JustPaste.it

Piotr Skórzyński i Wallenrodowie

Nie znam ani jednego głośnego w dużych mediach publicysty czy humanisty, któremu życie sprawiałoby tyle bólu, co Piotrowi Skórzyńskiemu

Nie znam ani jednego głośnego w dużych mediach publicysty czy humanisty, któremu życie sprawiałoby tyle bólu, co Piotrowi Skórzyńskiemu

 

Piotr Skórzyński i Wallenrodowie

 

Nie znam ani jednego głośnego w dużych mediach publicysty czy humanisty, któremu życie sprawiałoby tyle bólu, co Piotrowi Skórzyńskiemu. Niemal wszyscy ludzie przestrzeni publicznej – i lewicowcy, i prawicowi – potrafili jakoś urządzić się w życiu. Nie wszyscy zostali milionerami. Ale wielu. Także wśród tych, którzy uchodzą publicznie za oszołomów (z perspektywy lewicy) i bohaterów walki o uniwersalne wartości (z perspektywy prawicy).

Piotr Skórzyński nie dorobił się ani majątku, ani medialnej miłości tłumów. Mógł zrobić karierę błyskawiczną i błyskotliwą, zapewnić sobie i bliskim komfortową egzystencję. Komfortową materialnie i psychologicznie. Wystarczyło, by wmówił sobie, że jest kimś w rodzaju Konrada Wallenroda. Że bez niego wiele podlecowatych mediów byłoby jeszcze gorszych. Że bez niego także „Gazeta Wyborcza”, w której pisywał na początku jej istnienia, byłaby jeszcze gorsza.

Odchodząc stamtąd, dostał kategoryczne zapewnienie. Proszę, niech Czytelnicy domyślą się, jakie. Piotr Skórzyński brzydził się dotykaniem czegoś, co uważał za skalane. Nie biegał od jednego czerwonawego medium do drugiego, nie udzielał wywiadów byle gdzie. W przeciwieństwie do wielu innych bojowników o wartości, odrzucał propozycje skompromitowanych stacji radiowych, telewizyjnych czy gazet.

Być albo nie być? – oto jest pytanie. Pytanie o obecność w świecie złym, zdeprawowanym - obecność ze swoją całkowicie odmienną wizją rzeczywistości. „Nie być” to bardzo bolesny wybór. Nawet dla człowieka młodego, przed którym wiele lat życia, ale już żądnego szybkiego potwierdzenia swojej wartości. Chcącego zabłysnąć przed światem, przed przyjaciółmi, przed towarzystwem, które potrafi się dobrze bawić, ale nie lubi „nieudaczników”. Nie jesteś znany, nie publikujesz w czołowych gazetach, nie widać cię w telewizji – jesteś looserem, mało zdolnym, egotycznym „ja”.

I nikt nie będzie tracił czasu na psychoanalizę twoich wewnętrznych stanów. Masz być wesoły, miły i nie sprawiać kłopotów. Inaczej jesteś nieciekawy - „problematic” jak mówią anglosasi. Jeśli masz problemy ze sobą albo ze światem, nie licz zbytnio na przyjaciół. „Przyjaciół poznaje się w biedzie”- głosi popularne przysłowie. Inne przysłowie głosi: „W biedzie poznaje się, że przyjaciół się nie ma”. Może ta druga formuła jest bliższa prawdy.

A człowiek już dojrzały, już nie młodzieniaszek? Tu pokusa autowallenrodyzacji jest niemal nieodparta. Skończył się czas sztubackich buntów i zgody na dyskomfort jako ceny często za nie płaconej. Nadchodzi czas stabilizacji. Mając lat 40 czy 50, chciałoby się zaznać odrobiny akceptacji dla tego, co robiło się wcześniej. Pojawia się potrzeba życiowej i psychicznej stabilizacji. Trudno jest użerać się ze światem przez całe życie. Nie każdy chce być Kambei Shimadą do późnej starości. To już heroizm nie na miarę zwykłego człowieka. To nie heroizm nawet na miarę człowieka niezwykłego. To postawa na miarę nieomal poetyckiej licencji.

Angażować się w zły świat z nadzieją, choć bez szans jego zmiany? A może taka szansa istnieje, może po wielu latach ustępstw i koncesji na rzecz złego nadarzy się kiedyś okazja, gdy jednym sztychem uda się odrąbać kilka łbów obłaskawionemu wieloletnim koleżeństwem smokowi? Może się nadarzy, a może nie. Może nie – i co wtedy? Okazuje się, że ów przebiegły Wallenrod wyszedł na pospolitego oportunistę, kolaboranta systemu, którego ani na jotę nie udało mu się poprawić.

To wielkie moralne i psychologiczne wyzwanie. Estetyczne także. Jak się codziennie uśmiechać do podleców i cyników, do karierowiczów i hipokrytów? Jak się z nimi witać, jak podawać rękę i jak współbyć, opowiadając w ich towarzystwie zabawne historie, przemilczając paskudę dotrzeganą w nich i w ich świecie? Jak z nimi pić wódkę? Jak nie stawać się do nich podobnym? Czy to siła wewnętrzna czy wewnętrzna słabość determinuje ludzi do wallenrodycznych postaw? Czy to wykalkulowany i przebiegły plan poprawy świata, czy alibi dla życia w otoczeniu bezpiecznym i zasobnym?

Czy nie są straceńcami ze skrzywionym DNA ci nieliczni, którzy przez lata opierają się negocjacjom ze smokiem, którzy przez lata mówią mu prawdę prosto w nos? Czy nie są ludźmi bez wyobraźni, okrutnymi nawet dla siebie i dla swoich bliskich? I co z tego, że wallenrodyście zasoby bankowe urosły podczas pracy w nomenklaturowej spółce czy w zakłamanym medium? Co w tym złego? Przecież gdy nadchodzi moment trudny, gdy trzeba np. opłacić kosztowną operację ratującą życie żonie czy dziecku, warto mieć skrytkę, z której można zaczerpnąć środki.

I skutecznie pomóc bliskiej osobie. Wszyscy to pochwalą. Pochwali i żona, z wdzięcznością patrząc w oczy męża. To jest wdzięczność niekłamana i uzasadniona. Jej także będzie pozbawiony konsekwentny antywallenrodysta. A może choroba nawet zabierze mu bliskich, którym nie będzie umiał pomóc. I tu jego postawa życiowa po raz kolejny staje pod znakiem zapytania, a jego psychika narażona zostaje na miażdżącą autorefleksję: po co i dla kogo to robię?

Ktoś, kto wykazuje żelazną konsekwencję w bojkocie smokowiska, z zasady skazuje się na bycie outsiderem. Nie brzmi to słowo dobrze. I konsekwencje takiego stanu też nie są miłe. Trzeba mieć coś z oszołoma, żeby chcieć zmieniać paradygmaty. Nawet Albert Einstein był tak postrzegany, dopóki nie upadł w fizyce stary paradygmat. Kulturowe idiomy są trudniej obalalne. Upadają czasem dziesięć, czasem sto lat po śmierci antywallenrodysty, o którym zwykle pamięta się publicznie przez pięć, rzadziej przez siedem dni. "Po co i dla kogo to robić?".

Piotra Skórzyńskiego nie miałem zaszczytu znać osobiście. Minęliśmy się w „Tygodniku Solidarność”. Czytałem sporadycznie jego teksty rozsiane w pismach niszowych. Często o nim słyszałem. Stawał się legendą na wiele lat przed odejściem. Nie bardzo chciano mu pomóc. Nie mógł znaleźć porządnej i trwałej pracy - nawet u kolegów prawicowców. Koniec jego życia stanowi konsekwentne tego istnienia zwięczenie. Albo zamknąć się w latarni morskiej na bezludnej wysepce, albo wybrać to drugie rozwiązanie. Myślałem, że tertium non datur. Zanim nie trafiłem do środowiska "Gazety Polskiej".

Paliwoda.jpg
Paweł Paliwoda

 

Źródło: Paweł Paliwoda