JustPaste.it

Anioły, Demony i arcybiskup marnotrawny

anioły i demony

Obydwu bohaterów mojego tekstu nie trzeba chyba szerszemu ogółowi szczególnie przedstawiać. Zarówno Abp Emmanuel Millingo, jak też Dan Brown są powszechnie znani, trzeba przyznać, że nie z najlepszej strony. Kilka miesięcy temu świat obiegła wiadomość, iż owi dwaj panowie podjęli ze sobą ściślejszą współpracę. Ma ona dotyczyć ekranizacji powieści Browna „Anioły i demony", będącej prequelem osławionego „Kodu Leonarda da Vinci". Arcybiskup ma pomóc pisarzowi swą wiedzą o funkcjonowaniu Stolicy Świętej. A jest w czym pomagać, bo książka roi się od błędów w tej materii. O ile już „Kodowi" zarzucano wręcz ostentacyjne mijanie się z prawdą, to w prequelu jest jej jeszcze mniej. Tutaj błąd goni błąd, a nieprawda nieprawdę. Zaangażowanie hierarchy przy ekranizacji jest sprytnym posunięciem Browna, bo obecnie, inaczej niż jeszcze kilka lat temu nawet mało wybredni czytelnicy nie przełknęliby bredni serwowanych przez autora. Jest tak dlatego, że w sposób daleki od rzeczywistości opisuje on przebieg takiego wydarzenia jak konklawe, a wiedza o sposobie jego przeprowadzania w świadomości ogółu znacznie wzrosła po tym jak w 2005 roku cały świat miał możność je śledzić na ekranach telewizorów.

A Brown pisał w „Aniołach" o konklawe w ten sposób, jakby nic wcześniej o nim nie czytał, co najwyżej posłyszał, że coś takiego istnieje. Czytając tę książkę można odnieść wrażenie, że wiedza Browna o procedurze wyboru widzialnej głowy Kościoła Katolickiego jest symboliczna. Brown co prawda wie, że elektorami są kardynałowie, jednak juz w następnym punkcie się myli, szacuje bowiem liczbę uczestników konklawe na stu sześćdziesięciu pięciu, jakby zapomniał, że w ogólnej liczbie kardynałów, która rzeczywiście oscyluje wokół tej wartości jest też sporo starszych wiekiem purpuratów, nie posiadających już czynnego prawa wyborczego. To jeszcze można by uznać za niewielkie potknięcie. Znacznie grubsze błędy popełnia w odniesieniu do tego, kto może zostać papieżem. Wszystko wskazuje na to, ze amerykańskiemu tropicielowi spisków w kościele wydaje sie, ze grono „kandydatów" jest zasadniczo tożsame z gronem elektorów. W rzeczywistości teoretycznie może być wybrany każdy mężczyzna ochrzczony, choć w praktyce od setek lat wybierano jedynie duchownych. Dalej Brown brnie w absurdach, twierdząc, że wybór przez aklamację ( to, że ta metoda została zniesiona przez Jana Pawła II oczywiście przeoczył) znosi te wymyślone rygory: głosowanie nie jest jedyną formą wyboru papieża. Jest jeszcze inna, bardziej boska metoda o nazwie „aklamacja przez adorację". - Przerwał. - I to właśnie zdarzyło się ubiegłej nocy. Dokładnie tak. Co więcej, przepisy stwierdzają, że wybór przez adorację znosi konieczność spełniania normalnie stosowanych wymogów dotyczących kandydata na papieża. W związku z tym każdy duchowny... zwykły wyświęcony ksiądz, biskup lub kardynał... może zostać wybrany. Dalej Brownowi wydaje się, że wybór na papieża jest równoznaczny z objęciem urzędu: Ubiegłej nocy Carlo Ventresca został wybrany na papieża. Rządził przez niecałe siedemnaście minut. Gdyby nie to, że wzniósł się w cudowny

sposób do nieba w słupie ognia, zostałby teraz pochowany w Grotach Watykańskich wraz z

innymi papieżami. W rzeczywistości elekt nie będący biskupem nie jest papieżem do momentu konsekracji biskupiej. Były już w historii przypadki, ze taki elekt nie dożył konsekracji. W związku z tym nie został ujęty w wykazach papieży. Ogólnie Brown ma jakiegoś specjalnego bzika na punkcie zawężania grona osób posiadających bierne prawo wyborcze na konklawe. W tej bowiem dziedzinie produkuje bzdurę za bzdurą. Kardynałowie często sobie żartowali, że nominacja na Wielkiego Elektora była najokrutniejszym zaszczytem w Kościele. Wybraniec nie tylko nie może zostać papieżem, ale ponadto przez wiele dni poprzedzających konklawe musi przeglądać Universi Dominici Gregis, sprawdzając drobne szczegóły skomplikowanych rytuałów, aby dopilnować

prawidłowego przeprowadzenia wyborów. Oczywiście istnieją kardynałowie nieformalnie zwani Wielkimi Elektorami, ale po pierwsze jest ich więcej niż jeden, po drugie nie są pozbawieni biernego prawa wyborczego, po trzecie nie spoczywa na nich cały ciężar prowadzenia elekcji. Są to po prostu kardynałowie szczególnie szanowani, których opinia jest brana przez pozostałych pod uwagę. Pojawiały się pogłoski, ze na ostatnim konklawe taka rolę pełnili miedzy innymi dwaj kardynałowie polscy - Franciszek Macharski i Marian Jaworski. Dalej, rolę kamerlinga, zarządzającego Kościołem podczas sede vacante, Brown powierza zwykłemu księdzu, w tym przypadku papieskiemu sekretarzowi, a nie kardynałowi, jak jest w rzeczywistości (ostatnio pełnił ją kardynał Somalo). Oczywiście istnieją papabili, kardynałowie mające większe szanse niż inni z racji popularności i innych cech, ale instytucja preferiti, tak jak ją przedstawia Brown, jest jego kolejnym zmyśleniem. Zdaniem Browna muszą oni spełniać pewne warunki: każdy z tych kardynałów musiał

spełniać pewne niepisane wymagania.

Władać włoskim, hiszpańskim i angielskim.

Nie posiadać żadnych wstydliwych tajemnic.

Mieć nie mniej niż sześćdziesiąt pięć i nie więcej niż osiemdziesiąt lat.

Gdyby tak było, kardynał Wojtyła nie miałby szans na wybór. Miał bowiem wtedy tylko 58 lat. Funkcja adwokata diabła nie ma oczywiście, jakby chciał Brown związku z konklawe, ale z procesem kanonizacyjnym. Wszelkie zresztą pertraktacje i uzgodnienia przed wyborem, które u Browna są jego integralna częścią, w rzeczywistości są zakazane przez prawo kościelne, a ktoby się ważył je podjąć jest zagrożony ekskomuniką. Wreszcie paliusze, nie są przez papieża wręczane kardynałom, lecz metropolitom, ale pewnie dla Browna to żadna różnica. Za dużo też chyba Brown się naczytał pseudonaukowej książki Święty Graal, święta krew, gdyż uwierzył jej autorom, ze Oko Opatrzności jest przede wszystkim symbolem masońskim, nie zaś chrześcijańskim. Biblii natomiast chyba nigdy nie czytał, skoro przyjął, że wybitny znawca symboliki religijnej może uznać, iż dwie synogralice nie mają żadnego znaczenia symbolicznego, a pojedyncza ma przede wszystkim konotacje pogańskie. Zresztą w obydwu książkach o Langdonie Brown przypisuje temu bohaterowi prymitywny pogląd o jednoznaczności symboli religijnych. Z takim przekonaniem nie można zostać nie tylko profesorem, ale nawet magistrem żadnej z nauk o kulturze.

 

Błędy wynikające z żenująco małej wiedzy Browna o Kościele były hierarcha katolicki zapewne zdoła przed ekranizacją poprawić. Uczyni to jednak tę produkcje jeszcze bardziej zwodniczą i niebezpieczną dla wiary milionów zwykłych ludzi. Główne bowiem żądło antyreligijnej propagandy tej powieści nie leży w tych wszystkich bzdurach, które przytaczałem wyżej. One tylko świadczą o dyletanctwie i niewiedzy Browna, samą zaś książkę kompletnie pozbawiają wiarygodności w oczach czytelników chociaż minimalnie wyrobionych intelektualnie. Prawdziwym zagrożeniem jest kłamstwo, które wielu może wziąć za prawdę, mianowicie, że: Od zarania dziejów istniał głęboki rozdźwięk pomiędzy nauką a religią. Uczeni, którzy

otwarcie mówili o swoich odkryciach, tacy jak Kopernik...

- Byli mordowani - wtrącił się Kohler. - Mordowani przez Kościół za ujawnianie prawd

naukowych. Religia zawsze prześladowała naukę.

Tu nie wystarczy uśmiechnąć sie z politowaniem. Oczywiście wszyscy doskonale wiedzą, ze ksiądz kanonik Mikołaj Kopernik nie został przez nikogo zamordowany, a już na pewno nie przez Kościól, którego był duchownym i dostojnikiem, i z którego hierarchią żył w doskonałych stosunkach.

Są jednak pseudonaukowcy, opanowani antykościelną ideologią, którzy śmią twierdzić, iż z ledwością uniknął stosu, a nawet, że tylko przedwczesna śmierć naturalna go od niego uchroniła. W rzeczywistości było zupełnie inaczej. Swoje dzieło „O obrotach" zadedykował on Papieżowi Pawłowi III, otrzymał też na nie Imprimatur biskupie, a w roku publikacji został mianowany członkiem Akademii Papieskiej w Rzymie. Sprawa Kopernika ma jednak w tej powieści marginalne znaczenie. Za bohatera szczególnych prześladowań kościelnych obrał Brown Galileusza. Jak wielu innych antykościelnych pisarzy czyni z niego męczennika inkwizycji, wykazując się zupełną ignorancją na temat sytuacji teorii kopernikańskiej w trakcie jego procesu. Otóż trzeba pamiętać, że wtedy teoria heliocentryczna była tylko hipotezą, nie mającą poparcia w wynikach obliczeń pozycji ciał niebieskich. Bardziej zbliżone do rzeczywistości obliczenia dawały zarówno teoria geocentryczna, jak i pośrednie teorie tychońskie. Dopiero Kepler (sponsorowany zresztą przez Kościół) rozwiązał ten problem. Kompletna brednię pisze tez Brown, że Galileusz został de facto skazany za głoszenie eliptyczności orbit, co było nie do przyjęcia dla Kościoła przywiązanego do przekonania o doskonałości okręgu. Trudno o większą bzdurę. W rzeczywistości to nie kościół, a Galileusz głosił kolistość orbit. Gdyby przyjął odkrycia Keplera (o kilkanaście lat wcześniejsze) o eliptyczności tychże pewnie by sie na procesie wybronił. Był jednak zbyt zadufany, by to zrobić. Kościół dopuszczał więc głoszenie teorii heliocentrycznej jako teorii, nie pozwalał natomiast na traktowanie jej w kategoriach pewników, dopóki nie została udowodniona. Istnieli bowiem ludzie, tacy jak Giordano Bruno, którzy próbowali wykorzystać heliocentryzm przeciw Kościołowi i jego nauce. Wychodzili oni z założenia, ze skoro ziemia obraca sie wokół słońca jak każda inna planeta, to nie może być ona teatrem Historii Zbawienia, a więc dogmaty wiary są nieprawdziwe. Dziś może się to wydawać dziwne, ale czterysta lat temu głoszenie takich teorii było działaniem rewolucyjnym nie tylko w religijnym, ale i w politycznym sensie. Działania Bruna rzeczywiście zresztą owocowały wywrotowym fermentem politycznym o ogólnoeuropejskim zasięgu, za co zresztą został on stracony, a nie za heliocentryzm, jak się często błędnie głosi. W kontekście książki Browna jednak mniej istotne są niuanse wczesnonowożytnej polityki, ważniejsza natomiast jest teza pisarza, jakoby religia i nauka były ze sobą absolutnie sprzeczne. Jeden z bohaterów, będący jednocześnie fizykiem i księdzem, podejmuje badania, których rezultaty mają pomóc przezwyciężyć rzekomo odwieczny konflikt między nauka a religią. Z tego powodu przez naukowców jest traktowany podejrzliwie i uważany za niebezpiecznego, a przez przedstawicieli Kościoła zostaje zamordowany. W świecie urojeń Browna pogodzenie nauki i religii jest nie tylko niemożliwe, ale tez niechciane ani przez naukowców, ani przez duchownych. Wedle Browna naukowcy żywią przekonania, że Łączenie nauki i Boga jest największym naukowym świętokradztwem. Szczególne oburzenie miała wzbudzać stworzona przez owego księdza naukowca dyscyplina zwana teofizyką. Brown oczywiście przeoczył, że rudymenta takiej dyscypliny stworzyli juz pół wieku temu uczeni tej miary jako fizycy, jak Werner von Heisenberg, czy Carl Friedrich von Weizsaecker. Zwłaszcza o tym pierwszym raczej nie mógł Dan Brown nie słyszeć. Dowodzi to tylko, że z tą tematyką również nie raczył się gruntowniej zapoznać. A zasady sztuki pisarskiej wszak powiadają, ze pisać powinno sie o rzeczach sobie znanych.

 

Książka i film Anioły i demony są nie mniej, a może nawet bardziej niebezpieczne niż Kod Leonarda da Vinci. Tamte produkcje kreowały tezę sensacyjną, należącą do tego typu sensacji „brukowych", na które nabrać się może tylko określony typ, dosyć łatwowiernych ludzi. Tu zaś sprawa jest poważniejsza. Tezę o sprzeczności nauki z religią, zwłaszcza zaś z chrześcijaństwem lansują różne, często wpływowe ośrodki antyreligijne od ponad dwustu lat. Dlatego też rozpowszechnienie tejże tezy jest duże, a Brown i Millingo tworząc popularną produkcję filmową dają jej nowe życie. Obawiam się, że wielu ludzi po obejrzeniu Aniołów i demonów, może uwierzyć w to, ze nauki i wiary nie da się pogodzić. Dlatego na nas, świadomych wierzących spoczywa obowiązek zwalczania tego kłamstwa. Nie filmu, bo tylko przyda mu to popularności, ale właśnie zawartego w tym filmie kłamstwa. I nie za pomocą protestów przed kinami, bo to dla Browna dodatkowa, darmowa reklama, ale za pomocą popularyzacji rzeczowych argumentów, które mogą ludziom otworzyć oczy na Prawdę.