JustPaste.it

Oszukany intelekt

ObrazowanszczynaPrzekonanie, jakoby społeczeństwo polskie stało na wyższym poziomie intelektualnym aniżeli obywatele państw zachodnich, ugruntowało się na dobre w naszej rodzimej mentalności. Polacy - pomimo wielu ciągot i nałogów - uważają się za szczęśliwych posiadaczy rozumu, jakiego przeciętny Amerykanin mógłby im tylko pozazdrościć.

OSZUKANY INTELEKT

Przekonanie, jakoby społeczeństwo polskie stało na wyższym poziomie intelektualnym aniżeli obywatele państw zachodnich, ugruntowało się na dobre w naszej rodzimej mentalności. Polacy - pomimo wielu ciągot i nałogów - uważają się za szczęśliwych posiadaczy rozumu, jakiego przeciętny Amerykanin mógłby im tylko pozazdrościć. Nawet średnio ambitny Polak główkuje na pewnym etapie swojego życia, ile to szkół wypada skończyć, aby się z nim liczono, ile dyplomów obronić, żeby uzyskać status "mędrca" i zarabiać godne pieniądze. Średnio ambitny Amerykanin rozgląda się tymczasem za możliwością szybkiego i satysfakcjonującego zarobku. Jeśli wzbogacimy to zjawisko odpowiednim symbolicznym sztafażem, otrzymamy obraz dumnego Polaka - inteligenckiego mesjasza narodów - oraz Amerykanina - odmóżdżonego błazna, który stara się im sprzedać swoje prymitywne wice. Piękny ten portretzakłóca tylko jedno "ale" - nie ma w nim odrobiny prawdy. Prawda jest bowiem nieco mniej kolorowa i podniosła. Oto nasza duma narodowa, którą tak niewiele dzieli od narodowego kompleksu niższości, każe widzieć Polaka u bram wzniosłych celów i idei, zniewalającego błyskotliwością cały zachód, wschód i południe. Duma ta ma zwyczaj przejawiać się w typowo polskim planowaniu życia zawodowego. Nie wiedzieć czemu, nadal uważamy, że oficjalne wykształcenie to główna cecha człowieka wartościowego, człowieka interesu czy też człowieka kultury. Papierek z uczelni, który w normalnym państwie potrzebny byłby nielicznym, bo większość i tak dziś z niego realnie nie korzysta, traktowany jest jak karta przetargowa w ubieganiu się o wyższy poziom życia. Bez pokończonych szkół, twierdzi "polactwo" , nie dostaniemy dobrze płatnej pracy. Bajdurzenie inteligentów o niezbędnej roli inteligencji i państwowej edukacji sprowadza się więc tak samo jak w USA do pieniędzy - tyle że tam nawet na zawodowym kursie menedżerskim szczera pasja i chęć do nauki nie jest wcale tak rzadkim fenomenem jak na polskim uniwersytecie.Przekonani o wyjątkowej roli oświaty w budowie nowego lepszego społeczeństwa, wychowujemy kolejne pokolenia ćwierć- i półinteligentów, które wedle swego mniemania olśniewają mądrością. A przymusowa edukacja zaczyna się coraz wcześniej... Szkoła jedna, druga, trzecia - potem studia. I z polskiego absolwenta rośnie polski mesjasz - przez małe "m .

Powszechnie i masowo

Jeden z najtragiczniejszych pomysłów, jakie socjaliści zdołali skutecznie wbić do głów "szarych ludzi" , to postulat masowej i powszechnej edukacji - oczywiście państwowej oraz przymusowej. Tak zwany obowiązek szkolny obejmować ma coraz młodsze dzieci, bo czym wcześniej zaczyna się naukę - tym podobno lepiej. W zeszłym roku w Polsce odbyło się nawet seminarium pod tytułem: "Powszechna edukacja przedszkolna dzieci 3-5 letnich szansą na sukces szkolny". Podążając tym tropem, dojdziemy do kolejnego, dawno już wykutego sloganu: "powszechna i masowa edukacja szkolna" - szansą na sukces zawodowy . Powszechna - czyli obejmująca wszystkie dzieci: mądre, mniej mądre, niemądre i wreszcie głupie. Masowa - czyli zakładająca wspólną edukację mas, które trzeba jakoś zebrać i wyrównać, by jakikolwiek proces nauczania mógł mieć sens. Takie "zebranie" i "wyrównanie" niesie ze sobą fatalne skutki dla zdolnych jednostek, a w co skrajniejszych przypadkach doprowadza do znacznego marnowania społecznego potencjału. Przyjrzyjmy się bowiem dokładniej: "masówka" w szkołach, zwłaszcza wyższych, obniża poziom nauczania ("wyrównywanie w dół" ). Amerykanin-półinteligent, który wie, że jest półinteligentem - nie będzie płacił za zbędne mu studia, lecz pójdzie do pracy lub założy własną firmę, wzbogacając siebie i państwo. Polak-półinteligent dał sobie wmówić, że półinteligentem nie jest - bo tacy mogą co najwyżej żebrać po dworcach - i pcha się na studia, gdzie pięć lat jego bezczynności dopełnia dzieła niszczenia naszego kraju. Radosny polski inteligent po studiach, z dyplomem wydziału pedagogiki w Pcimiu, zaczyna nauczać swoich równie pojętnych następców i po pochylni toczy się naród.Studia nie są dla wszystkich - bo pewnych myśli niektóre umysły po prostu nie przyjmą - jednakże w Polsce studiują wszyscy (oprócz całkowitych prymitywów). Chory system polskiej edukacji mnoży miejsca na studiach, papierki oraz etaty dla "pracowników oświaty" - nie pomnaża jednak ani wielkich umysłów, ani zdolności przydatnych w codziennej praktyce. Z badań OECD przeprowadzonych kilka lat temu wynika, że co drugi Polak nie rozumie tekstu ulotki reklamowej czy zwykłego prasowego artykułu; zaledwie 60% Polaków, którzy zapoznali się z literkami na opakowaniu aspiryny, było w stanie odpowiedzieć na pytanie, przez ile dni można (najdłużej) ją zażywać. Oś społeczeństwa przymuszanego do wiedzy stanowią próżne półgłówki, którzy prawdziwie mądrym i samodzielnym jednostkom (a także - samym sobie) stwarzają coraz więcej problemów. Apogeum ogłupiania osiąga człowiek na studiach. Trzy czwarte studentów nie wie, po co studiuje, nie ma żadnych zainteresowań - co wychodzi albo przy dobieraniu tematu na magisterium, albo przy pierwszej wizycie w urzędzie pracy. W pierwszym przypadku zawsze można liczyć na pomocną dłoń promotora, która umożliwi napisanie pod dyktando nijakiej pracy (albo na pomocną dłoń zawodowych "pisarzy"prac); w drugim - tylko na siebie. Tak więc magistrowie kulturoznawstwa sprzedają hamburgery, absolwenci dziennikarstwa roznoszą ulotki, a polonistki - pracują w knajpach. Pytanie tylko: po co każdy z nas składał się na ich edukację? Albo - bo są też takie przypadki - po co płacili za świstek mniej lub bardziej renomowanej uczelni?

Szkodliwy mit


Niestety, winowajców takiego marnotrawstwa jest wielu. Po pierwsze: to politycy (także "prawicowi" ), którzy - za XIX-wiecznymi utopistami - zdają się wierzyć w "postępowość" przymusowego modelu edukacji. Po drugie: oświatowa sitwa - od nauczycieli zrzeszonych w ZNP po niektórych czcigodnych profesorów - której na rękę jest niekontrolowany rozrost biurokracji szkolnej. Po trzecie: cała rzesza "pożytecznych idiotów" i ofiar tego oszustwa (przedszkolanek, rodziców, studentów), bezkrytycznie przełykających brednie o wykształceniu jako przepustce do mądrości, kariery i osiągnięć. Przykłady Tomasza Edisona (ukończona szkoła podstawowa), Alberta Einsteina (nie skończył fizyki), Onassisa (analfabeta), Gatesa (przerwał edukację, by poświęcić się interesom), Roberta Fischera (od dziecka zajmował się tylko szachami) - mówią same za siebie. U nas jednak większość młodzieży - zamiast zdobywać doświadczenie na rynku pracy (gdzie potrzebna jest przede wszystkim inteligencja, konkretne umiejętności i zdolności oraz wiedza, a nie: wykształcenie) - marnuje czas na uczelniach, gdzie niczego praktycznego nie sposób się nauczyć. Mitem jest także twierdzenie, że poziom wykształcenia społeczeństwa przyczynia się w znaczący sposób do jego wzbogacenia. Niewiele osób wie bowiem, że w Mongolii odsetek analfabetów jest mniejszy niż w Hong-Kongu - ale to drugie państwo jest synonimem błyskotliwego sukcesu gospodarczego. Także w innych krajach "cudu gospodarczego" (Irlandia, Singapur) przełom nastąpił w momencie liberalizacji gospodarki i prawa pracy, a nie: upowszechnienia edukacji. W rozwiniętych krajach zachodnich co prawda odsetek skolaryzacji (liczby studentów w stosunku do populacji) jest wyższy niż w Polsce, ale statystyka nie ujawnia zupełnie innej struktury edukacyjnej w krajach zachodnich, zwłaszcza anglosaskich. U nas nawet na kierunkach "zawodowych" (dziennikarstwo, marketing) liczy się w głównej mierze uniwersytecka teoria, tam - większość tego typu kierunków ma postać kursów zawodowych, gdzie wykładowcą zarządzania nie jest profesor, lecz menadżer. Jest więc różnica między upowszechnianiem prawdziwej edukacji a demokratyzacją wykształcenia, jaka ma miejsce w Polsce.Oczywiście, prawdziwa nauka - fizyka, chemia, matematyka - czy tradycyjne "nauki humanistyczne, takie jak prawo, filozofia lub teologia - również są potrzebne, a dla właściwego rozwoju i funkcjonowania społeczeństwa: wręcz niezbędne. Są to jednak kierunki uniwersyteckie elitarne - wymagające ponadprzeciętnych zdolności intelektualnych. Jeśli jednak nadal będziemy je demokratyzować pod kątem "inteligentów" , którzy pod żadnym względem nie przypominają intelektualistów - zrównamy w dół jeszcze bardziej, a to w przypadku wymienionych wyżej dziedzin może mieć dla przyszłości społeczeństwa skutki dramatyczne.

 

Źródło: MAGDALENA ŻURAW