JustPaste.it

Szaszłyki i Kałachy, czyli nasza droga do Iranu

Krótka lecz fascynująca relacja z podróży dwóch studentów-przyjaciół odbywająca się gruzińskimi bezdrożami, ormiańskimi szczytami i karabachskimi pobojowiskami, by wreszcie zdobyć upragniony Iran i rozmarzyć się trochę. Polecam szczególnie

Krótka lecz fascynująca relacja z podróży dwóch studentów-przyjaciół odbywająca się gruzińskimi bezdrożami, ormiańskimi szczytami i karabachskimi pobojowiskami, by wreszcie zdobyć upragniony Iran i rozmarzyć się trochę. Polecam szczególnie

 

Piszę ten tekst po to, by zachęcić do odwiedzania krajów, terenów, krain nierzadko zapomnianych przez świat, często nie odkrytych przez rzesze turystów, którzy „eksploatują” już sporą część naszej planety. Ale również piszę to, bo po ostatnim doświadczeniu wakacyjnym wiem, że tak naprawdę tylko podczas takich podróży możemy odkrywać innych ludzi, ich kulturę, a przede wszystkim, co miało duże znaczenie w naszym przypadku łamać straszne stereotypy i uprzedzenia, jakie wykształciły się u nas – Polaków wobec „obcych”. Więc do rzeczy.

Wraz z moim kolegą Pawłem Ceranką postanowiliśmy wyruszyć w tym roku na wyprawę do Gruzji, Armenii i Iranu. Dlaczego tam? Wiele osób zadawało nam to pytanie. Odpowiadaliśmy, a dlaczego nie? Znudziło się nam jeżdżenie w miejsca oblegane przez tysiące ludzi, gdzie wszystko jest jasne i w miarę „normalne”, a o których to miejscach wiemy dużo, a czasem niemal wszystko. Stąd pomysł, by jechać w tamten rejon świata. Zważywszy, że nasze studenckie budżety nie szokowały, postawiliśmy wybrać opcję niskobudżetową, opierającą się na zasadzie „minimum kosztów, maksimum wrażeń” i udowodnić, że można tam dotrzeć drogą lądową.
Wyruszyliśmy z Nowogardu 5 sierpnia i od tej pory chcieliśmy „dostać się” jak najszybciej do Stambułu w Turcji, aby móc odpocząć dłuższą chwilę. Przemieszczaliśmy się różnymi środkami lokomocji m.in. pociągiem, autobusem, busem, a nawet taksówką (spotkaliśmy dwójkę innych Polaków i całą Rumunię przejechaliśmy znacznie taniej niż pociągiem). Jechaliśmy trasą Lwów-Czerniowce-Suczawa-Bukareszt-Stambuł, śpiąc po drodze w pociągach i na dworcu w Bukareszcie na rozłożonych przez nas karimatach.
Luksusem tego nazwać nie można, ale czekaliśmy aż dojedziemy do Stambułu, żeby móc wreszcie odsapnąć po trudach pierwszego-najdłuższego etapu.
Stambuł zaszokował nas swoją wielkością i mistycyzmem, liczbą meczetów i bogactwem, czego z pewnością nie można powiedzieć o brudnym, zapadłym Bukareszcie. Dotarliśmy tam nocą, po kilku godzinach oczekiwania na granicy bułgarsko-tureckiej i dzięki życzliwości pracowników małego hoteliku w dzielnicy Laleli pierwszą noc spędziliśmy za darmo, zasypiając przy dźwiękach nawoływań muezina. Jako, że Stambuł traktowaliśmy jako miejsce „nicnierobienia”, spędziliśmy tam dwa dni na włóczeniu się po meczetach, opalaniu nad Morzem Marmara i konsumowaniu, „czego popadnie”, gdyż wszystko wydawało się nam zupełnie nowe (nawet pojęcie „kebaba” w naszym polskim rozumieniu tego słowa traciło na znaczeniu).
Celem naszym była jednak Gruzja i to właśnie tam śpieszyliśmy najbardziej. Czym prędzej zakupiliśmy więc bilety za 30 dolarów i ruszyliśmy w miłą trasę, przemierzając całą Turcję. Oczywiście miłą do czasu, gdy w autobusie popsuła się klimatyzacja, a dalszą drogę spędziliśmy w lejącym się z nas strumieniami pocie...
Trudy przejazdu przez Turcję zrekompensowała nam niewątpliwie, plaża w gruzińskim Sarpi w prowincji Adżaria, gdzie jeszcze trzy lata temu, czyli do momentu wkroczenia wojsk specjalnych, ciężko było się turyście poruszać, gdyż była to jedna z tzw. separatystycznych republik.
Na odwiedzenie Gruzji przeznaczyliśmy dwa tygodnie. Z obecnej perspektywy wiemy jednak, że dwa tygodnie na odwiedzanie państwa, zajmującego powierzchnię dwóch polskich województw to zdecydowanie za krótko.
Ryszard Kapuściński pisał swego czasu w „Imperium”: Podróż zaczynałem od Gruzji i to był błąd. Gruzja powinna być zakończeniem, a nie początkiem. Wszystko tu stwarza wrażenie przybicia do przystani, dotarcia pod dach. Wszystko – klimat, krajobraz, obyczaje – namawia, żeby przysiąść w cieniu, łyknąć wina, odetchnąć i pomyśleć: fajnie tu. Piękny to kraj, Gruzja.

Laika, będącego pierwszy raz w tym niesamowitym kraju uderza przeogromna gościnność mieszkańców i bezinteresowne zaangażowanie w jak najznamienitsze przyjęcie przybysza. Przekonaliśmy się o tym już na samym początku podróży, gdzie czekając na tzw. stopa, „złapaliśmy” po minucie oczekiwania (dosłownie!) człowieka, który stwierdził: „u nas narod bidny no haroszy”. Od pierwszego „stopa” zaczęliśmy się o tym przekonywać na własnej skórze, tym bardziej, że naszym kierowcą okazał się poseł do gruzińskiego parlamentu...
Następne dni okazały się ciągiem, biesiad i imprez, na które byliśmy niezmiernie ciepło zapraszani. Gruzini słysząc, że pochodzimy z Polski okazywali szczerą radość, ponieważ wielu z nich bywało w Polsce za czasów Związku Radzieckiego, a jeszcze więcej kojarzy Polaków jako antyrosyjsko nastawiony naród, co bardzo ułatwiało nam zapoznawanie coraz to innych ludzi.
Kulminacją niejako tych zabaw był pobyt w mieście narodzin Józefa Stalina - Gori. W Gori, bowiem, jak zwykle zupełnym przypadkiem, zostaliśmy zaproszeni przez wracających spod granicy z separatystyczną Abchazją tamtejszych... czołgistów. Kadra oficerska wraz z vice-gubernatorem prowincji Gori urządziła sobie w hotelu „Intourist” suto zakrapianą imprezę. Był to wieczór niekończących się tańców, przemów, długich (nawet dziesięciominutowych) toastów i podziękowań, za to że odwiedziliśmy ich kraj. Na koniec zostaliśmy zaskoczeni, ponieważ przed hotelem czekały na każdego z nas nowiutkie białe terenowe Lexusy z kierowcą w środku i zaproszeniem na tygodniowy pobyt w Gori...
Niestety Gruzja jest zbyt piękna, żeby siedzieć w jednym miejscu tak, więc ruszyliśmy w dalszą podróż na „stopa”. Dotarliśmy do Batumi, gdzie mieliśmy okazję zobaczyć słynne z piosenki Filipinek herbaciane pola Batumi (a raczej chaszcze, jakie po nich zostały), byliśmy w skalnych miastach Wardzii i Uplicyche, które porażają swoją wielkością i każą zadać sobie pytanie, jak coś tak wspaniałego i za pomocą, jakich narzędzi mógł wykuć człowiek w X wieku? Trafiliśmy również do stolicy, czyli Tbilisi, miejsca styku wszystkich wielkich religii, ale przede wszystkim zdobyliśmy Kaukaz... Po przebyciu słynnej Gruzińskiej Drogi Wojennej dojechaliśmy do miasteczka Kazbegi, za którym położona są już tylko Czeczenia i Inguszetia. Jest to dla wielu alpinistów miejsce wypadowe na świętą górę Kazbek (5033 m.n.p.m). Kazbek jednak postanowiliśmy ominąć (wejście tam jest zbyt długie ze względu na aklimatyzację) i zdobyć szczyt o nazwie Tsminda Sameba (2170 m n.p.m) chyba z jednym z najpiękniej położonych chrześcijańskich kościołów na świecie o tej samej nazwie. Mieliśmy okazję na wysokości 3000 m podziwiać także sam Kazbek. Widok to doprawdy niesamowity, pozwala się rozmarzyć i powtarzać w myślach: kiedyś tu wrócę i go zdobędę... albo lepiej nie... po prostu popatrzę... napiję się kachetyjskiego wina i zostanę...
Realia są jednak bezlitosne, więc z bólem serca wyjeżdżaliśmy stamtąd mając już w głowach zamysł powrotu.
Armenia to kolejny kraj na naszej drodze. Z żalem i smutkiem opuściliśmy wspaniałą Gruzję i udaliśmy się na południe w nieznane nam zupełnie miejsca. Fascynujące w tym wszystkim jest to, że czasem warto odrzucić przewodnik i kierować się zwykłym trafem. Tak też zrobiliśmy w Armenii i Górskim Karabachu (azerskim terenie okupowanym przez Armenię), dokąd dojechaliśmy pustym autobusem... również złapanym na „stopa”.
Naszym miejscem „wypadowym” był Erewań, gdzie mieliśmy darmowe spanie i jedzenie u znajomych Ormian. Stamtąd ruszaliśmy w przeróżne miejsca, na jedno lub dwudniowe wojaże, bowiem Armenia jako niewielki obszarowo kraj jest bardzo łatwa do szybkiego „przejechania” i zobaczenia w krótkim czasie interesujących rzeczy. Przede wszystkim jednak na Armenię będziemy patrzeć do dziś przez pryzmat zdobycia drugiego wierzchołka najwyższej góry Armenii - Aragats (4080 m n.p.m.). Po raz pierwszy w życiu przekroczyliśmy „magiczną” jak dla nas wysokość 4000 m, a co najbardziej intrygujące, że mogliśmy tego dokonać wspinając się po zboczach wygasłego wulkanu, jakim jest właśnie Aragats (zwany także Aragac).
Ormianie nie są tak bardzo otwarci jak Gruzini, dość często zdarzało się nam spotykać z niechęcią, czy po prostu ze zwykłymi próbami oszukania nas. Jednak sytuacja, z jaką zetknęliśmy się tuż po zejściu z Aragatsu, jednych może napawać strachem, innych chęcią przeżycia czegoś podobnego. Mianowicie po zejściu na wysokość 3200 m, chcieliśmy rozbić namiot i położyć się tuż obok stacji meteorologicznej. Przy stacji stał także hotel, lecz kosztował 25 dolarów za noc, więc kierując się ideą taniego wyjazdu nawet nie rozważaliśmy spania w nim. Weszliśmy, więc do pobliskiej restauracji żeby pożywić się „czymkolwiek”. W środku spotkaliśmy grupkę biesiadujących Ormian ubranych w dresy i czarne skórzane kurtki, którzy natychmiast zwrócili uwagę na niecodziennych przybyszów. Muszę dodać, że każdy z nich posiadał przewieszonego przez krzesło kałasznikowa, co troszeczkę nas zaniepokoiło. Od razu zaprosili nas do siebie, a że ciężko było odmówić, ze względu na niewiadomą reakcję, przysiedliśmy się do zastawionego szaszłykami stołu. Kazali nam jeść i zamawiać to wszystko, na co mieliśmy ochotę. Korzystając z okazji tak właśnie zrobiliśmy, po czym zadano nam pytanie, czy mamy gdzie spać... Spojrzeli z politowaniem na nasz namiot i pokazali abyśmy poszli z nimi w stronę hotelu. Do dzisiaj ciężko nam zrozumieć, ale byliśmy chyba tak zmęczeni, że nawet nie mieliśmy sił bać się wchodząc do holu hotelowego w „obstawie” czterech Ormian uzbrojonych w kałasznikowy. Dzień skończył się wielkim ucztowaniem wraz z „przyprowadzonym” przez naszych „gospodarzy” dyrektorem stacji meteorologicznej. Tak! Dzisiaj nie mamy wątpliwości - byliśmy gośćmi ormiańskiej mafii... Bowiem kim mogą być ludzie jeżdżący najnowszymi terenowymi autami, rzucający plikami dolarów w kelnerów a następnie strzelający w powietrze dla zabawy? Jakkolwiek to brzmi, było to niezapomniane przeżycie.
Armenię zwiedzaliśmy jeszcze przez tydzień, jeżdżąc „stopem” z ormiańską diasporą, akurat przebywającą wakacyjnie w ojczyźnie, aż w końcu dotarliśmy do Górnego Karabachu – nie uznawanego przez żaden kraj samozwańczego obszaru-enklawy w granicach Azerbejdżanu, miejsca gdzie jeszcze nie tak dawno toczyły się walki azersko-ormiańskie.
Dojechaliśmy tam tzw. benzowozem z Ormianinem wiozącym 21 ton paliwa do „stolicy” Karabachu – Stepanakertu. Jadąc wąskimi dróżkami podziwiać mogliśmy imponujące górskie krajobrazy, jednak tym, co najbardziej „raziło po oczach” okazał się powojenny krajobraz - opuszczone domy, lub to, co z nich zostało, a także wszechogarniająca bieda. Nie zapomnimy nigdy widoku miasta Shusha – najbardziej strategicznego punktu w Karabachu, o który trwały najcięższe walki oraz tego, w jak chorobliwie skrajnej nędzy jest w stanie człowiek tam funkcjonować. Budynki bez okien, brak wody i wszędzie groby... takie widoki uczą pokory i zrozumienia żywiołu jakim jest wojna. Wielu pyta, więc, po co tam jechać? Po to właśnie, by zrozumieć, poczuć i uświadomić sobie, że nasza „swojskość”, z jaką mamy codziennie do czynienia jest sielanką w porównaniu z tym, co można zobaczyć w innych częściach globu, tylko, że niewielu z nas jest w stanie to docenić... Karabach opuszczaliśmy z „pełną głową” i w emocjach, jakie wzbudziła w nas ta podróż. Musieliśmy jednak o tym dość szybko zapomnieć, bowiem czekał na nas jeszcze Iran...
Podróżowania po tym kraju obawiały się szczególnie nasze rodzicielki, stąd byliśmy zobligowani do codziennego informowania o tym, że „żyjemy i mamy się dobrze”. Iran okazał się paradoksalnie najbardziej bezpiecznym krajem na trasie naszej podróży i wcale nie należy się temu dziwić. Tak, bowiem jest w krajach, gdzie służba bezpieczeństwa i wszechobecna policja kontroluje wiele dziedzin życia społecznego. Dla Irańczyków turysta jest rzadkością, ale jeżeli już jest, staje się „świętością”. Polacy w ogólnej świadomości wypowiadając słowo Iran najpierw myślą: broń nuklearna, brudni Arabowie, bieda itp., gdyż „wrzucają” (zapewne zupełnie nieświadomie) go do jednego worka z Irakiem i Afganistanem. Tym bardziej zachęcam do wyjazdu tam, w celu pozbycia się „naleciałości”.
Iran zaskoczył nas już od samego wjazdu gościnnością i serdecznością ludzi, którzy od razu pomagali nam targować się z taksówkarzem. Dzięki temu za parę dolarów dojechaliśmy do Tabrizu, a stamtąd do stolicy – Teheranu. Był to kres naszej wyprawy. W Teheranie zostaliśmy „przejęci”, przez Irańczyka o imieniu Ato, którego adres posiadaliśmy dzięki stronie internetowej www.hospitalityclub.org (szczególnie warta polecenia strona, gdzie można odnaleźć darmowe noclegi w zasadzie w każdym kraju na świecie). Kolejne miłe zaskoczenie to, że wiele informacji jest w języku angielskim, a ludzie podchodząc do nas płynną angielszyzną pytali, skąd pochodzimy. Ale najbardziej zapamiętaliśmy cenę litra benzyny – na polskie złote – 31 groszy (sic!), co także nie powinno zdumiewać, gdyż mówiąc kolokwialnie „Irańczycy na ropie śpią”. Oczywiście wszędzie z plakatów i ścian budynków „spoglądali” na nas ajatollahowie Chomeini i Chamenei – dwaj sympatyczni dziadkowie ze swoimi fobiami. Ostatecznie jednak okazało się to, co opowiadali nam nasi znajomi, będący już wcześniej w Iranie, że w tym „strasznym” kraju, który chce bić się z niewiernymi i wymazywać Izrael z mapy świata, żyją normalni, pogodni ludzie, zupełnie tacy jak my – Polacy. Jeździmy jeszcze chwilę po Iranie i wiemy, żeby zobaczyć całą dawną Persję potrzebujemy znacznie więcej czasu... W tym miejscu nasza przygoda dobiega końca, nic nam się nie stało (!), żyjemy (!), jeszcze cztery dni, wracamy do domu...
Ta ponad miesięczna podróż, uświadomiła nam wiele. Nauczyliśmy się patrzeć na ludzi z ich perspektywy, mogąc być gośćmi w ich domach, a nie wielkich betonowych hotelach. Zobaczyliśmy również, że można czerpać radość życia z błahostek, tak jak my naszą radość czerpiemy z podróży... a pieniądze ktoś spyta? Są ,albo ich nie ma, my nie mieliśmy niewiele, ale mieliśmy ciekawość, która zawiodła nas aż tam..

 

Źródło: Maciej Tumulec