspaniały i trudno jest oderwać wzrok. Podoba nam się do tego stopnia, że nasi przewodnicy po Nowym Jorku postanawiają zabrać nas na przejażdżkę ulicami Manhattanu. Bez zatrzymywania się, bez wysiadania z samochodu, ale za to ile wrażeń. Na Manhattan dostajemy się Mostem Brooklińskim. Mijamy Rocefeler Center, budynki ONZ, przejeżdżamy przez oświetlone Time Square, jedziemy obok dworca Greyhounda z którego za kilka dni ruszymy w dalszą podróż. Jeszcze tylko ostatni widok na oświetlone wieże World Trade Center i wracamy do domu. I pomyśleć, że minęło dopiero 25 godzin od naszego wyjazdu z Warszawy. Wrażeń o wiele więcej niż mogliśmy się spodziewać.

01.04.2001

Tutaj dopiero dzisiaj przesunięto czas z zimowego na letni. Nieświadomi tego cofnęliśmy wczoraj zegarki o 6 godzin, a powinniśmy o siedem. Rano pojechaliśmy na Manhatan, gdzie odwiedziliśmy jeden z basenów hotelowych w którym pracuje Michał. Potem zwiedzałam z moim kuzynem i z Statua Wolności Asią lotniskowiec na pokładzie którego urządzono muzeum. Wstęp 12$ dla dorosłych i 9$ dla studentów (honorowano moją kartę EURO26). 

Po południu przeprawiliśmy się promem (razem z samochodem) z Manhattanu na Staten Island. Pieszy płynący tym promem nic nie płaci, ale za przewóz  samochodu pobierana jest opłata zależna chyba od ilości osób które jadą samochodem. My jechaliśmy w trzy osoby i zapłaciliśmy 2$. Na Staten Island zabraliśmy moją ciocię i pojechaliśmy dalej - do New Jersey, po moją kuzynkę - Michalinę, która była u koleżanki mojej cioci. Jak się okazało Michalinę także udało mi się zaskoczyć niespodziewanym przyjazdem. Bardzo się zdziwiła i ucieszyła. 

New Jersey to całkiem inne miejsce od Nowego Jorku. Już na Staten Island jest spokojnie ale New Jersey to prawdziwa oaza spokoju. Regularnie rozmieszczone domki przy niemal sennych uliczkach toną w zieleni drzew. Dzieci mogą tutaj bez obaw bawić się niemal na ulicy. Nikt tutaj się nie spieszy - po prostu sielanka.

02.04.2001

Nasz kolejny dzień w Nowym Jorku spędzamy na wyspie Manhattan. Chodzimy Bilet wstepu na platformę widokową Empire State Building sobie z Michałem pieszo po tej niesamowitej dzielnicy. Zwiedzamy sporą część Central Parku, gdzie karmimy szare wiewiórki oraz odkrywamy pomnik naszego rodaka - Władysława Jagiełło. Chodzimy chodnikami Manhattanu razem z tłumem Nowojorczyków i pędzimy przed siebie aby jak najwięcej zobaczyć. 

Udajemy się na dworzec autobusowy Greyhound, aby kupić bilety niezbędne nam podczas dalszej podróży po USA. Nie ukrywam, że trudno było nam znaleźć na terenie dworca małe pomieszczenie w którym można kupić bilety Ameripass. Z pomocą karty EURO26 udaje nam się udowodnić sprzedawcy, że jesteśmy studentami. Możemy więc kupić bilety ze zniżką. Płacimy po 256,50$ za 21 dniowy bilet Ameripass na wszystkie linie autobusowe obsługiwane przez Greyhounda na terenie USA. Nasze bilety są ważne od 5 kwietnia - na ten dzień ustaliliśmy wyjazd do Waszyngtonu. 

Wczesnym popołudniem docieramy na Time Square, które w dzień nie jest wprawdzie tak niesamowite jak w nocy, ale to Nowy Jork nocą miejsce ma swój urok o  każdej porze. Zatłoczone i pełne kolorowych neonów reklamowych Time Square wydaje się być żywym organizmem. Odwiedzamy wielki sklep muzyczny Virgin, a potem udajemy się do pobliskiego hotelu Marriot, gdzie wjechaliśmy przeszkloną windą na 45 piętro. Odpoczynek w hotelowym atrium, a wieczorem główny punkt dnia - wjazd na platformę widokową budynku Empire State Building. Bilet wstępu kosztuje 9$, ale warto zobaczyć z góry Nowy Jork po zmroku. Miasto oświetlone niezliczoną ilością świateł wygląda wprost magicznie i aż trudno oderwać wzrok.

03.04.2001

Dzień zaczynamy bardzo wcześnie - już o 9 jesteśmy przed budynkiem nowojorskiej giełdy na Wall Street. Do otwarcia sesji jeszcze pół godziny. Przed budynkiem giełdy wielu maklerów w różnokolorowych marynarkach. Odbieramy darmowe bilety wstępu na teren giełdy i udaje nam się dostać do środka w pierwszej grupieBilet wstępu do Nowojorskiej Giełdy zwiedzających. Dzięki temu mamy okazję zobaczyć rozpoczęcie sesji giełdowej. Obserwujemy parkiet giełdy z przeszklonego pomieszczenia. Niestety nie można robić zdjęć, a czas wizyty jest ograniczony.

Po giełdowych wrażeniach udajemy się na pobliską przystań promową, gdzie dostajemy się na prom który płynie na wyspę Staten Island. Z pokładu promu odpływającego z Manhattanu możemy podziwiać nadbrzeże i wieżowce dzielnicy finansowej. Niedługo potem prom przepływa blisko wysepki na której znajduje się Statua Wolności. Po około 25 minutach dopływamy do Staten Island. Nie wysiadamy z promu, ponieważ już po kilku minutach prom płynie z powrotem na Manhattan. Taka darmowa przejażdżka w tą i z powrotem trwa godzinę i jest niewątpliwie turystyczną atrakcją Nowego Jorku.

Po promowej wycieczce wybieramy się na spacer po Financial District - dzielnicy finansowej Manhattanu. Kroczymy po labiryncie wąskich uliczek pośród wieżowców. Wszędzie pełno "białych kołnierzyków" i długich limuzyn. Zaglądamy też na pobliskie nadbrzeże portowe, gdzie oglądamy zacumowane jachty. Po długim spacerze czeka nas kolejna atrakcja Nowego Jorku - przejazd metrem.

Opłata za przejazd metrem wynosi 1,5$ i jest to nic innego, jak bilet wstępu na teren stacji metra. Przechodzimy przez bramkę, którą uruchamia żeton (token) i jesteśmy na terenie nowojorskiegoCentral Park metra. Jeżeli nie opuści się terenu którejkolwiek ze stacji metra, to można jeździć pomiędzy nimi po całym Nowym Jorku. Nam wystarczyła jedna przesiadka i dojechaliśmy metrem w okolice Central Parku.

Tuż przy północnej części Central Parku spotykamy się z moim kuzynem, który zabierze nas na dach jednego z wieżowców Manhattanu. Łapiemy żółtą taksówkę, która przewozi nas wzdłuż niemal całego Central Parku (koszt 7$). Michał prowadzi nas do budynku, na dachu którego znajduje się basen, gdzie  pracuje. Wjeżdżamy windą na 34 piętro i wychodzimy na dach budynku. Teraz możemy podziwiać Manhattan z góry. Niesamowicie wygląda Central Park - prostokąt zieleni pośród drapaczy chmur.

Po tylu wrażeniach odpoczywamy sobie na ławce w Central Parku. Dokładniej mówiąc leżymy sobie na ławkach i delektujemy się chwilą. Skąpani w  promieniach słońca obserwujemy wiosenne ożywienie. Udzieliło się ono nawet Michałowi, który bawił się w ganianego z szarymi wiewiórkami.

04.04.2001

To już nasz ostatni dzień w Nowym Jorku. Od północy będą ważne nasze bilety Ameripass, a że chcemy je maksymalnie wykorzystać, więc zaplanowaliśmy wyjazd do Waszyngtonu pierwszym autobusem jaki jest w rozkładzie. Do Waszyngtonu będziemy jechali w nocy, więc dziś rano wstajemy dopiero po dziesiątej.

Asia i Michał zabierają nas na Rockaway - cypel oddalony od centrum Nowego  Jorku. Mamy okazję spacerować po plaży i podziwiać otwarty ocean. Stąd wygląda on zupełnie inaczej niż jakiejkolwiek innego miejsca w Nowym Jorku. Jest tu także o wiele spokojniej niż w mieście.

Późnym wieczorem żegnamy się z Asią. Michał odwozi nas na dworzec Greyhounda i czeka, aż nie wsiądziemy do autobusu. Od lewej: Arek, Michał, Michał, Asia Powstaje jeszcze małe zamieszanie z naszymi biletami. Wcześniej informowano nas, że przed każdym wyjazdem będziemy musieli okazać bilet Ameripass i na jego podstawie dostaniemy "normalny" bilet. Na dworcu panie odsyłają nas od jednego okienka do drugiego. W końcu ktoś twierdzi, że wystarczy jak pokażemy Ameripass kierowcy.

Nie pozostaje nam nic innego jak czekać w sporej już kolejce przy stanowisku z którego odjeżdża autobus do Waszyngtonu. Zastanawiamy się czy w ogóle gdzieś pojedziemy, bo osób jest o wiele za dużo jak na jeden autobus, a my jesteśmy niemal na końcu kolejki. Pojawia się pani kierowca, która sprawdza bilety i tym samym wpuszcza do autobusu. Wszyscy cierpliwie czekają na swoją kolej. Gdy przychodzi czas na nas zaczynamy tłumaczyć, że mamy bilety Ameripass i chcemy jechać tym autobusem. Pani przegląda nasze bilety i prosi o dowód tożsamości. Pokazujemy karty EURO26 i już po chwili siedzimy w autobusie, a nasze plecaki zostają umieszczone w luku bagażowym autobusu.

Okazało się, że do Waszyngtonu podstawiono dwa autobusy. Jeden jedzie bezpośrednio, a drugi zatrzymuje się we wszystkich większych miejscowościach. My lądujemy oczywiście w tym, który jedzie bezpośrednio do stolicy USA, dzięki czemu szybciej będziemy na miejscu. Miejsce w autobusie zajmuje się na zasadzie kto pierwszy ten lepszy. Udaje nam się zająć dwa miejsca koło siebie. Gdy wszyscy pasażerowie są już w autobusie ruszamy w drogę.

Przez ostatnie 48 godzin spaliśmy z Arkiem po dwie i pół godziny. Kiedy w piątek po 18 wyszedłem z biura mieszczącego się w centrum Warszawy, nie bardzo wierzyłem, że następny dzień spędzę w Nowym Jorku. O 6.40 w sobotę zgodnie z planem siedzieliśmy już w samolocie na warszawskim Okęciu. Kilka godzin później "siadaliśmy" na lotnisku JFK w Nowym Jorku.

 

Tekst: Michał Paszkowski

Przemyt Coca Coli do USA

Byliśmy przekonani, że Amerykanie wpadli w panikę i w związku z Pryszczycą i BSE nie przewieziemy żadnej żywności. Ja jak zwykle przed podróżą wypełniłem plecak słodyczami, chipsami i colą (minimumNowy Jork nocą egzystencjalne), więc przy odprawie ćwiczyłem pokerową minę. W końcu Coca Cola w Europie regularnie odkrywa zdziwioną pleśń na swoich opakowaniach, wpisując się w obraz Europy wszelkich możliwych zaraz. Okazało się, że moglibyśmy spokojnie przewieźć świniaka w plecaku, a kieszenie powypychać mączką kostną. Nikt się specjalnie nami nie interesował na lotnisku. Kilka minut i byliśmy już w samochodzie mknącym przez Brooklyn.

Z lotniska odbierają nas Asia i Michał. Michał z Arkiem spędzili pół dzieciństwa razem i mimo wielu lat rozłąki zachowują się razem, jakby widzieli się ostatni raz wczoraj. Jedziemy do ich mieszkania na Brooklinie. Pierwsze minuty na kontynencie amerykańskim. Samochody inne, ale drogi jakby polskie. Dziury w rozmiarze iście amerykańskim.

Brooklyn Boogie

Sklep w dzielnicy BrooklynZajeżdżamy jeszcze po zakupy do polskiego sklepu "Baleron". Neon nad sklepem to biały napis BALERON na czerwonym tle. Po obu stronach napisu ORZEŁ BIAŁY W KORONIE. To typowy polski sklep... cóż polski sklep jaki jest każdy widzi.

Brookyn to klasyczny Nowy Jork. Czerwona cegła i schody przeciwpożarowe, ciągnące się kamieniczki i domki. Atmosfera, którą świetnie znamy z tysięcy amerykańskich seriali. Pycha.

 

Truskawki nad Atlantykiem

Jesteśmy zmęczeni, więc nawet nikt nic nie planuje na dziś. Jednak przed 18.00 pada pomysł, żeby odwiedzić Rodziców Michała na Staten Island, jednej z wysp Nowego Jorku. Jedziemy.

State Island to bardzo przyjemna dzielnica leżąca nad Atlantykiem. Ma się wrażenie, że wakacje trwają tu przez cały rok. Jest już ciemno, ale skoro wyprawa jest od Atlantyku do Pacyfiku, toSielskie klimaty Brooklynu należałoby chociaż zamoczyć zelówki w oceanie. Plaża, choć zimno i ciemno, wygląda fascynująco. Można powiedzieć, że tu zaczynamy naszą wyprawę, na plaży Atlantyku.

Wspaniały sernik obłożony wielkimi czerwonymi truskawkami... Mama Michała nie dała się zaskoczyć niezapowiedzianą wizytą. Zapamiętam sobie te truskawki nad Atlantykiem nie tylko ze względu na ich smak, ale i chwile. Ze względu na Ludzi, jakich tu spotykamy. Oni nie maja nic wspólnego z obrazem Polonii w Ameryce. To ludzie, którzy pomimo wielkiego trudu życia na emigracji, nie zatrącają siebie. Swoją determinacją i wielkim wysiłkiem osiągają to, co ma im do zaoferowania Ameryka.

Niespodzianka na koniec dnia

Nasza wizyta u rodziców Michała dobiega końca, czujemy, że baterie nam się już wyczerpują. I  Ruch na Time Squarewtedy Michał z Asią rzucają nieśmiały pomysł: "Może wracając przejedziemy koło Manhattanu, to zobaczycie go nocą." To co kryło się pod tymi słowami przeszło nasze wyobrażenie. Po kilku chwilach przed naszymi oczami zaczęła się wyłaniać oświetlona tysiącami świateł sylwetka Manhattanu. Pomysł rzucenia okiem na Manhattan z sekundy na sekundę zamienił się w wielki "rajd" ulicami Nowego Jorku. Most Brookliński, Time Square, bliźniacze wieże World Trade Center - zwane tu "jedenastkami". To był jakby baśniowy rejs w morzu świateł gigantycznych budowli. Ta noc przyniosła nam jedne z najbardziej niesamowitych i niezapomnianych chwil naszego życia. To co czuje się "płynąc" ulicami stolicy świata, zatopionej w mroku pozostaje w człowieku na zawsze, zmieniając jego sposób widzenia.

Nowy Jork 02.04.2001

W niedzielę i poniedziałek mieliśmy tu po 4 stopnie i deszcz przez pół dnia. Jest szaro i ciemno. Mimo wszystko znam już Manhattan jak własną kieszeń. Każdą ulice, każdy wieżowiec. Przeszedłem wzdłuż i wszerz całą wyspę oprócz dolnego Manhattanu, czyli Financial District. Tę część szturmujemy jutro z giełdą na Wall Street włącznie.

Na zupkę do Plaza Hotel

Nie wiem dlaczego często się w Polsce powtarza, że Stany są tańsze. Ceny są tu wręczPrzystań promowa w dzielnicy Manhattan nieporównywalne z Polskimi. Na szczęście jest wiele rzeczy, które kosztują niewiele. Nic nie kosztuje prom płynący z Manhattanu na sąsiednią wyspę, przepływający koło Statuy Wolności. Widok z promu na Manhattan zapiera dech w piersiach. Zupełnie nic nie kosztuje przepyszna zabawa, jaka czeka każdego na Time Square. Zabawa to jazda windą w czterdziesto- pięcio piętrowym atrium wewnątrz Hotelu Mariott. Przeżycie nie do opisania. Zupa cebulowa w jednym z najbardziej ekskluzywnych hoteli świata - słynnym Plaza Hotel-kosztuje 8,75$, niewiele drożej niż zestaw w Mc Donald`s.

Je je je

Most BruklińskiRóżnica miedzy Europejczykiem a Amerykaninem jest taka, że Europejczyk rodzi się, przeżywa swoje życie i umiera, natomiast Amerykanin rodzi się, przeżuwa swoje życie i umiera. Tu się je w ilościach hurtowych, bo tak jedzenie jest sprzedawane przez producentów. Można powiedzieć, że wieżowce producentów żywności rosną wzwyż, a ich klienci w szerz.

 

New York, New York, Gulliani, Gulliani

Każdy Nowojorczyk wyrecytuje bez zająknięcia kary, jakie mu grożą za każde wykroczenie. Za przekroczenie prędkości, czy rozmowę z prostytutką można wylądować w wiezieniu. Policję widaćSklepy i restauracje przy Time Square na co drugim skrzyżowaniu, a jak jej nie widać, to nie znaczy, że ona Ciebie nie widzi. W większości ruchliwych miejsc zainstalowano kamery, które wychwytują każde przekroczenie na drodze, za które wystawiają nam "rachunek" dostarczany prosto do naszej skrzynki pocztowej. Do czego jednak wynaleziono Polaków. Nasi rodacy zamalowują rejestrację bezbarwnym lakierem do włosów, czyniąc ją nieczytelną dla kamery. Rudy Gulliani znany na całym świecie szef Nowego Jorku wprowadza coraz nowsze pomysły w życie, ucząc Nowojorczyków porządku. Nie ma już na przykład na ulicach słynnych sprzedawców hot dogów, ponieważ uznano je za zbędny element krajobrazu miasta.

Nowy Jork 04.04.2001

Czas leci. Manhattan stał się dla nas kolejną swojską "wioską", w której znamy każdy zakątek. Dziś w nocy jedziemy już do Waszyngtonu. Potem zgodnie z planem do krainy aligatorów.

Financial District

Jest 8.50. Michał i Asia w drodze do pracy podrzucają nas na Dolny Manhattan - dzielnicę finansowa. Idziemy na WALL STREET. Giełda nowojorska dla kogoś, kto fascynuje się tą tematyką jest jakby Mekką. Mimo że w tej części miasta byliśmy po raz pierwszy, to bez żadnejPomnik byka na Wall Street mapy i przewodnika odnalazłem słynny budynek giełdy. Było jeszcze przed otwarciem sesji, więc mnóstwo brokerów w niebieskich fartuchach kręciło się na ulicy przed wejściem, paląc papierosy i rozmawiając. Za piętnaście minut cały świat finansowy zacznie się wpatrywać w monitory przekazujące notowania z miejsca, w którym stoimy, niczym orkiestra w swojego dyrygenta. Kilka minut potem znajdujemy się wewnątrz obserwując z góry parkiet. Rozlega się dźwięk dzwonka i na wszystkich możliwych ekranach zaczynają płynąć tysiące cyferek. Nikt nie biega, nikt nie macha rękoma. Kilkuset facetów w kolorowych mundurkach stoi i zapamiętale zapisuje cos w swoich notesikach. Wygląda to raczej jak konkurs wypisywania mandatów, przy czym po wypisaniu jednego należy jak najszybciej rzucić go pod siebie i zacząć pisać nowy...
Ta część Manhattanu jest nowsza i gęściej zabudowana niż środkowa część wyspy, ma swoją atmosferę, a tłum pędzi jeszcze szybciej przed siebie.

Inwazja wiewiórek

Przedwiośnie w Central ParkuNareszcie słońce. Wylądowaliśmy więc w Central Parku, aby powylegiwać się na ławkach. Gdziekolwiek się nie spojrzy widać szperające w leżących liściach szare, amerykańskie wiewiórki. Niewiele trzeba mi było, żeby zamienić się w cztero-letniego chłopca. Pokusa pościgania się z amerykańskimi wiewiórkami była tak duża, że po kilku minutach ku zdumieniu Arka biegałem po Central Parku ganiając wiewiórki... cóż..

 

Tekst: ArekAdamski

Odgłosy miasta

Ulice Nowego Jorku wypełnia hałas poruszających się samochodów. Z każdej strony dobiegają odgłosy klaksonów, zagłuszane co jakiś czas przez syreny karetek, straży pożarnej lub policji. Najlepszym miejscem na ucieczkę przed hałasem pędzącego miasta jest zielona oaza CentralLodowisko w Central Parku Parku. Sami słyszeliśmy jak niektórzy turyści z Polski zwą to piękne miejsce lasem. Wracamy na zatłoczone chodniki i po chwili schodzimy w podziemia miasta - na stację metra. Zaskakuje nas, że w wagonach metra poza godzinami szczytu jest dziwnie cicho. Nikt nie zwraca uwagi na pozostałych pasażerów - to sposób na unikniecie zaczepki. Po kilku dniach spędzonych w Nowym Jorku zaczynamy przypominać jego mieszkańców. Przez przejścia dla pieszych przechodzimy na czerwonym świetle - razem z pędzącym tłumem przeciskamy się pomiędzy samochodami. Byle szybciej i łatwiej.

Waszyngton 05.04.2001

Zaledwie 3,5h wystarczyło, by przenieść się do stolicy. To drugi etap z dziesięciu zaplanowanych w czasie tej wyprawy. O ile w NYC mieliśmy przedwiośnie, to tu w Waszyngtonie pełnia wiosny. Trafiliśmy dokładnie w okres kwitnienia słynnych waszyngtońskich wiśni.

I had a dream

Słowa te piszę stojąc dziesięć metrów od fasady Capitolu. Stoimy tu na wzgórzu, patrząc na to miasto, nieśmiało oświetlane przez wschodzące słońce. To cudowne uczucie stać tu i spoglądać jak budzi się do życia Waszyngton. Po drugiej stronie dwumilowego Mall stoi Monument Lincolna. To z tego miejscaKapitol Martin Luther King przemawiał do milionów. Wydaje się jednak, po kilku dniach pobytu w USA, że czarni i biali po prostu nie dorośli do życia razem. Ktoś powie, że spłaszczam problem, ale zastanawiając się nad powodami nienawiści rasowej w USA dochodzę do wniosku, że jest to problem raczej niedojrzałości społeczeństwa.

Waszyngton to miasto postaci charyzmatycznych, takich właśnie jak M.L. King, ale również J.F. Kennedy. Odwiedzając narodowy cmentarz Arlington w Waszyngtonie prędzej czy później natrafimy na groby rodziny Kennedych. W miejscu pochowku prezydenta Kennediego nie trzeba właściwie żadnych tablic informacyjnych. Tu po prostu czuje się, kim ten człowiek stał się dla tego narodu.

Miasto kwitnących wiśni

Nie podejmuje się nawet próby opisania Waszyngtonu przeżywającego eksplozję wiosny. Początek kwietnia, to okres kwitnienia tysięcy drzewek owocowych, w których skąpana jest Kwitnące drzewa stolica Stanów. Myślę, że jest to zjawisko jedyne w swoim rodzaju i należy po prostu samemu je przeżyć. Waszyngton to miasto całkowicie zaprojektowane pod kątem roli jaką pełni. Śródmieście miasta wypełniają dziesiątki wielkich budynków administracji prezydenta i innych urzędów centralnych, takich jak FBI czy "fabryka pieniędzy", czyli miejsce, w którym tłoczone są amerykańskie banknoty. Większość atrakcji stolicy dostępnych jest za darmo. Zarówno zwiedzanie wielkich bogatych muzeów jak i Białego Domu. Bilety można jednak dostać stojąc w kolejce o 6 rano.

Czas ruszać dalej. Z dworca autobusowego w Waszyngtonie przedostajemy się do Miami. To ponad 2000 kilometrów i powinno nam zająć 25 godzin. Bilet sieciowy okazał się trafionym pomysłem za 21 dni zapłaciliśmy 256$ i rzeczywiście wchodzimy z tym biletem do dowolnego autobusu.

Tekst: Arek Adamski

Waszyngton - Miami 06.04.2001

Po krótkiej wizycie w Waszyngtonie czeka nas długa podróż na Florydę. Zaczynamy trzeci etap naszej wyprawy i liczymy na to, że od teraz będzie już słonecznie i ciepło. Czas zacząć prawdziwe wakacje.

W drodze na Florydę

Opuściliśmy stolicę, która kojarzyć się nam będzie z kwitnącymi drzewami i eksplozją wiosny. CoMiami Beach kilka godzin przesiadamy się z jednego autobusu do drugiego. Za oknem zmieniający się powoli krajobraz zdaje się być niczym film. Mijamy duże miasta oświetlone nocnymi neonami i małe senne miasteczka, a autostrady zdają się nie mieć końca. Jest tyle do zobaczenia, że trudno wybierać między spaniem, a obserwowaniem tego co za oknem. Zmęczenie bierze jednak górę i zasypiamy, budząc się na tyle często, że wszystko wydaje się być jednym snem.

Autobusy Greyhound

Jeszcze w Nowym Jorku na kilkadziesiąt minut przed wyjazdem i pierwszą podróżą na bilecie Hostel w którym nowocowaliśmy Ameripass biegaliśmy po dworcu odsyłani od okienka do okienka. Udzielano nam sprzecznych informacji i do końca nie wiedzieliśmy, czy w ogóle gdzieś pojedziemy. Okazało się, że wystarczy pokazać kierowcy bilet i ewentualnie dowód tożsamości. Cały czas używamy karty EURO26 i choć oglądają ją (chyba z ciekawości) po kilka razy, to bez problemu wsiadamy do autobusu. Miejsca zajmuje się na zasadzie, kto pierwszy ten lepszy. Co kilka godzin autobus zatrzymuje się na dużych parkingach lub na dworcach autobusowych. Podoba nam się takie podróżowanie w dowolnym kierunku. Wsiadamy do autobusu i jedziemy.

Witamy w Miami

Po blisko 25 godzinach jesteśmy w sercu Florydy. Z małego przystanku w centrum Miami musimyCentrum Miami dostać się do Miami Beach. Na stacji kolejki miejskiej policjanci pilnują porządku i udzielają informacji. Panująca tu atmosfera sprawia wrażenie jakbyśmy byli w innym świecie. Może to Australia? Przesiadamy się do autobusu miejskiego i wkrótce odnajdujemy hostel w centrum Miami Beach. Z każdą chwilą uświadamiamy sobie, w jak pięknym miejscu jesteśmy. Kolorowo jak w bajce, ciepło jak w Afryce, a do tego palmy, niebieskie niebo i turkusowa tafla oceanu. To magiczne miejsce.

 

Tekst: Michał Paszkowski

Miami 06-07.04.2001

Jeszcze miesiąc przed wyjazdem nie planowałem Florydy na trasie wyprawy. Wydawała mi się landrynkowym światem dla znudzonych turystów. Arek szybko mnie jednak przekonał, uświadamiając, że to najbardziej tropikalny rejon kontynentalnych Stanów, położony tuż nad Zwrotnikiem Raka.

Gra

Zanim przyjechaliśmy do Miami czytałem w przewodnikach, że Floryda ma najwyższą przestępczość w USA, a Miami słynie wręcz z morderstw dokonywanych na turystach... WBudynki w stylu art deco przy plaży w Miami Beach autobusie relacji Waszyngton - Miami usiadłem obok kobiety, która blisko dwie godziny opowiadała mi przerażonym głosem o przestępczości na Florydzie. Nie zapomnę jej wyrazu twarzy, kiedy mówiła: - Ja cię tylko ostrzegam... bądź czujny. "Oni" nienawidzą białych, tym bardziej turystów.

Kiedy wysiedliśmy w Miami zapytałem się sympatycznie wyglądającej Kubanki, jak dojechać do miejsca, które nas interesowało. Kobieta odpowiedziała w następujący sposób: - Nie wiem, ale pytajcie tylko policjantów. Uważajcie na siebie... Poczułem się, jak w grze komputerowej, w której muszę przejść przez miasto i nie zostać zabitym.

W rzeczywistości Miami to przepiękne, nowoczesne i czyste miasto, w którym policji jest tak dużo, że ma się wrażenie, że jest się eskortowanym. Być może przedmieścia Miami (w większości zamieszkane przez emigrantów z Ameryki Południowej) są niebezpieczne, jednak dzielnica, w której mieszkaliśmy - Miami Beach jest miejscem, gdzie pod względem bezpieczeństwa czuje się całkowity komfort.

Miasto tysiąca barw

Zaraz po ulokowaniu się w hostelu poszliśmy zobaczyć plażę. Ocean powitał nas wielką tęczą. Po raz pierwszy w życiu znajdowałem się w miejscu tak barwnym, że tęcza która "wisiała" na niebie Miami wyglądała po prostu blado. Kolor oceanu, jaskrawe barwy tropikalnej roślinności, niebo, a do tego wszystkiego pastelowe kolory budynków. Cała dzielnica utrzymana jest w stylu Art Deco. Zamieszkują ją głównie ludzie z północy, przyjeżdżający tu do swoich "zimowych" gniazdek lub po prostu turyści. Setki kubańskich knajpek i zewsząd dochodzące południowe rytmy tworzą wspaniałą atmosferę. Mimo że Miami Beach jest typową dzielnicą turystyczną, to jest to miejsce jedyne w swoim rodzaju. Do tego dodać trzeba rajskie plaże z przecudownie ciepłą, lazurową wodą i już wiesz, że nie ma żadnego racjonalnego powodu, by opuszczać to miejsce. No może jedynie dla... Key West...

 

Tekst: Arek Adamski

Key West 8-9.04.2001

Jak tylko Floryda znalazła się w naszych planach podróżniczych wiadome było, że nie poprzestaniemy na Miami. Nie można przecież ominąć najbardziej na południe wysuniętego punktu Stanów Zjednoczonych - uroczej wyspy Key West.

Błękitne laguny

Archipelag kilkudziesięciu wysp Floryda Keys tworzy jedyny w swoim rodzaju ciąg, któryDom na wyspie Key West uzupełniony o 42 mosty jest drogą pośrodku oceanu. Przez dwieście kilometrów można podziwiać piękno zespołu tych wysp oraz płytkie, błękitne laguny, wyłaniające się z turkusowego oceanu. Miejscami po obu stronach drogi widać tylko horyzont Atlantyku. Płytkie wody i biały piasek na dnie tworzą kolory, jakich trudno szukać gdzie indziej. Małe bezludne wyspy widoczne w oddali okrywa zieleń drzew. Na samym końcu tej palmowej drogi znajduje się Key West.

Zachody słońca

Miasto Ernesta Hemingwaya to urocze uliczki z drewnianymi Plaża w Key West domami, które toną w zieleni drzew i kwiatów. Ogród wokół domu sławnego pisarza jest niczym zielona dżungla pośrodku miasta. To z Key West jest najbliżej do Kuby i to tutaj można podziwiać niesamowite zachody słońca nad oceanem. Koniec dnia wieńczy spektakl z udziałem słońca i wody. Kontynuują go ludzie zgromadzeni na brzegu, rozbawiani przez ulicznych grajków, mimów, magików i akrobatów. Potem zabawa przenosi się do barów, gdzie kwitnie nocne życie w rytmie granej na żywo muzyki. Niemal wszystkie atrakcje i klimaty Key West można znaleźć na głównej ulicy miasta - Duval St.

Koguty i sielskie klimaty

O różnicach miedzy Key West, a innymi wyspami można przekonać się bardzo szybko. Sama wyspa nie jest duża, ale do jej zwiedzania wynajęliśmy rower. Poruszając się po bocznychRower ułatwia zwiedzanie Key West uliczkach bez trudu można wyczuć tajemniczą atmosferę. Z nienacka zaskakuje cisza, przerywana nagle pianiem koguta. Piękne domy położone w cieniu rozłożystych drzew są na całej wyspie, ale najbardziej niesamowite znalazłem w miejscu zwanym Truman Annex, które jest ostoją ciszy i elegancji. Częściowo zamknięte i odizolowane od reszty miasta osiedle składa się z kilku ulic. Zadbane posesje cieszą już samym widokiem, a spokojna okolica i różnorodna zieleń wprawiają w zachwyt. Tak wyobrażałem sobie Key West i odnalazłem to czego szukałem.

Wyspa Key West to punkt zwrotny w naszej wyprawie. Teraz ruszamy na zachód - chcemy dostać się do Teksasu, co może nam zająć kilka dni.

Tekst: Michał Paszkowski

Floryda 11.04.2001

Właśnie opuszczamy Florydę. Kierowcy autobusu tradycyjnie nie zgadza się liczba pasażerów z liczbą odcinków z biletów. Od czasu upadku Wieży Babel w Stanach nic się nie zmieniło. Informacja kierowcy w języku angielskim skierowana do pasażerów trafia do pięciu, może siedmiu, reszta tkwi w błogiej nieświadomości. Kierowca powoli traci kontrolę, grupka muzułmańskich dzieci za jego plecami bawi się pulpitem autobusu, otwierając i zamykając drzwi. Autobus wygląda, jakby machał skrzydłami. Nie zdziwię się jeżeli zaraz odfrunie.

Wsi spokojna wsi wesoła

Ugrzęźliśmy w jakiejś wsi, parę mil od wielkich bagien Everglades. Mięliśmy się stąd dostać do tego wielkiego parku narodowego. Niestety strąciliśmy dzień i w końcu cierpliwość iFloryda postanowiliśmy ruszać dalej w Amerykę. Hostel w owej wsi był jednym z najbardziej ekscentrycznych, w jakim kiedykolwiek spałem. Wszystko to dzięki właścicielce, dla której przybytek ten to jej własny kawałek planety, w którym realizuje swój sposób na życie. Umówiliśmy się z nią, że dziś rano zabierze nas z rowerami na Everglades, jednak do 11.00 w ogóle się nie pojawiła na terenie hostelu, ani w przyległym ogrodzie, który wyglądał jak by był w trakcie przygotowań do zlotu czarownic...

Aligatory, węże i zgniłe ogórki

Na Everglades żyją aligatory, flamingi, śmiertelnie jadowity wąż Mokasyn i według niektórych pumy. Może i dobrze, że nie będziemy mieli możliwości Ocean spotkać się z nimi osobiście, skoro ledwo radzimy sobie z ogórkami. Zupełnie przypadkiem przypomnieliśmy sobie, że od kilku dni wozimy ze sobą ogórka. Podstawowa zasada podróżnika brzmi: jeżeli kupujesz ogórka na kanapki, nie wrzucaj go na dno plecaka, a będziesz żył długo i szczęśliwie... Nie radzimy sobie również z amerykańskimi chodnikami. Ponieważ Amerykanie zamiast nóg mają kółka, chodników tu nie przewiduje się, a jeżeli nawet taki znajdziemy, nie oznacza to wcale, że dokądś on prowadzi. Mieliśmy więc z Arkiem możliwość przejścia się w 30 stopniowym upale długim chodnikiem otoczonym autostradami i chaszczami tylko po to, by dowiedzieć się, że chodnik kończy się od tak sobie. Stoi tam jedynie ławka oblepiona reklamą z napisem "Hard Times"...

Za kilkanaście godzin obudzimy się w Nowym Orleanie. Do ostatniej minuty nie mogliśmy się zdecydować, gdzie się zatrzymamy w podróży na zachód. Dalej nie jesteśmy pewni, czy w przypływie szaleństwa nie przesiądziemy się w autobus do Chicago.

Tekst: Arek Adamski

Luizjana, Teksas 12-13.04.2001

Przemieszczając się na zachód korzystamy z nocnych autobusów, a w dzień zatrzymujemy się w większych miastach. W ten sposób mieliśmy okazję zobaczyć Nowy Orlean oraz Dallas. Takie intensywne podróżowanie jest męczące, ale i fascynujące zarazem. Cały czas jesteśmy w drodze, co kilka godzin w innym miejscu.

Nowy Orlean

Zatrzymaliśmy się w mieście muzyki jazzowej, aby sprawdzić jaką atmosferę tworzą owe dźwięki. Pierwsze jednak na co zwróciłem uwagę, to intensywny zapach kwitnących drzew. Dodatkowo duża liczba zielonych skwerów i rabat kwiatowych upiększa miasto. Zielono jest także wokół biblioteki publicznej, w której skorzystaliśmy z darmowego dostępu do Internetu. Przebiegająca obok szeroka ulica Canal Street doprowadziła nas do rzeki Missisipi. Niezbyt urokliwy widok na przepływającą wodę ostudził chwilowo nasze zapały.Nowy Orlean

Widzieliśmy zarówno centrum finansowe, które składa się z wieżowców i znanych hoteli, jak i spacerowaliśmy po dzielnicy francuskiej - najstarszej części miasta. To najbardziej ciekawy obszar Nowego Orleanu, tłumnie odwiedzany przez turystów. Wąskie uliczki z niską, starą zabudową tworzą niepowtarzalną atmosferę. Liczne balkony upiększone kwiatami przyciągają uwagę przechodniów, a z barów płynie różnorodna muzyka. Szkoda, że tylko sporadycznie grana jest na żywo.

Po południu niektóre uliczki są zamykane, a na ich teren wkraczają mimowie i muzycy jazzowi, którzy występują dla przechodniów. Ale nawet to nie ratuje sytuacji i wyraźnie brakuje klimatu jakiego się spodziewaliśmy. Być może w czasie festiwali, gdy miasto zapełnia się muzykami, jest inaczej, ale dla nas Nowy Orlean okazał się miastem całkiem przeciętnym. Na dodatek w kilku miejscach o mało nie przykleiliśmy się do chodnika oblepionego brudem, a i nie wszędzie pachniało zbyt przyjemnie. Wyjątkiem może być jedynie centrum handlowe Riverwalk wybudowane wzdłuż Missisipi. W klimatyzowanym ciągu znajdują się dziesiątki sklepów. Są tam miedzy innymi cukiernie, z których dobiega zapach przygotowywanych na miejscu precli i czekolady.

Dallas

Jadąc przez Teksas z okien autobusu mieliśmy widok na zielone łąki. I nawet wtedy nie pomyślałem, że panoramę Dallas będą tworzyć wieżowce. Znaleźliśmy się w samym centrum nowoczesnego miasta. Od razu zaskakuje duża liczba biurowców, samochodów i parkingów, co kontrastuje z małą liczbą pieszych. Tutaj niemal wszyscy jeżdżą samochodami i chyba dlatego więcej tu parkingów niż budynków mieszkalnych. Są parkingi podziemne oraz parkingi Centrum Dallas wielopoziomowe - naziemne w budynkach tak dużych i wysokich, że można pomylić je z biurowcami. Oczywiście są też wyznaczone zwykłe place z miejscami do parkowania i miejsca do parkowania przy ulicach z parkometrami.

Na całe szczęście poza parkingami jest bardzo dużo ciekawych wieżowców, które są doskonale wkomponowane w otoczenie. Ściany szkła i stali zachwycają oryginalnymi kształtami oraz zielenią rozpościerającą się wokół. To niesamowite jak miłą atmosferę stworzono dzięki zieleni i wodzie tryskającej z wielu fontann. Całe ściany budynków obrośnięte zieloną winoroślą tworzą jakby las pośrodku blokowisk, a małe skwery z soczyście zieloną trawą uspokajają rytmy dużego miasta.

Z przyjemnością obserwowałem spektakl wody przy jednej z fontann pod szklanym wieżowcem. Z płaskiej betonowej powierzchni placu przez dziesiątki otworów wydobywały się strumienie wody. Tworzyły one co chwilę inny układ poprzez zmianę kolejności pojawiania się i wysokości strumienia wody. To jak słuchanie muzyki tyle, że w trzech wymiarach i w wykonaniu wody.

Centrum Dallas to bardzo fascynujące miejsce. Mają tu nawet linie tramwajowe, a na każdym kroku można spotkać odmienne i niepowtarzalne miejsca. Czas już jednak na nas - ruszamy do Arizony.

Tekst: Arek Adamski

Tucson 14-15.04.2001

Po zwiedzaniu dużych miast przyszedł czas na zmianę w "menu" naszej wyprawy. Dotarliśmy do Arizony, gdzie przywitał nas pustynny klimat i kaktusy. Zatrzymaliśmy się w mieście Tuscon, które przez 360 dni w roku ma słoneczną pogodę. Dla nas też świeciło słońce.

W drodze do Arizony

Opuszczając Teksas nawet nie przypuszczaliśmy, że coś nowego może nas spotkać w trakcie nocnych przejazdów autobusami. W środku nocy, na autostradzie patrol urzędników emigracyjnych zatrzymał nasz autobus. Dokładnie sprawdzano paszporty. Okazało się, że jednemu z pasażerów brakowało odpowiednich dokumentów. To młody Meksykanin, którego poznaliśmy jeszcze w Dallas. Nie znał angielskiego, wiec trudno się nam "rozmawiało", alePark Narodowy Saguaro zrozumiał z jakiego kraju jesteśmy. Sam wcześniej przekonywał nas, że nie podoba mu się w USA. Może dlatego z uśmiechem na twarzy opuścił autobus w towarzystwie umundurowanego urzędnika. Chłopak nie miał ze sobą bagażu - pewnie i tak wracał do domu, rozczarowany Ameryką.

Nad ranem przejeżdżaliśmy przez El Paso, które widoczne było z daleka, rozświetlone niezliczonymi światłami. Stąd już blisko do Meksyku. Na dworcu autobusowym większość pracowników stanowią Meksykanie, a wszystkie informacje podawane są w dwóch językach: angielskim i hiszpańskim. Nawet kierowcy autobusów znają hiszpański. Przejeżdżając przez krótki odcinek Nowego Meksyku docieramy do Arizony.

Hostelowe życie

Tak jak i w innych miastach, tak i w Tuscon zatrzymaliśmy się na noc w hostelu. Nocleg w 6- lub 8-osobowych pokojach ma swoją zaletę (niska cena), ale i wadę (towarzystwo innych osób). Na ogół w hostelach panuje rodzinna atmosfera i jest w nich spokojnie i miło. Ciekawym "zjawiskiem" Tucson są osoby, które przez długi czas mieszkają w hostelach, zamiast w wynajętych mieszkaniach. Tanie zakwaterowanie i pewne dodatki, które i nas spotkały (darmowe śniadanie lub kolacja), sprawiają, że takie osoby czują się jak u siebie w domu. Zamiast zmieniających się gości z całego świata, hostel posiada kilku stałych rezydentów.

Gdzie jak gdzie, ale w Tuscon nie spodziewaliśmy się spotkać Polaków. Tymczasem właśnie jedną ze stałych mieszkanek hostelu jest starsza kobieta pochodząca z Polski. Przyjechała do Tuscon ze względu na suchy klimat, który dobrze wpływa na jej zdrowie, a mieszka w hostelu, bo tak jest najtaniej. Płaci tak jak pozostali goście 16$ za dzień, ale ma mały pokoik tylko dla siebie.

Rowerowy maraton z kaktusami

Po wschodniej i zachodniej części miasta znajduje się podzielony na dwie części Park Narodowy Saguaro. Wypożyczyliśmy rowery i przejeżdżając niemal przez całe miasto dotarliśmy do wschodniej części parku. Pokonaliśmy kilkunastokilometrową trasę prowadzącą przez park, gdzie mieliśmy okazję zobaczyć kwitnące kaktusy i inne pustynne rośliny. Najbardziej podobały nam się wysokie kaktusy, które w niektórych miejscach występowały tak licznie, że tworzyłyRowerowa wycieczka po pustyni swoisty las. Pomimo upału z przyjemnością zmagaliśmy się z rowerami w pagórkowatym terenie. Dobrze, że szlak jest jednokierunkowy, bo zjeżdżając ze wzniesień pędziliśmy jakby cała droga była nasza.

Fantastyczne widoki, różnorodna roślinność oraz małe zwierzątka były nagrodą za całodniową wycieczkę rowerową, podczas której przejechaliśmy około 70 km górskimi rowerami o nie najlepszej jakości.

To był przedsmak przygody z naturą, bowiem ruszamy na północ do miasta Flagstaff, z którego dostaniemy się do Wielkiego Kanionu.

Tekst: Michał Paszkowski

Flagstaff 16-17.04.2001

Tylko 3 godziny drogi z Phoenix, miasta palm, kaktusów oraz nieziemskich upałów i jesteśmy w mieście, gdzie jeszcze nawet nie zawitała wiosna. Ośnieżone szczyty, roślinność i zabudowanie miasta sprawia, że czujemy się jak w jakimś miasteczku na Alasce.

Nic nie przygotuje was na potęgę Kanionu...

Rano przed wyjazdem do Kanionu zjedliśmy śniadanie w hostelu. Jakiś człowiek siedzący obokWielki Kanion rzeki Colorado nas przy stole, dowiedziawszy się, że wybieramy się dziś do Kanionu powiedział: - Nic nie przygotuje was na potęgę Kanionu, nic nie odda tego... - Hmm... no to czeka nas dziś piękne przeżycie - pomyślałem.

Z Flagstaff busik zabiera nas z innymi osobami z hostelu na północ, jakieś półtorej godziny drogi (wyprawę organizuje hostel - 40$; w cenę wliczone - opłata za wjazd do parku i lunch). Powierzchnia ziemi w tym rejonie jest tak ukształtowana, że niemal do samej krawędzi Kanionu nic nie zdradza tego, co ma się wydarzyć.

Na krawędzi ziemi

Niektórzy zamykają oczy przed wejściem na taras widokowy i pozwalają się prowadzić przewodnikowi aż do samej krawędzi Kanionu. Ja wolałem mieć otwarte oczy, gdy podchodziłem do kilometrowej dziury w ziemi...

Wielki Kanion ma jakieś 20 km szerokości i 300 km długości. Kiedy doszliśmy do krawędzi Kanionu wszyscy milczeli. Weszliśmy w przestrzeń, w której Punkt widokowy odbywa się jakieś wielkie misterium. Misterium natury. Zamilkliśmy, bo słowa przestały tu mieć znaczenie, tu wszystko przestało mieć znaczenie. Można było jedynie poddać się temu, co tu się odbywało. Nie istnieją słowa, nie istnieją myśli, nie istnieje żadna forma przekazu znana człowiekowi, która pozwoliłaby wykraść choć rąbek tajemnicy ukrytej tu w lasach północnej Arizony.

Wielki Kanion, to nie wyżłobione skały, to zjawisko, przez które przyroda odsłania swoją prawdziwą, niepojętą dla człowieka istotę.

Piknik na wiszącej skale

Od pierwszego punktu widokowego idziemy krawędzią przez jakieś pół godziny. Z wysuszonej ziemi wyrastają rośliny przypominające kaktusy, ale wpatrując się w dal dostrzegamy jeszcze leżące resztki śniegu. Dochodzimy do następnego punktu widokowego, tu przewodnik rozdaje nam prowiant i idziemy usiąść na skale, która wydaje się wisieć nad przepaścią. Nawet tak prozaiczna czynność jak jedzenie może być momentem niezapomnianym. Już busem przedostajemy się doNa krawędzi Kanionu następnego miejsca, gdzie mamy możliwość zejść kilka kilometrów w głąb Kanionu. Trudno się schodzi i wspina po skałach, kiedy oczy biegają człowiekowi dookoła głowy.

Nie sądziliśmy z Arkiem, że zobaczymy tak wiele i będziemy mogli tak intensywnie smakować Wielki Kanion. Na koniec jedziemy jeszcze do małego bazarku Indian Navajo, położonego już poza głównym korytem Kanionu. Jednak w tym miejscu możemy zobaczyć, jak w wielkiej równinie, niemal pionowo, zapada się skała, tworząc wielki wąwóz, tak głęboki, że nawet trudno określić odległość do jego dna. Na samym dole tego wąwozu płynie rzeka. Nie dociera tam jednak słońce, a i nasz wzrok również zawodzi na taką odległość.

Wracamy do Flagstaff, zachodzące słońce oświetla równinę, której widok jest zakończeniem tego wyjątkowego dnia.

Tekst: Arek Adamski

Las Vegas 18.04.2001

Jak tylko przybyłem do "jaskini hazardu", od razu chciałem zostać jednym z "graczy". Nie było to trudne bo można wejść bez przeszkód do każdego kasyna. Nie ma żadnych formalności, żadnych zasad co do ubioru. Wystarczy mieć skończone 21 lat i... pieniądze.

Zapora Hoover Dam

W drodze do Las Vegas zastanawiałem się w jaki sposób wydostanę się z "miasta hazardu", żeby zobaczyć zaporę wodną Hoover Dam. Jak to zwykle bywa w takich przypadkach "problem"Las Vegas rozwiązał się sam. W pewnym momencie kierowca autobusu zakomunikował, że Greyhound funduje nam darmowy przejazd po zaporze.

Okazało się, że jechaliśmy drogą z Arizony do Newady, którą poprowadzono właśnie po tej konstrukcji. Strome i wąskie serpentyny znacznie spowalniają ruch samochodów przy dojeździe do zapory. Dzięki temu dłużej mogliśmy obserwować ten gigantyczny obiekt ze zbrojonego betonu. Z jednej strony spokojne jezioro, a z drugiej wysoka ściana oraz dziesiątki słupów instalacji energetycznej. Od razu widać, że produkuje się tu dużo prądu, a przy okazji powstała spora atrakcja turystyczna.

Niestety nasz autobus nie zatrzymał się nawet na krótką przerwę, wiec nie mogliśmy zwiedzić zapory. Jechaliśmy za to w korku wystarczająco długo, aby dokładnie obejrzeć ją z rożnych stron. Nawet kierowca, który przejeżdżał tędy pewnie dziesiątki razy, nie mógł się pohamować i co chwilę zerkał w kierunku budowli, która wkomponowano w surowy krajobraz. Zapora Hoover Dam dzielnie stawia czoło sile wody i tłumowi turystów, prezentując gigantyczne rozwiązania i wspaniale widoki.

Pokaz na Fermont Street

Niedaleko dworca Greyhounda w Las Vegas znajduje się ulica Fermont Street. Mieści się na niej długi na około 400 metrów kompleks kasyn z półokrągłym zadaszeniem ciągnącym się nad całym deptakiem. Wieczorem kolorowe oświetlenie kasyn sprawia, że jest jasno jak w dzień oraz równie ciepło za sprawą tysięcy świecących żarówek.

Tuż przed godziną 20 na deptaku zrobiło się tłoczno i dziwnie, bo tłum ludzi stał w miejscu, a jeszcze przed chwilą wszyscy spacerowali. Domyśliłem się, że wszyscy na coś czekają, więc też się zatrzymałem. Po chwili zgasło całe oświetlenie Kasyna Las Vegas zewnętrzne kasyn na deptaku. Ciemność rozjaśniły za to żarówki rozmieszczone na sklepieniu deptaka. Tysiące równomiernie rozmieszczonych żarówek, z których każda może świecić w różnych kolorach utworzyły ogromny ekran.

Zaczął się pokaz z udziałem światła i dźwięku. Ekranizacja stworzenia świata była początkiem niesamowitego przedstawienia. Przelatujące przez całą długość sklepienia samoloty wyglądały jak prawdziwe myśliwce, a kolorowe kreskówki zaskakiwały paletą barw. Po kilku minutach pokaz dobiegł końca, nagrodzony sporymi brawami podekscytowanej publiczności. Ulice ponownie rozświetliły neony, a widzowie wrócili do kasyn. Spektakl powtarzał się co godzinę, a za każdym razem wyświetlano nowe obrazy. Za każdym razem zachwycałem się tym niesamowitym wydarzeniem, które ekscytuje i sprawia sporo radości. To zupełnie nowe doznanie.

Tekst: Michał Paszkowski

Las Vegas 19.04.2001

Odkryłem źródło wysokiego dochodu narodowego Stanów Zjednoczonych. Wyjaśnię to na przykładzie hostelu, w którym mieszkaliśmy we Flagstaff. Otóż buduje się hostel 10 metrów od torów kolejowych, a następnie na drzwiach pokojów hotelowych wiesza się kartkę: "Zatyczki do uszu 25 centów - do nabycia w recepcji". Autentyk.

Chłopcy z Las Vegas

Kilkanaście minut po przekroczeniu "granicy" Arizony i Newady dojeżdżamy do miejsca, z którego ukazuje się nam rozległa, pustynna dolina otoczona górami. Na środku doliny widać jakby rozlane miasto. To nasze Vegas.

Szybko przekonaliśmy się, że tu urbaniści nie oszczędzają przestrzeni, więc dotarcie gdziekolwiek zajmuje wieki. Zostawiliśmy rzeczy w pokoju hostelu i wymknęliśmy się do centrum hazardu.

Była 18:00 i wszystkie kasyna nasze. Pierwsze pięć centów, jakie wrzuciłem do jednej z maszyn w kasynie, było jakby inicjacją nowego hazardzisty... i początkiem 24-godzinnego maratonu z przerwą na sen. Jeśli ktoś sądzi, że zatraciłem się w puszczy kasyn, to się myli. Pięć centów,Las Vegas nocą które wrzuciłem było pierwsze i ostanie, jakie opuściło moją kieszeń. Przy odrobinie wytrwałości, dyscypliny i spostrzegawczości można znaleźć metodę na to, by nic nie ryzykując świetnie się bawić i opuścić to miejsce na plusie. Metoda nie łamie prawa, ani zasad etycznych, za to daje wiele radości i możliwość poznania każdego zakątka wielkich kasyn. Jeśli ktoś będzie wybierał się do Vegas, to chętnie odstąpię mu pomysł.

Samo Las Vegas nie zawiodło nas. Zarówno w nocy jak i w dzień jest miejscem niezwykłym. Przekonałem się, że to nie kicz, ani Ameryka w skrajnej postaci - to po prostu wielkie wesołe miasteczko. Kasyna ukryte gdzieś w środku bajecznych budowli są tylko pikantnym dodatkiem dla dorosłych. Nikt tu nie traci fortun, ani nie zatraca swojego życia. Choć większość rzeczywiście przyjechała tu posiedzieć przy darmowych drinkach i bezmyślnie powrzucać ćwierćdolarówki do kolorowych maszyn, to jednak Vegas nie jest miejscem przesiąkniętym hazardem.

Każde większe kasyno-hotel to oddzielny świat. Wielkie hotele zbudowane są w stylu czysto disneyowskim. I tak jak u Disneya mamy bajkowy hotel "Wyspa Skarbów" z kolorowym pirackim portem. W środku dzielnicy stoi słynny hotel Mirage otoczony wodnymi kaskadami, porośniętymi palmami. Wewnątrz można zobaczyć na specjalnym wybiegu białe tygrysy. Są one symbolem odbywających się w Vegas kosztownych pokazów.

Ukąszenie pająka ... Dolina Śmierci

Na pół godziny przed odjazdem z Vegas zorientowałem się, że bolące mnie przez cały dzień ramie i puchnący palec mają ze sobą coś wspólnego - czerwoną pręgę ciągnącą się od dłoni przez całe ramię. Przypomniałem sobie, że takie skutki powoduje ukąszenie niektórych pająków. Zupełnie nie wiedziałem czego mogę spodziewać się później. Zadzwoniłem więc na 911, licząc na konsultacje lekarza. Piętnaście minut później pod dworzec przyjechał ambulans.

Pielęgniarze nie byli jednak w stanie powiedzieć mi, co się ze mną dzieje i zaproponowali Las vegas odwiezienie do szpitala. Ponieważ nie czułem się źle postanowiłem jednak, że kontynuujemy podroż do Los Angeles.

Noc w autobusie spędziłem na próbach przypomnienia sobie, co się stanie, kiedy czerwona linia dotrze do serca. Moja wyobraźnia nie zawiodła mnie i tym razem. Mrowienie, które czułem w ręce, ciemna noc za oknem autobusu oraz fakt, że przejeżdżaliśmy nieopodal słynnej Doliny Śmierci, dostarczyło mi tej nocy wielu wrażeń...

Zabawa w końcu zakończyła się u lekarza w Hollywood (gdzie zatrzymaliśmy się), który zaaplikował mi jakiś silny środek i przepisał antybiotyki. To byłby koniec opowieści o mojej "przeprawie przez Dolinę Śmierci". :-)

Tekst: Michał Paszkowski

Los Angeles 20-21.04.2001

Wybierając się na wyprawę po Stanach słyszałem setki opowieści, jak to w USA jest fatalnie i jak bardzo się zawiodę. Trudno się nawet zawieść, jeżeli słyszy się same negatywy. Zresztą może i by tak było, gdybyśmy udali się do Chicago i próbowali pracować na czarno w polskiej dzielnicy. Naszym celem było zobaczenie tego naprawdę pięknego i barwnego kraju. Jednak na trasie naszej podroży nieoczekiwanie znalazł się mały zgrzyt - Hollywood.

Wielki świat

Czyż mówiąc o wielkim świecie nie mamy na myśli Hollywoodu? Jednak dzielnica Los Angeles, nad którą dumnie stoi znak Hollywood, to kilkanaście ulic o bardzo prowincjonalnym charakterze. Ciąg parterowych sklepików prowadzonych przez podejrzanych typów to główny bulwar znany jako Aleja Gwiazd. Bulwar ten to raczej wielka kpina. Biedne, brudne budynki, a pośrodku chodnikAleja gwiazd wybrukowany lśniącymi płytami z nazwiskami znanych gwiazd.

Pierwszą noc spędzamy w hostelu znajdującym się na tym właśnie bulwarze, niemal na przeciwko "Chińskiego teatru". Miejsce to było świadkiem wielu premier filmowych. To właśnie tu na kilkunastu metrach kwadratowych szarego betonu odciśnięte są ręce mniej lub bardziej znanych ludzi kina. Cały budynek teatru wygląda jak zaniedbany bar chiński w ubogiej dzielnicy. Obrywające się drewniane drzwi poszarzała fasada...

Cały przemysł filmowy opuścił Hollywood kilkadziesiąt lat temu, a wielkie gwiazdy zamieszkują apartamenty w Nowym Jorku, Paryżu lub gdzieś na wybrzeżu Kalifornii czy Hiszpanii. Po tamtych czasach nie zostało tu nic. Nawet przemysł turystyczny nie zagospodarował tego legendarnego już miejsca.

Mały chłopiec w Beverly Hills

Następnego dnia uparłem się, że odnajdę "zaginiony wielki świat". Wybrałem się więc na długą, pieszą wycieczkę Bulwarem Zachodzącego Słońca. Nie zniechęcałem się tym, że słynny bulwar w całości zabudowany jest "fast foodami" i stacjami benzynowymi czy opuszczonymi domkami.. Wkrótce dotarłem do zachodniego Hollywood, które można już nazwać elegancką dzielnicą. "Wielki świat" zaczyna się jednak dopiero, gdy na bulwarze pojawia się charakterystyczny znak Hollywood Beverly Hills. Ten znak oddziela jak ściana przeciętność od luksusu przez duże "L". Nawet asfalt zmienia tu kolor. To miejsce wypieszczonych trawników, bulwarów obsadzanych strzelistymi palmami oraz pięknych domów.

Zrobiłem chyba 30 kilometrów szwendając się po tej dzielnicy. Beverly Hills to właściwie oddzielne miasto z własnym ratuszem, dzielnicą wieżowców czy handlowymi bulwarami takimi jak Rodeo Drive. Ta dzielnica, to pewien mit, którym zawsze byłem zauroczony wychowując się na hollywoodzkich produkcjach. Mit, który okazał się rzeczywistością. Przemierzanie tego miejsca to tak, jakby usłyszeć w dzieciństwie jakąś baśń związaną z pewnym miejscem i w końcu po paru latach móc dotrzeć do niego - poczuć, dotknąć, przeżyć, zakochać się.

Tekst: Arek Adamski

Los Angeles 22-23.04.2001

Miasto Aniołów to nie tylko Hollywood, w którym się zatrzymaliśmy. Rozlegle i znacznie oddalone od siebie dzielnice trudno jest zwiedzać na piechotę. Wypożyczenie roweru kosztuje fortunę, a samochodem można się zgubić w gąszczu krzyżujących się ulic i autostrad. Pozostają więc autobusy miejskie - o ile uda się takowy zatrzymać.

Venice Beach i Santa Monica

Mieszkamy w hostelu, który oprócz darmowych śniadań zapewnia raz dziennie podwiezienie na plażę w Venice. Wrócić trzeba na własną rękę. Pojechaliśmy więc busem na plażę, aby stanąć po drugiej stronie kontynentu i zmierzyć się z drugim oceanem w czasie naszej wyprawy. Ocean Spokojny był może i spokojny, ale pogoda nie zachęcała do kąpieli. Było wietrznie i chłodno. Szerokie plaże święciły pustkami, za to deptak nad Pacyfikiem tętnił życiem. Przyzwyczailiśmy się już do występów ulicznych artystów w podobnych miejscach, ale tym razem niektórzy wykonawcy zaskoczyli nas swoja pomysłowością. Dużo szumu robiła kobieta "chodząca" poPlaża w Santa Monica kawałkach potłuczonego szkła, tyle że wbrew oczekiwaniom publiki w nieskończoność odsuwała główny punkt programu. Zupełnie spokojną pozę przyjął za to Indianin mierzący włócznią do celu. Były kolorowe papugi i duże jaszczurki w okularach, a nawet wąż boa wyprowadzony na spacer.

Idąc cały czas plażą doszliśmy do dzielnicy Santa Monica. Kilkanaście metrów powyżej poziomu oceanu, na pewnego rodzaju klifie znajduje się park pełen różnokolorowych kwiatów, palm i zielonych trawników między alejkami. To idealne miejsce na popołudniową drzemkę na trawniku oraz doskonały punkt widokowy na ocean. Tuż obok znajdują się ulice, przy których stoją zadbane domy otoczone zielenią. Na taki obrazek Los Angeles czekałem.

Anioły z Los Angeles

Dzielnica finansowa to zaledwie kilka ulic i przecznic. Wieżowce należą w większości do banków i choć nie są zbyt wysokie, to prezentują się okazale, a ich otoczenie zostało doskonale zagospodarowane. Wszystko jest ze sobą powiązane i przyjemnie jest chodzić po tym labiryncie składającym się z kładek nad ulicami i z placów z fontannami. Trzeba tylko uważać, żeby nie Venice Beach przekroczyć tej uroczej krainy, bo można się szybko rozczarować kontrastem pobliskich ulic. Już po wyglądzie chodników można zauważyć, w której części jest ciekawiej i przyjemniej.

W różnych miejscach centrum (zazwyczaj przy skwerach) znajdują się rzeźby przedstawiające anioły. Każdy, nieduży monument wykonany jest w innym stylu, ale wszystkie są tej samej wysokości i wszystkie mają skrzydła. Po raz drugi usłyszeliśmy o aniołach, gdy wyjeżdżając z Los Angeles kierowca autobusu wygłosił krótką mowę i przypomniał nam, że opuszczamy miasto Aniołów. Nadszedł czas na ostatni etap naszej wyprawy. Jedziemy do San Francisco poszukać mostu Golden Gate i ... truskawek.

Tekst: Arek Adamski

San Francisco 24-27.04.2001

To już ostatnie miasto, ostatni przystanek na naszej trasie. Wczesnym rankiem docieramy do miasta nad zatoką, które wita nas mgłą zakrywającą wyspę Alcatraz i most Golden Gate. W drodze do hostelu przechodzimy przez dzielnicę finansową. Od razu czuje się, że to najbardziej europejskie miasto ze wszystkich jakie widzieliśmy w Stanach.

Złota brama

Wczesnym popołudniem ustępująca mgła odsłania symbol miasta - most Golden Gate. Pomimo chwilami dokuczliwego wiatru nie możemy odmówić sobie spaceru po tej stalowej konstrukcji. Z mostu możemy podziwiać widok na otwarty ocean oraz na zatokę i miasto. Dla pieszych udostępniony jest chodnik, którym można dostać się na drugi brzeg. Uważać tylko trzeba naChińska dzielnica rozpędzonych rowerzystów, których sporo jeździ nie tylko po moście, ale i w centrum miasta. Propagowanie używania rowerów ma na celu zmniejszenie ilości samochodów, ponieważ brakuje miejsc parkingowych.

San Francisco to miasto, które nie ma gdzie się rozrastać. Wszędzie do maksimum wykorzystuje się przestrzeń. W dzielnicach mieszkalnych oddalonych od centrum stoją kolorowe domy, ściśnięte jeden przy drugim. Spokojne uliczki ożywia zadbana zieleń drzew i żywopłotów. Na parterach wielu domów znajdują się garaże, a do drzwi często prowadzą drewniane schody. Przeszklone werandy pozwalają ciekawskim przechodniom zajrzeć do środka spokojnego świata. Mieszkańcy tych uroczych domków mają za to z okien na piętrze widok na całą zatokę i na most, który niczym "złota brama" pozwala na wstęp do miasta.

Dobra praca - dobre życie

Wzgórza, na których znajduje się San Francisco, wymagały stworzenia charakterystycznych, stromych ulic. Chodzenie po takich ulicach to jak spacer w górach. Niektóre odcinki są tak niewiarygodnie strome, że nawet samochody parkuje się tam tylko prostopadle do chodnika, gdyż inaczej byłoby zbyt niebezpiecznie. Z moich obserwacji mogę wywnioskować, że kierowanie Zatoka samochodem w takich warunkach wymaga zastosowania pewnych zasad. Jazdę pod górę ułatwia wjazd z rozpędu, a przy zjeżdżaniu w dół trzeba być przygotowanym do zatrzymania się na najbliższym skrzyżowaniu.

Dla szybko jeżdżących kierowców ustawione są tablice przypominające o konieczności zatrzymania się na czerwonym świetle: "Zatrzymaj się na czerwonym świetle - zabijesz tylko kilka sekund" lub "Zrelaksuj się przez 30 sekund!". Takie hasła nie są przypadkowe ponieważ na przystankach autobusowych znaleźć można plakaty z hasłami: "Dobra praca - dobre życie!", "Bądź szczęśliwy!". Na tych samych przystankach zatrzymują się trolejbusy, których nie spodziewaliśmy się zobaczyć w San Francisco. Komunikacje publiczną uzupełnia metro, tramwaje linowe kursujące po stromych wzniesieniach oraz tramwaje elektryczne składające się z zabytkowych lub nowoczesnych wagonów.

Kolorowe dzielnice

Wędrując ulicami San Francisco łatwo można odkryć, że każda część miasta jest inna. W dzielnicy finansowej panuje atmosfera niczym z Wall Street. Czyste ulice toną w cieniu biurowców, a w pobliskich kafejkach dzień zaczyna się od kawy i pączka. Tuż obok rozciąga się Chinatown, które jest największym skupiskiem Chińczyków poza ojczyzną.

Nawet jeżeli kogoś nie przyciągają sklepy z pamiątkami, w których można długimi godzinami przebierać w ogromnym asortymencie, to z pewnością warto zobaczyć sklepy z żywnością. Warzywniaki, w których sprzedaje się dziwnie wyglądające owoce i warzywa, oferują towar po najniższej cenie w mieście. A są jeszcze piekarnie, bary szybkiej obsługi, serwujące dania kuchni azjatyckiej, sklepy z ziołami i przyprawami, stoiska z owocami morza, no i oczywiście świeżeSan Francisco truskawki.

Swoją dzielnice mają także Włosi i Japończycy, ale oryginalniejsza i bardziej znana jest dzielnica Castro - świat gejów. Flagi w kolorach tęczy wyznaczają obszar, w którym króluje tolerancja i luz.

Po tak wielu atrakcjach można odpocząć w zielonym parku Golden Gate, który jest ostoją ciszy i spokoju. Korty tenisowe, boiska do gry w tenisa, łąki, różnorodne drzewa i krzewy, piesze i rowerowe ścieżki czekają na uprawiających sport i spragnionych kontaktu z przyrodą. I tylko czasami na zwykłym spacerze po plażach zatoki może drażnić mgła, która wydaje się nie opuszczać San Francisco.

Ponieważ czas trwania naszej wyprawy dobiegł końca, żegnamy się z Ameryką. W cztery tygodnie przemierzyliśmy Stany ze wschodu na zachód odwiedzając po drodze kilkanaście miast. Mieliśmy okazję przekonać się jak duży i różnorodny to kraj. Wiele kultur, wiele sprzeczności i kontrastów. Tylko pogoda i swoboda podróżowania były takie jakich się spodziewaliśmy - reszta była zagadką, którą stopniowo odkrywaliśmy.

 

Źródło: http://www.adamski.pl/podroze/usa/