JustPaste.it

Widowisko z czasów zarazy

Miłość w czasach zarazy

Film Mike'a Newella Miłość w czasach zarazy (Love in the Time of Cholera) na podstawie powieści kolumbijskiego pisarza Gabriela Garcii Marqueza pod tym samym tytułem, jest wielkim widowiskiem. Nie wielkim filmem o wiekopomnym znaczeniu, nic z tych rzeczy, po prostu wielkim widowiskiem. Oglądając ten film w kinie odnosiłem wrażenie, że mam przed sobą nie dzieło sztuki filmowej, ale kompilację dzieła plastycznego i muzycznego.

 

Film ten jest swego rodzaju misterium opiewającym koloryt życia. Nie tylko życia w cywilizacji latynoamerykańskiej, w której realiach się rozgrywa, ale życia w ogólności. Oglądając, miałem przed sobą cykl obrazów ukazujących blaski i cienie ludzkiej egzystencji. Egzystencji trudnej, bo mającej swe miejsce w czasach zdominowanych przez dwa nieszczęścia: wojnę domową i cholerę. Kolumbia, w której na przełomie XIX i XX stulecia dzieje się akcja filmu, jest zresztą krajem, który ma do wojny domowej pecha szczególnego. Od uzyskania niepodległości zaznała ona więcej lat wojny niż lat pokoju.

 

A jednak, jak pokazuje zarówno książka, jak i film, nawet w tak ekstremalnie niesprzyjających warunkach można przeżyć życie bogate i chyba szczęśliwe. Bowiem tak naprawdę cała trójka głównych bohaterów, doktor Juvenal Urbino, jego żona Fermina Daza i jej młodzieńcza miłość, z początku telegrafista, a w końcu kapitalista Florentino Ariza, koniec końców osiągnęła w życiu spełnienie. Przynajmniej w filmie, bo w przypadku książki o doktorze Juvenalu Urbino tego nie można do końca powiedzieć.

 

Twórcy filmu szczęśliwie uniknęli kilku pułapek, które czekały na ekranizatorów powieści Garcii. Po pierwsze udało im sie ukazać historię Florentino, który w swoim życiu uprawiał seks z ponad sześcioma setkami kobiet i nie popaść w pornografię z jednej, a w niedopowiedzenia z drugiej strony. Liczne sceny erotyczne nie przekroczyły granicy wulgarności. Z drugiej strony były wystarczająco dosłowne, by dochować wierności literackiemu pierwowzorowi.

 

Kolejnej pułapki uniknęli twórcy filmu, ekranizując powieść lewicowego pisarza i nie tworząc przy tym lewicowego filmu. W Miłości obraz prywatnych przedsiębiorców jest jednoznacznie pozytywny. Największym kapitalistą jest sympatyczny Don Leo, śpiewający na pogrzebach i chętnie udzielający pomocy tym, którzy go poproszą. Najważniejsza może w tej materii jest scena, gdy do tegoż kapitalisty przychodzi doktor Urbino, by prosić o wsparcie organizowanych przez siebie imprez kulturalnych. Jest to zdrowa droga finansowania kultury, z dobrowolnych donacji prywatnych sponsorów, a nie z pieniędzy podatników.

 

Żeby w sposób niezakłamany przedstawić życie społeczności latynoskiej trzeba odpowiednio dużo miejsca poświęcić religii katolickiej. I twórcy tego filmu to robią. W tej materii szczególnie wyraźnie nasuwa się skojarzenie ze sztukami plastycznymi, albowiem religia jest tu właśnie pokazana za pomocą obrazów, scen statycznych. Po pierwsze, praktycznie w każdym przedstawionym w filmie domostwie widać mniejszy lub większy domowy ołtarzyk. Wiele jest też scen z udziałem katolickich księży. Są to przede wszystkim pogrzeby, gdzie warstwie wizualnej towarzyszy akompaniament recytowanych lub śpiewanych łacińskich modlitw. Łacińskie modlitwy towarzysza też scenie , w której kapłan udziela sakramentów konającym na ulicach. Te wszystkie sceny są niesamowicie ujmujące. Jednak właśnie w kwestii ukazania życia religijnego przytrafiła się twórcom filmu największa wpadka. Chodzi o scenę ukazującą fragmenty Mszy Świętej w katedrze. Okazuje się, że wybitni filmowcy, ludzie inteligentni, wykształceni i oczytani nie mają zielonego pojęcia o tym, jak wyglądała Msza Święta w XIX wieku. Wiedzą jedynie, że była odprawiana po łacinie i znają tradycyjne szaty liturgiczne. Jednak Msza, której fragmenty widzimy w trakcie filmu, nie jest Mszą Trydencka, a jakąś dziwną hybrydą. Pokazany jest akurat fragment kanonu z Przeistoczeniem włącznie. Ksiądz odprawia go przy ołtarzu soborowym , zwrócony do ludu, choć używa tekstu z mszału trydenckiego. Kanon jest głośny i śpiewany. Przy rozdzielaniu komunii ksiądz używa formuły z nowego rytu. Niestety, niewiedza liturgiczna jest w obecnym czasie porażająca, nawet wśród inteligencji katolickiej, czego się więc można spodziewać po amerykańskich filmowcach, z których zapewne nie wszyscy są katolikami? Jednak mimo wszystko, jeśli się robi widowisko za miliony dolarów, można było zrobić to rzetelnie i przed realizacją udać się na Mszę Trydencką, żeby zobaczyć jak ona wygląda. To, że twórcom filmu nie chciało się tego uczynić, stanowi pewien znak czasu. W dzisiejszych czasach kwestie religijne są tymi, które bez żadnych konsekwencji można potraktować pobieżnie. Smutne to.

 

Wspomniałem już o muzyce. Teraz jeszcze dorzucę słów parę. Kompozycje Antonia Pinto doskonale podkreślały latynoski charakter widowiska. Jest to kolejny przykład na to, jak dobrze robi muzyce filmowej solidne okraszenie elementami etnicznymi. Zapewne niektórzy krytycy będą to określali jako kiczowate, ale w moim odczuciu taka właśnie muzyka doskonale spełnia swoja rolę. A rola muzyki filmowej jest podkreślenie przesłania filmu.

 

Jeśli mam temu filmowi wystawić jakąś ocenę to muszę ja rozbić na części. W skali od jeden do sześciu za muzykę daję pięć, za zdjęcia daje pięć, a więc za całokształt widowiska plastyczno-muzycznego również pięć. Ale za film jako całość, a więc również scenariusz, reżyserię i grę aktorów tylko cztery. Ale to i tak nie mało. Rzadko oceniam tak wysoko filmy ze szczątkową akcją. A tej nie było tu za wiele.