JustPaste.it

Zagadkowy lud – Wenetowie

O Wenetach mówią nam rozliczne informacje zawartym w starożytnych tekstach. Nazwa ta wydaje się odnosić do różnych ludów. Czy ludy te łączyło coś ze sobą? Czy, jak chcą niektórzy, stanowili oni pozostałość przedindoeuropejskiej ludności Europy? Spróbujemy przyjrzeć się znanym faktom, a następnie wyciągnąć z nich jakieś wnioski.

Po nazwie Wenetów pozostało sporo śladów w całej Europie, a nawet poza nią. Po pierwsze, Homer wspomina bałkańskich i małoazjatyckich Henetów lub Enetów („Paflagończykom przewodził Pylajmen o sercu walecznym z kraju Enetów, skąd rodem są muły dziko żyjące” – Iliada, II, 851–852). Wedle legend przekazanych przez Tytusa Liwiusza bohater trojański Antenor osiedlił się po upadku Troi wraz z Enetami nad dolnym Padem. I rzeczywiście, nazwa Wenetów – łac. Veneti – odnosi się do ludu zamieszkującego starożytne miasta Atria (dziś Adria), Ateste (dziś Este) i Patavium (dzisiaj Padwa) nad Adriatykiem, o którym piszą Herodot, Polybios i liczni autorzy łacińscy. Ślady po Wenetach pozostały jednak także na północ od Alp (zob. niżej). Po drugie, chodzi o lud opisywany przez Cezara jako celtycki (właściwie galijski), osiadły na północnym zachodzie Galii, w prowincji Aremorica nad Atlantykiem, wzbogacony na handlu z Brytanią, podbity przez Rzymian w 56 p.n.e. Być może jakiś ich odłam dotarł na Wyspy Brytyjskie do Walii, zob. niżej. Wreszcie po trzecie, nazwa Wenetów odnosi się do ludu mieszkającego nad Bałtykiem, o czym dokładniej będzie mowa dalej.

Wenetowie zaalpejscy

Praojczyzna Germanów to południowe brzegi Skandynawii, południowa Szwecja i wybrzeże dzisiejszych Niemiec. Praojczyzna Celtów leżała natomiast na południu, na przedgórzu Alp. Od zachodu sąsiadowali z Celtami Waskończycy, przodkowie dzisiejszych Basków. Kto jednak zamieszkiwał tereny między Germanami a Celtami?

Pierwsi rozpoczęli ekspansję Celtowie. Zetknęli się oni z Germanami i przynieśli im osiągnięcia epoki żelaza. Byli też dawcami wielu wyrazów, które przedostały się do języka Germanów. Celtyckiego pochodzenia są np. ang. rich ‘bogaty’, niem. Reich ‘rzesza’, Amt ‘urząd’ (od tego samego celtyckiego wyrazu pochodzi nasza ambasada), Geisel ‘zakładnik’, ang. iron, niem. Eisen ‘żelazo’, Brünne ‘zbroja’, ang. town ‘miasto’, niem. Zaun ‘płot, ogrodzenie’, ang. leather, niem. Leder ‘wyprawiona skóra’. Celtyckie są też nazwy rzek, jak Ren/Rhein, Men/Main, Neckar, Lahn, Ruhra/Ruhr, Inn, Izara/Isar (od celt. ‘bystry’, skąd też Izera w Polsce i Czechach), Tauber.

Istnieją jednak mocne argumenty przemawiające za tym, że przez wieki Germanie i Celtowie byli oddzieleni od siebie innymi ludami. Na obszarze między Alpami a Morzem Północnym spotkać można nazwy geograficzne zawierające nagłosowe p-. Ich pochodzenie niełatwo wyjaśnić. Indoeuropejskie *p, zachowane w polskim, łacinie, greckim itd., dało w germańskim *f (czasem *b wewnątrz wyrazu). W językach celtyckich natomiast *p bardzo wcześnie osłabiło się do dwuwargowego szczelinowego , później do przydechu *h, aż w końcu zanikło bez śladu. Indoeuropejskie *b było rzadkie i prawdopodobnie występowało tylko w zapożyczeniach. W germańskim dało *p, z którego potem rozwinęło się niemieckie *pf. Wreszcie indoeuropejskie *bh dało w germańskim *b i w tej postaci pozostało w zasadzie w niemieckim. Skąd zatem pochodzi p- w nazwach miejscowych na terenie Niemiec?

Na przykład istnieje niemieckie słowo (die) Flur ‘niwa, pole’, któremu odpowiada iryjskie lár ‘pole’ (z prawidłowo zanikłym *p-). Kto zatem był twórcą wyrazu Plor, który występuje w nazwach miejscowych? Nie mogli to być Germanie ani Celtowie. To prawda, że w niektórych językach celtyckich rozwinęło się nowe *p z dawnego indoeuropejskiego *kʷ. Jednak w tym wyrazie było na pewno indoeuropejskie *p. Podobny problem sprawia toponim Pesecke (oraz Peseckendorf niedaleko Magdeburga), a także nazwa rzeki Pader (nad którą leży Paderborn).

Istnieją podstawy, by podejrzewać, że pozostałości niegerrmańskich i nieceltyckich ludów pozostały do epoki historycznej. Dobrymi kandydatami wydają się przede wszystkim Belgowie, którzy pierwotnie mogli nie być Celtami, skoro ich język różnił się od galijskiego, co zaświadcza nawet sam Cezar (O wojnie galijskiej). Mogła to być także gałąź Wenetów, dopiero później sceltyzowana. Ich krewni mieszkali także na Wyspach Brytyjskich: iryjskie legendy mówią o ludzie Fir Bolg, zamieszkującym Irlandię w przeszłości, a jedno z plemion mieszkających w Munsterze nosi nazwę Builg. W czasach Cezara celtyccy już Belgowie skolonizowali południową Anglię: Hampshire i Avon. Nazwa ich miasta targowego: Venta Belgarum, dzisiejszego Winchester, zdaje się potwierdzać hipotezę związku Belgów z Wenetami. Przedceltyckie (belgijskie lub wenetyjskie) mają być nazwy miejscowe we Flandrii, takie jak Bevere, Eine, Mater, Melden. Nad dolnym Renem zachowało się też trochę nazw z przyrostkiem -st(e), jak Seeste, Börnste, Reemste, Villigst. Nazwy przypisywane (italskim) Wenetom też mają często taki przyrostek. W językach celtyckich -st- na ogół upraszcza się do -s(s)- (choć akurat galijski dostarcza przykładów z zachowanym -st-), co też dodatkowo przemawia za nieceltyckim (belgijskim lub wenetyjskim) pochodzeniem cytowanych nazw.

Nietrudno jest także znaleźć wyraźne ślady Wenetów na terenach położonych na wschód od Belgii. W starożytności Jezioro Bodeńskie nosiło nazwę Venetus. Nazwa ta może być eponimem o znaczeniu ‘niebieski’, utworzonym przez Rzymian od nazwy własnej Wenetów nadadriatyckich, jednak w sąsiedztwie znajdziemy więcej podobnych form. 100 km na północ od jeziora znajduje się góra Wenneder Berg (koło Neuffen w Wirtembergii), przesuwając się zaś w kierunku wschodnim znajdziemy nad górnym Innem między Landeck a Imst górę Venetberg. W Tyrolu u źródeł Isel (50 km na wschód od Innsbrucku) istnieje szczyt Groß Venediger, w starożytności Mons Veneticus. Na północ od Werony, między rzekami Inn i Isarco (Eisack) zamieszkiwało zaś retyckie plemię o nazwie Venonetes lub Vennotes.

Około 50 km na wschód od Kolonii (a więc około 400 km na północ od Jeziora Bodeńskiego!) leży miasteczko Wenden. Taką samą nazwę nosi jedna z dzielnic Brunszwiku. Leżący w zachodniej Bawarii Augsburg nosił w starożytności nazwę Augusta Vindelicorum (lub Augusta Vindelicum). Niektórzy widzą w nazwie mieszkającego tu niegdyś plemienia Vindelici celtycki rdzeń *windo- ‘biały’ (por. ir. find; od rdzenia tego wywodzona jest też starożytna nazwa Wiednia, Vindobona). Jednak w komentarzu Serwiusza do Eneidy Wergiliusza czytamy, że Vindelici byli plemieniem liburnijskim, zatem spokrewnionym z Wenetami nadadriatyckimi, zob. dalej. W południowej Bawarii w paśmie Bayerische Voralpen leży szczyt Wendelstein, a w środkowej Frankonii w powiecie Roth znajdujemy gminę o takiej samej nazwie. W kraju zwiążkowym Saara leż Sankt Wendel, miasto nazwane tak w XII w. na cześć pustelnika Wendeliniusa. We francuskiej Lotaryngii, tuż przy granicy z Niemcami, znajdziemy miejscowość Stiring-Wendel. Znacznie dalej na północ, w Danii, Szwecji i Norwegii, istniały krainy o nazwach zawierających elementy Vends-, Vendil-, Vandil-, Venden-. Najbardziej wysunięta na północ część Danii nosi nazwę Vendsyssel (zob. tutaj; syssel był jednostką administracyjną). Jedna z dzielnic Sztokholmu do dziś nosi nazwę Vendel. Zazwyczaj toponimy te łączy się z Wandalami, ale ich praźródłem może być jakaś zgermanizowana gałąź Wenetów.

Śladem po Wenetach może być też germański czasownik o temacie *wander-. Od jego niemieckiej formy pochodzi polskie wędrować. Zwykle wyraz ten łączy się z wyrazem o znaczeniu ‘wiatr’ (ang. wind itd.), co jednak nie do końca przemawia z uwagi na niezupełnie zbieżne znaczenie obu wyrazów. Nie można zatem wykluczyć, że jest to eponim utworzony od nazwy Wenetów (tak jak polskie dialektalne cyganić od Cyganów), jeśli założymy, że Germanie przypisywali Wenetom skłonność do wędrówek. Zważywszy, jak rozległy jest obszar, na którym spotkać można nazwy nawiązujące do tego etnonimu, nie byłoby w tym nic dziwnego.

Wenetowie nadadriatyccy

Wenetowie kojarzą się dziś jednak przede wszystkim z Wenecją. Dziś miasto o tej nazwie jest stolicą prowincji Wenecja Euganejska (Veneto) we Włoszech. Wedle nieco legendarnych przekazów powstało ono na wysepkach laguny u północnego wybrzeża Morza Adriatyckiego, gdzie w IV w. n.e. zaczęli się osiedlać ludzie uciekający przed najazdami barbarzyńców. Zatoka Wenecka nosi słoweńską nazwę Beneški zaliv. Nazwę tę trudniej skojarzyć z Wenetami. Jeszcze może trudniej skojarzyć, że jeden z krajów Ameryki Południowej, Wenezuela, to po hiszpańsku Mała Wenecja. Na koniec mamy także Wenecję w Polsce. Miejscowość o tej nazwie leży w okolicach Żnina, na Pojezierzu Gnieźnieńskim, a na jej terenie znajdują się ruiny gotyckiego zamku z XIV wieku i Muzeum Kolei Wąskotorowej.

Ludność zamieszkująca w przeszłości tereny Wenecji nadadriatyckiej posługiwała się językiem, który został w pewnym stopniu poznany dzięki odnalezieniu setek inskrypcji wotywnych i nagrobnych. Pierwsze dokonane analizy wskazywały na przynależność ich języka do ligi italskiej, a więc zespołu języków wtórnie upodobnionych do siebie w skutek bliskiego sąsiedztwa na obszarze dzisiejszych Włoch. Jednocześnie wskazywano na cechy łączące wenetyjski z celtyckim (np. końcówki -ār, -ēr w 3. lp), germańskim (np. mego ‘mnie’ = goc. mik, niem. mich, wen. sselboi = ang. self) i językami Bałkanów. Dziś dzięki nowym odkryciom można dokładniej określić pokrewieństwa języka nadadriatyckich Wenetów z innymi językami indoeuropejskimi, można także odgadnąć w jakimś stopniu ich najwcześniejsze dzieje. W ostatnich latach uznano wenetyjski za język przynależny już nie tylko do ligi, ale i do grupy italskiej. Oznacza to, że podobieństwa wenetyjskiego do łaciny wynikają z pokrewieństwa, a nie tylko z zapożyczeń (mówi się w tym kontekście np. o występowaniu w wenetyjskim italoceltyckiej końcówki  w dopełniaczu rzeczowników o tematach na -o-, a także o typowo italskiej deklinacji rzeczowników rodzaju żeńskiego na -ēs).

W starożytności uważano często Wenetów za odłam Ilirów, jednak taka klasyfikacja opierała się raczej na podobieństwie kulturowym niż językowym. Wspomniany już Serwiusz zaznacza wyraźnie odrębność językową plemion wenetyjskich (spośród których wymienia Veneti, Carni, Histri i Liburni) od właściwych Ilirów.

Dane archeologiczne wskazują, że w okresie 2500–1800 p.n.e. nastąpił rozkwit przypisywanej Indoeuropejczykom ceramiki sznurowej od ujścia Renu po góry Europy Środkowej i rejon Wołgi. Miały miejsce także masowe migracje wielu ich grup. Mniej więcej w tym właśnie okresie do Anatolii dotarli Hetyci i ich pobratymcy, a Pelazgowie osiedlili się w pewnych rejonach Grecji. Na północ od nich mieszkali zapewne przodkowie dzisiejszych Greków i Ormian. Wtedy to także pierwsza fala Indoeuropejczyków, ludy protoitalskie reprezentowane przez Sikulów, pojawiła się na Półwyspie Apenińskim. Przodkowie późniejszych Germanów dotarli zaś do Skandynawii, gdzie zaczęli stapiać się z nieindoeuropejskimi ludami kultur megalitycznych. Obszar Karpat zamieszkiwali przodkowie Ilirów i Mesapijczyków (Mesapiów, przez niektórych łączonych z ludami protoitalskimi), zaś nad Dunajem rozlokowali się przodkowie Italów i Celtów, z czasem przesuwający się w kierunku jego źródeł. Wśród nich byli też zapewne późniejsi Wenetowie. W czasie różnicowania się dialektów italoceltyckich obszar zajęty przez Protowenetów kontaktował z obszarem zajętym przez Germanów, stąd cechy germańskie w ich języku. Protowenetowie (zamieszkujący też nad Jeziorem Wenetyjskim = Bodeńskim i w okolicach Mons Veneticus) oddzielali tym sposobem Germanów od Celtów – dlatego substrat nieindoeuropejski inaczej oddziałał na celtycki, a inaczej na germański.

W ciągu II i I tysiąclecia p.n.e. do Italii zaczęły przedostawać się kolejne fale języków italskich, nasuwając się na ludy protoitalskie i nieindoeuropejskie (jak Ligurów czy Sikanów). Trudno tu jednak niestety o dokładniejsze datowanie. Pierwsza fala objęła Latynów (może już w XX w. p.n.e., choć niektórzy podają datę XIII–XII w. p.n.e.), druga – Osków (XV w. p.n.e.) i Umbrów (XII w. p.n.e.), a trzecia – Wenetów (XI w. p.n.e.), którzy zajęli obszar między Adygą, Alpami a Triestem. Niektórzy sugerują, że wędrówki ludów italskich zakończyły się około roku 500 p.n.e., inne, że już około roku 1000 p.n.e. Część plemion wenetyjskich zawędrowała aż na Bałkany (plemiona o nazwie Veneti źródła antyczne lokują także w Dalmacji i Macedonii), a nawet przekroczyła Bosfor, docierając do Paflagonii na północ od kraju Hetytów, i tam roztopiła się w masie zastanej ludności, lecz pozostawiła wspomnienie u Homera. Trudno powiedzieć, czy to rzeczywiście ta gałąź zawędrowała zgodnie z legendą o Antenorze z powrotem nad północny Adriatyk. Na dodatek na pochodzącej z II w. n.e. mapie Tabula Peutingeriana (znanej tylko z XIII-wiecznej kopii) plemię Venedi można znaleźć także między ujściem Dunaju a rzeką Agalingus, utożsamianej z Dniestrem.

W IX w. p.n.e. na Półwysep Apeniński przybywają nieindoeuropejscy Etruskowie, a około 700 roku pojawiają się pierwsze ich inskrypcje w oryginalnym alfabecie wywodzącym się z pisma greckiego. Wenetowie toczyli z nimi wojny o panowanie w północnej Italii i zostali przez nich podbici w latach 650–350 p.n.e. Nieprzyjazny stosunek Wenetów do Etrusków nie przeszkadzał im w zapożyczaniu pewnych elementów ich kultury, w tym pisma i pewnych wyrazów, jak aisun ‘bóg’, z etruskiego ais, aiso. Już około roku 500 p.n.e. zaczęto wykonywać pierwsze napisy wenetyjskie, wykonane w piśmie bardzo przypominającym etruskie.

Wedle źródeł historycznych w 390 roku p.n.e. miał miejsce najazd Galów na Italię. Galowie, czyli Celtowie, stanowili kolejną falę migracyjną zza Alp. Wenetowie walczyli z nimi wespół z Rzymianami, ulegając coraz bardziej intensywnej romanizacji. Od roku 150 p.n.e. pojawiają się inskrypcje wenetyjskie w alfabecie łacińskim. 50 lat później, a więc w okolicach roku 100 p.n.e., język wenetyjski wychodzi z użycia, wyparty przez łacinę.

Wenetowie nadatlantyccy

O ludzie tym wiadomo niezbyt dużo. Nieznane są ich dzieje w okresie poprzedzającym wojnę galijską, nie wiadomo zwłaszcza, kiedy pojawili się nad Atlantykiem. Możemy jedynie snuć domniemania, czy było to jedno z plemion celtyckich, czy też może inny lud, pokrewny Wenetom nadadriatyckim, który znalazł się wśród plemion celtyckich. Nie wiemy też, czy pojawili się oni w Galii razem z (innymi) plemionami celtyckimi, czy też może przybyli tam wcześniej (o czym mogła by świadczyć ich nadmorska, peryferyjna lokalizacja), czy też później. Mógł to wreszcie być lud nieceltycki, który zamieszkiwał Galię przed Celtami i został następnie sceltyzowany, przy czym ich nazwa pozostała niezmieniona. Takich przypadków historia zna mnóstwo. Być może nadatlantyccy Wenetowie założyli kolonię w Walii – wszak Cezar potwierdza, że handlowali z celtyckimi Brytami.

Warto podkreślić, że lud ten pojawia się w źródłach pisanych już po wyjściu z użycia języka wenetyjskiego znad Adriatyku. Podobnie jak inne plemiona ówczesnej Galii nadadriatyccy Wenetowie ulegli dość szybko romanizacji. Nazwa nadatlantyckich Wenetów zachowała się do dziś na południe od ujścia Loary, gdzie rozciąga się francuska prowincja Vendée. W płd. Bretanii leży miasto Vannes (bretońskie Gwened), a lokalny dialekt języka bretońskiego nazywa się vannetais, bret. gwenedeg. Niewątpliwy związek z nazwą Wenetów ma też walijskie określenie Gwynedd odnoszące się do północnej Walii, w źródłach łacińskich określanej jako Venedotia. Jest to najprawdopodobniej ślad migracji Wenetów nadatlantyckich. Innym śladem brytyjskich Wenetów może być wspomniane wyżej starożytne Venta Belgarum, później Wentonia, Wintanceaster, wreszcie dziś Winchester.

Wenetowie nadbałtyccy

Już Efor z Kyme ok. 340 r. p.n.e. wspomniał o Enetach, żyjących pomiędzy Bałtykiem, Wisłą a Karpatami. Legenda z owych czasów głosiła, że w kraju tym Grecy wydobywali bursztyn z rzeki Eridanos (nazwa ta kojarzy się z Rodanem, lecz opis sugeruje, że chodzi o jakąś całkiem inną rzekę). Kilkaset lat później nazwę Wenetów znajdziemy u Tacyta (ok. 100 n.e.), a także u Pliniusza (ok. 70 n.e.) i Ptolemeusza (ok. 150 n.e.), u których występuje w zgermanizowanej odmianie Wenedowie. W niektórych źródłach spotykamy też zniekształconą nazwę ludu Indos. Lud, który Ptolemeusz nazywa Wenedami i określa jako ogromny, zamieszkiwał obszary przypuszczalnie tereny nad Morzem Bałtyckim (określanym jako Zatoka Wenetyjska, Ouenedikos Kolpos, spotyka się też postaci vendikos, indikos) na wschód od dolnej Wisły. Wschodnim sąsiadem Wenetów miało być zbierające bursztyn plemię Aestii (związek tej nazwy z miastem Este, starożytnym Ateste, jest chyba przypadkowy). Estów utożsamia się z Bałtami, może przodkami Prusów (uważa się, że ich nazwa została przeniesiona później na fińskich Estończyków, może jednak był to całkiem inny, niebałtyjski lud).

Tak pisze o nich Tacyt (Germania, 46): „Wenetowie przejęli wiele z obyczajów Sarmatów. Przebiegają bowiem w celach łupieskich wszystkie lasy i góry znajdujące się między Peucynami a Fennami. Jednak powinni być raczej zaliczani do Germanów, ponieważ budują domy, noszą tarcze i lubią szybkie, piesze marsze. Odróżnia ich to od Sarmatów żyjących na wozie i na koniu”. Autor ten zdaje się więc lokalizować się Wenetów bardziej na południe (Peucynowie mieszkali nad Dniestrem), dokąd mogli zawędrować po przybyciu Gotów. Choć archeologowie najwyraźniej boją się przypisać „wielki lud Wenetów” określonej kulturze, na podstawie świadectwa Tacyta można próbować związać ich z kulturą zarubiniecką, rozwiniętą w wyniku ekspansji kultury pomorskiej.

W VI w. n.e. Jordanes łączy Wenetów (Uenethi) ze Sklawenami i Antami, a na terenach nadbałtyckich lokuje sąsiadujące z zamieszkującymi Witland (‘kraj Witów’ < Wintów < Wenetów?) Estami plemię Vidivarii. Określenie to jest być może zniekształceniem germańskiego *Vindi-vari ‘mężowie z plemienia Vindów’.

Wzmiankę o nadbałtyckich Wenetach (Wendach) zawiera kronika Henryka z Liwonii z XIII w. n.e., który wyraźnie odróżnia ich od Bałtów. Według tej kroniki Wendowie zostali wypędzeni z ziem ojczystych nad rzeką Windawą (niem. Windau, lit. Ventà, łot. Vęnta) i przenieśli się na wschód, w okolice Rygi. Przepędzeni i stamtąd przez Kurów, schronili się wśród Łotyszy w rejon rzeki Gawii (Goiwy, łot. Gauja). W 1225 biskup Wilhelm potrzebował wciąż tłumacza, by się z nimi porozumieć. Niedługo później jednak zatracili własną mowę. Do XIX wieku ich potomkowie odróżniali się od okolicznych Łotyszy dialektem i specyficzną kulturą. Nieco śladów pozostało po nich do dziś.

Na Łotwie, nad rzeką Gauja, leży miasto Kieś (Cēsis), noszące dawniej niemiecką nazwę Wenden (a dziś estońską Võnnu). Na kurlandzkim wybrzeżu Bałtyku leży miasto Windawa, noszące łotewską nazwę Ventspils. W północnej części Litwy nad rzeką Windawą (Ventà) leży miasteczko Ventà.

Nazwę nadbałtyckich Wenetów przeniesiono na różne grupy Słowian. W języku fińskim Venäjä, Venädä, Venät, w estońskim Vene, oznacza Rosję. Jedno z plemion słowiańskich to Wiatycze (Węcicze, Więcicze) znad górnej Oki i górnego Donu, których nazwa dość jasno łączy się z Wenetami (*Vętiči).

Ruski kronikarz Nestor twierdził, że (podobnie jak ich zachodni sąsiedzi Radymicze znad Soży, lewego dopływu Dniepru) nie należą oni do plemion słowiańskich i wywodzą się od „Lachów” (Nestor za Słowian uważał tylko plemiona wschodniosłowiańskie). Przekaz Nestora popierają badania archeologiczne i antropologiczne, wskazujące na odrębność Wiatyczów i Radymiczów od sąsiednich plemion ruskich i jednocześnie ich związki z zachodnią słowiańszczyzną. Ostatnie wzmianki o Wiatyczach pochodzą z 1197 n.e., podejrzewa się jednak, że odrębność etniczną zachowali jeszcze co najmniej do XIV wieku.

Tło archeologiczne i geneza Wenetów nadbałtyckich

Eneolit

Aby wyjaśnić genezę nadbałtyckich Wenetów, warto zagłębić się w fakty z dziedziny archeologii. Czy rzeczywiście konkretną kulturę można przypisać konkretnemu ludowi, nie wiadomo na pewno. Choć dziś wielu autorów podważa taki związek, istnieją przesłanki, że w przeszłości jednak kultura materialna w dość ścisły sposób wiązała się z językiem jej nosicieli. Tezę taką przyjmiemy tutaj bez dyskusji, która wykraczałaby znacznie poza ramy tego artykułu.

Otóż około roku 2000 p.n.e., a więc w końcu neolitu (niektórzy okres ten włączają do eneolitu (chalkolitu), czyli do epoki miedzi, zob. także tutaj) w środkowej Polsce rozwijała się wspomniana wyżej kultura ceramiki sznurowej, przypisywana (pewnym) ludom indoeuropejskim (na przykład przodkom Germanów i Bałtosłowian). Na obszarach obecnej południowej Polski rozwijała się kultura pucharów dzwonowatych pochodząca z płn. Afryki i płd. części Płw. Iberyjskiego (krewni Basków? Iberów? Berberów?, prawdopodobnie trudniący się handlem, m.in. brązem), która silnie wpłynęła na inne kultury (przede wszystkim na kulturę Sznurowców). Po początkowym krótkim okresie jednolitego rozwoju na wielkich obszarach Sznurowcy ulegli zróżnicowaniu. W okolicach Sandomierza doszło do wykształcenia się kultury złockiej, na podłożu starszej, przedindoeuropejskiej kultury megalitycznej zwanej kulturą pucharów lejkowatych, a także być może wywodzącej się od niej kultury amfor kulistych (przypisywanej także Indoeuropejczykom). Z kolei na Pomorzu rozwinęła się kultura rzucewska, z wyraźnie widocznymi wpływami kultury amfor kulistych oraz kultury ceramiki grzebykowo-dołkowej, przypisywanej ludom uralskim.

Wczesna epoka brązu

Około roku 1850–1800 p.n.e. zapanowała na naszych ziemiach epoka brązu (zob. też tutaj). Teren Polski był już zapewne całkowicie zindoeuropeizowany, a dawna kultura ceramiki sznurowej występowała w nowych odmianach, znanych jako kultury mierzanowicka (Świętokrzyskie, Małopolskie), strzyżowska (Lubelszczyzna, Wołyń), iwieńska (Pomorze, Kujawy, wydaje się być kulturą satelitarną względem kultury unietyckiej i mierzanowickiej), unietycka (Śląsk) i inne. Kultura unietycka, której główny ośrodek znajdował się w rejonie pasma Rudaw, była zapewne związana z Ilirami i Mesapijczykami, którzy na tym właśnie terenie i w tym właśnie czasie mieli mieć swoją praojczyznę. Po ludach tych miało pozostać szereg nazw geograficznych, np. Karpaty (albańskie karpë ‘skała’, związane z plemieniem Karpów, spokrewnionych z Dakami), Tatry (nazwa ta może też mieć etymologię celtycką, por. fr. tertre ‘wzgórze’ z celt., lub dacką, zob. jednak iliryjskiego pochodzenia Trtra w Hercegowinie), Opawa (dopływ Odry, z iliryjskiego *Apāvus, por. Met-apa ‘Międzyrzecze, miejscowość w Etolii’) czy Raba (ilir. Arabō, dziś Raba w Panonii, ‘Polna, rzeka płynąca przez pola orne’ – iliryjskie arab ‘pole’, por. łac. arvum). Trudno natomiast wnioskować o przynależności językowej twórców innych kultur. Zwłaszcza wiązanie pewnych kultur (zwłaszcza kultury iwieńskiej) z przodkami Wenetów już w tym okresie wydaje się nieoparte na żadnych racjonalnych przesłankach.

Od około roku 1600 p.n.e. na obszarach Polski środkowej i wschodniej rozwijała się kultura trzciniecka (zob. też tutaj), którą wiąże się czasem z przodkami Bałtosłowian. Gdyby tak było rzeczywiście, mielibyśmy do czynienia z pierwszą wczesną ekspansją ludów bałtosłowiańskich na zachód. Może jednak byłoby właściwiej mówić o jej nosicielach co najwyżej jako o ludach posługujących się jakimiś językami satəm (a i to tylko przy założeniu, że pierwotnie ludy satəm znajdowały się zarówno w kręgu kultur ceramiki sznurowej, jak i kultur katakumbowych, co nie wydaje się przystawać do faktów językowych). Pokrewne kultury (zespół kultur Trzciniec – Komarów – Sośnica) rozwijały się po Kijów. Jak się wydaje, ten zespół kultur powstał w wyniku nałożenia się wpływów indoeuropejskich (ceramika sznurowa) na uralskie (ceramika grzebykowo-dołkowa).

Kultury mogiłowe i popielnicowe epoki brązu

Geneza kultur mogiłowych nie jest jasna. Możliwe, że powstały około 1700 roku p.n.e. w basenie środkowego Dunaju w wyniku napływu uzbrojonej w brązowe miecze ludności z północnego zachodu. Przynależność etniczna tych ludów nie jest jasna, istnieją hipotezy wiążące je z grupą italoceltycką (może więc z Wenetami) lub (blisko spokrewnioną) iliro-mesapijską. Po pewnym okresie rozwoju kultura ta zaczęła ekspandować i, rozwinięta i zmieniona jako kultura pól popielnicowych, objęła wielkie obszary Europy.

Od połowy II tysiąclecia p.n.e., być może w wyniku najazdu od południa ludów kultury mogiłowej, na ziemiach objętych wcześniej kulturą unietycką, jak płd.-zach. Polska i Brandenburgia, rozwinęła się kultura przedłużycka. 200 lat później możemy mówić już o popielnicowej kulturze łużyckiej, która objęła większość ziem Polski, wsch. Niemcy, Czechy i Słowację, a więc także obszar zajęty wcześniej przez kulturę trzciniecką. Istnieją hipotezy przypisujące tę kulturę Wenetom (którzy w takim wypadku zajęliby miejsce wczesnych Bałtosłowian, odseparowując ich pozostałe na wschodzie grupy od Germanów). Kultura ta przetrwała przez tysiąc lat, do ok. 500–400 p.n.e., ulegając dopiero naporowi irańskich Scytów. Jeśli założyć dodatkowo, że twórcami kultury trzcinieckiej byli Bałtosłowianie (co nie jest pewne), przybycie Wenetów odseparowałoby ich na długie wieki od Germanów, co wystarczyłoby do wyjaśnienia rozbieżności między językami tych dwóch grup.

W czasie, gdy kwitła kultura łużycka, Ilirowie i plemiona pokrewne miały (jakoby do XI wieku p.n.e.) zająć zachodnią część Bałkanów; sto lat później należący do grupy tej Japygowie i Mesapiowie pojawili się w italskiej Apulii. Sami Ilirowie około roku 1000–900 p.n.e. mieli zamieszkiwać obszary dzisiejszej Austrii i zach. Węgier, gdzie stworzyli trwającą przez następne pół tysiąca lat kulturę wschodniohalsztacką (dalej na zachód formowała się kultura zachodniohalsztacka, przypisywana Celtom). Paniliryści uważają, że Ilirowie zajęli wówczas ogromne obszary Europy od Grecji po Galię i Bałtyk. Ich poglądy opierają się na analizie zasięgu nazw geograficznych, którym przypisywane jest pochodzenie iliryjskie. W rzeczywistości chodzi tu o tzw. toponimię staroeuropejską, którą można przypisać jakiemuś ludowi indoeuropejskiemu, ale z powodu ówczesnego podobieństwa języków nie sposób ustalić, jakiemu dokładnie. Można więc śmiało postawić hipotezę, że przynajmniej niektóre partie tego obszaru zamieszkiwali w rzeczywistości Wenetowie lub ludy im pokrewne. Późniejszą obecność Wenetów w co najmniej 3 różnych miejscach można wyjaśnić późniejszymi przemieszczeniami się ludności wskutek naporu Celtów, kolejnego ekspansywnego plemienia.

Epoka żelaza

Nadejście epoki żelaza (ok. roku 800–700 p.n.e.) zmodyfikowało kulturę łużycką, lecz jej nie unicestwiło. Na Pomorzu Wschodnim od roku 550 p.n.e. rozwijała się pokrewna łużyckiej kultura pomorska (wejherowsko-krotoszyńska, kultura urn twarzowych), wyrosła ze starszej kultury urn domkowych. Być może powstała ona w wyniku nałożenia się wpływów etruskich na łużyckie. Etruskowie w tym czasie zajmowali się przypuszczalnie wymianą towarową między różnymi częściami Europy i nie jest wykluczone, że dotarli w swych wędrówkach aż nad Bałtyk.

Najazd Scytów około 500 p.n.e. kończy okres świetności kultury łużyckiej. Kultura pomorska nie tylko najazd ten przetrwała, ale i rozszerzyła się na Wielkopolskę i inne obszary dzisiejszej Polski. Bardzo prawdopodobne, że pewien odłam nadbałtyckich Wenetów zajął lesiste obszary Ukrainy i Białorusi od środkowego Bugu i Prypeci po ujście Berezyny do Dniepru, gdzie od schyłku III w. p.n.e. do II w. n.e. rozwijała się kultura zarubiniecka. Tereny te zajmowali wcześniej Scytowie, co znalazło odbicie w kształcie tej kultury. Obszar zajęty przez Wenetów mógł zatem sięgać daleko na wschód, a po tamtejszej ich gałęzi mogły pozostać nazwy rzeczne Wiata (lewy dopływ Dźwiny), Wiacza (lewy dopływ Świsłoczy, prawego dopływu Berezyny, prawego dopływu Dniepru), lit. Ventà (rzeka wpadająca do Zat. Kurońskiej).

Załamanie się istniejącej od tysiąca lat (wenetyjskiej?) kultury na pozostałych obszarach umożliwiło ekspansję innych ludów – Celtów (kultura lateńska rozwijająca się od IV wieku p.n.e. m.in. w południowej Polsce, wpływy celtyckie istniały też w kulturze zarubinieckiej) i Germanów. Germańskiego pochodzenia była kultura jastorfska rozwijająca się początkowo w północnych Niemczech (od VI w. p.n.e.), potem z ekspansją na Pomorze (w III–I w. p.n.e.), zob. mapka (z błędną nazwą Jasfor zamiast Jastorf). Germańska, choć z wpływami celtyckimi, była także kultura przeworska istniejąca od 200 p.n.e. w środkowej i południowej Polsce, prawdopodobnie stworzona przez Wandalów, których etnonim, jak wspomniano wyżej, może mieć związek z Wenetami – Wenedami – Wendami. Około roku 150 p.n.e. na Pomorzu Wsch. występuje już oksywska kultura jamowa, którą w I wieku n.e. zastąpiła kultura wielbarska wiązana z Gotami. O Gotach, być może jako o poddanych Wenetów, pisze już Ptolemeusz („nad rzeką Wistulą [mieszkają] pod Wenedami Gythoni” – przekład własny z greckiego; por. jednak w polskim wydaniu Geografii: „Z mniejszych zaś ludów siedzą w Sarmacji Gytonowie koło rzeki Wistula, poniżej Wenedów (…). Bardziej ku wschodowi od wymienionych siedzą poniżej Wenedów: Galindowie, Sudinowie i Stawanowie aż do Alanów”). Ludność oksywskiej kultury jamowej można utożsamić z Wenetami Ptolemeusza – zgadza się zarówno czas, jak i lokalizacja.

W kręgu hipotez „wenetologicznych”

Ślady po Wenetach nadbałtyckich

O pobycie nad Bałtykiem Wenetów pokrewnych językowo Wenetom nadadriatyckim przekonuje nas analiza nazw topograficznych.

  • Nazwa Odra < *adrā kojarzy się z Adriatykiem, wenetyjskim miastem Adria i miastem Adra w Liburnii. Podobne nazwy spotkamy w Dalmacji, w Austrii (Attergau < Adragave) i w Hesji.
  • U Ptolemeusza Odra, zwłaszcza w dolnym biegu, nosi starszą nazwę Ouiadouas (gen. Ouiadou). Być może określenie to przetrwało do dziś w nazwie Widawa (niem. Weide), odnoszącej się do prawego dopływu Odry, istnieje też jednak inna Widawa, dopływ Warty, co czyni tę hipotezę mniej wiarygodną. Nazwa ta ma również etymologię wenetyjską, zgodną z topografią ujścia rzeki: vi- ‘roz-’, co zaś do reszty patrz Aduas, dziś Adda, lewy dopływ Padu (adu ‘strumień, bieg wody’, -a- rozszerzenie nazwy na -u zgodne z tendencją panującą w języku wenetyjskim).
  • Nad Wartą leży Śrem (stpol. Śrzem), miasto o nazwie bez etymologii słowiańskiej (bezzasadnie wiązaną ze szronem), podobnej do nazwy wenetyjskiego miasta Sirmio nad Jez. Garda (dziś Sermione) i paru innych nazw z płn. Włoch i z innych okolic. Na gruncie wenetyjskim nazwa ta tłumaczy się jako ‘miejsce położone nad rzeką’.
  • Nazwa Drwęca (prawy dopływ dln. Wisły) ma korzenie celtyckie (Druentia, dziś Durance, lewy dopływ Rodanu) lub wenetyjskie (Truentus w Picenum, śr.-wsch. Italia). Sufiks -ntia jest zaświadczony i w innych nazwach pochodzenia wenetyjskiego.
  • Nazwa Noteć (staropolskie Noteś, dopełniacz Notsi, Noci, ludowe Noć < *notьsь) ma odpowiednik w kraju nadadriatyckich Wenetów. Natiso, Natissa to nazwa małej rzeki, wpadającej do Adriatyku. Por. też Netisse, dziś Neetze, rzeka w kraju Połabian, oraz ludową nazwę dolnego biegu Noteci, Nieca < *netьsa.
  • Nazwa Wierzyca (lewy dopływ dln. Wisły), pierw. Verissa (rok 1198) ma sufiks -issa, znany z nazw rzek wenetyjskich, oraz rdzeń ten sam co w Werona, miasto nad Adygą. Indoeuropejski tzw. heteroklityczny rdzeń *wer- / *wen- (z wymianą r : n) oznaczał wodę lub wilgoć. Postać z -n zaświadczają tylko języki indyjskie i germańskie, natomiast postać z -r znajdujemy m.in. w językach indoirańskich, w ormiańskim i w językach celtyckich.

To właśnie Wenetom można zapewne przypisać szereg przypuszczalnych starych zapożyczeń w językach słowiańskich, mających odpowiedniki italskie. Należą tu takie wyrazy, jak bierwiono, -cząć (począć, zacząć), dług, garnek, gołoledź, gospodarz, gość, gród, kosz, mieć (jąć, imać), pasterz, pleść, słaby, słać (ścielić), a także być może wiele wyrazów stanowiących tzw. słownictwo północno-zachodnie, np. bagno, bieluń, bób, bóść, broda, brodaty, cały, ciosło, drąg, drozd, gładki, głowa, gołąb, jabłko, kuć, leniwy, lico, łgać, mech, miedź, morze, olcha, owies, prosię, siać, siec, szczyt, szerszeń, trącić, trud, wiara, wieprz, władać, ziarno. Szczególnie interesujące są wypadki, gdy wyraz mający odpowiedniki italskie jest dubletem wyrazu odziedziczonego, obecnego w bałtyjskim. Tu należą np. biodro, dziecię, gąsior, gołąb, jagnię, kobyła, lato, lewy, łuna, młot, palec, paść (wypasać), prawy, siekiera, węgieł, widły. Być może to właśnie z języka wenetyjskiego zostały też zapożyczone przynajmniej niektóre wyrazy słowiańskie z rozwojem kentumowym.

Etymologia nazwy

Nazwa Wenetowie nie ma etymologii słowiańskiej, germańskiej (por. tutaj) ani czysto łacińskiej (łac. przymiotnik venetus oznacza ‘niebieski’ lub ‘niebieskooki’, ale jest zapewne przeniesiony z nazwy własnej Wenetów), za to doskonale tłumaczy się na gruncie języka wenetyjskiego. Trzeba pamiętać, że nazwy indoeuropejskich plemion oznaczały najczęściej po prostu ‘swoi’ (np. Szwabi, Szwedzi), ‘ludzie, lud’ (np. Żmudzini, Teutoni) lub ‘współplemieńcy’ (np. wal. Cymru, Cymraeg < *kombrogī). Również nazwa Wenetów należy do tej grupy. Zawiera ona rdzeń *wen- widoczny w germ. wini ‘przyjaciel’, łac. venus ‘miłość’, a zwłaszcza celt. veni- ‘ród, rasa, rodzina, pokrewieństwo’ (gal. Venicarus, stir. fin, bretoń. gwenn), oraz przyrostek -eto-, taki sam jak w imieniu Vercingetorix. A zatem Veneti to po prostu ‘współrodowcy’.

Postać Wenedowie jest germańskiego pochodzenia i musi być bardzo dawna, gdyż powstała w efekcie pierwszej przesuwki germańskiej (nieprecyzyjnie datowanej między 2000 a 500 p.n.e., bliższej raczej tej drugiej dacie) określonej regułą Raska-Grimma. Zgodnie z nią, nastąpiło przejście *-t- > *-þ-, tj. *wenet- rozwinęło się w *weneþ-. Następnie doszło do udźwięcznienia szczelinowej po sylabie nieakcentowanej określonej regułą Vernera (*-þ- > *-ð-, a więc *wéneþ- > *wéneð-). Ostatecznie szczelinowa regularnie przeszła w zwartą: *wéneð- > *wéned-. W wyniku dalszych przemian charakterystycznych dla języków germańskich (przegłosu e > i) należałoby oczekiwać form *wened- > *wenid- > *wind- i rzeczywiście, w języku niemieckim znajdujemy formę Winden oznaczającą Słowian pomorskich. Inna niemiecka forma, Wenden, świadczy o istnieniu obocznej formy *wend-, bez -e- między -n- a -d-, które wywołałoby przegłos e > i.

Bałtowie i Słowianie musieli zetknąć się bezpośrednio z nazwą Wenetów i to zapewne w wersji oryginalnej, niezgermanizowanej, zawierającej -t-, a nie -d-. Zanik -e- w drugiej sylabie (*wenet- ~ *went-) nie był tu zwykły i mógł mieć swoje źródło bezpośrednio w wenetyjskim. Wyżej wspomniano o łotewskich miastach Wenden i Ventspils (nazwa ta znaczy miasto Wentów). W słowiańskim pierwotne *went- regularnie rozwinęło się w *vęt-. Postać ta zawarta jest w słowiańskim etnonimie Wiatycze i w imieniu Wiatko. W kontekście tym zastanawia inny etnonim, Wieleci, o którym więcej w innym artykule. Tam też więcej informacji o możliwym związku obu tych etnonimów ze słowiańskimi przymiotnikami o znaczeniu ‘wielki’.

 

Wenetowie – Słowianie?

Wiele czynników złożyło się na to, że Wenetowie jawią się nam dziś jako romantyczni dumni, bohaterowie i tajemniczy bohaterowie z przeszłości. Ich historyczna rola jest wypaczana, chcemy bowiem dostrzec ich za wszelką cenę tam, gdzie ich wcale nie było.

Jeszcze do niedawna mianem kultury wenedzkiej (czasami utożsamianej z kulturą Prasłowian) określano zbiorczo kultury oksywską, przeworską i wielbarską, z których w rzeczywistości tylko jedna wydaje się mieć związek z Wenetami. Dziś traktowanie Wenetów jako Prasłowian mieszkających niegdyś na terenie dzisiejszej Polski, która jakoby stanowiła kolebkę wszystkich ludów słowiańskich, odchodzi powoli do przeszłości. Uczciwie należy przyznać jednak, że są uczeni, którzy z uporem godnym lepszej sprawy bronią trudnej dziś do obrony tezy o Słowianach – odwiecznych mieszkańcach Polski. Ich tezy nie brzmią dziś jednak wiarygodnie. Stawiają oni na przykład pod znakiem zapytania lub po prostu przemilczają liczne już dziś znaleziska archeologiczne z terenu Polski pochodzące z okresu 500 p.n.e.–500 n.e., które z całą pewnością nie są pochodzenia słowiańskiego i które jednomyślnie przypisuje się Gotom, Herulom czy innym plemionom germańskim. Problem pochodzenia Słowian i ich dziejów przed rokiem 500 n.e. ma jednak w istocie niewiele wspólnego z problemem Wenetów. Został on wyczerpująco omówiony w wieloczęściowym artykule mojego autorstwa, dostępnym tutaj.

Myliłby się jednak ktoś, kto by sądził, że dawne sentymenty zupełnie odeszły w niepamięć. Pewni słoweńscy pseudouczeni (Jožko Šavli, Matej Bor, Ivan Tomažič, zob. uwagę poniżej), kierując się pobudkami nacjonalistycznymi, a nie naukowymi, wystąpili ostatnio z hipotezą, że Wenetowie byli Słowianami, którzy odwiecznie zamieszkiwali Europę, wynaleźli i upowszechnili w swoim społeczeństwie pismo, koło itp., i byli twórcami europejskiego mocarstwa o setki lat wyprzedzającego imperium rzymskie. Autorzy ci twierdzą, że udało im się odszyfrować wenetyjskie inskrypcje w oparciu o współczesne słoweńskie dialekty. Już to jedno zdanie całkowicie zniechęca każdego logicznie myślącego potencjalnego czytelnika, a dzieło Słoweńców każe umieścić na jednej półce z dziełami Dänikena. Uderza stwierdzenie, że próbowano odczytywać odczytane przecież od dawne teksty. Autorzy prawdopodobnie nie wiedzieli o tym fakcie i ta ich ignorancja każe wyłączyć ich dzieło z kręgu literatury naukowej. Wyważali otwarte drzwi – i oczywiście urwali zawiasy.

Poza tym popełnili oni rażący błąd metodologiczny, porównując teksty pisane 2500 lat temu z tekstami współczesnymi, a pomijając np. teksty staro-cerkiewno-słowiańskie. Języki zmieniają się na przestrzeni wieków i to szybko. Wystarczy dla ilustracji wziąć sobie jakiś tekst staroangielski i spróbować go zrozumieć przy pomocy znajomości dzisiejszego angielskiego. Zaręczam, że to się nie uda, mimo że oba języki dzieli zaledwie 1200 lat. Otóż współczesny słoweński oddziela od wenetyjskiego dwukrotnie większa otchłań czasowa. Czy można być aż tak naiwnym, aby wierzyć w to, że jakiekolwiek słowo sprzed 2500 lat może być zrozumiane przy pomocy dzisiaj używanego języka?

Krytyka poglądów niezgodnych z nauką bywa niebezpieczna

Zwolennicy pomysłu o tożsamości Wenetów z przodkami Słoweńców starają się propagować ów pogląd bardzo aktywnie. Ludzie ci pozbawieni są niejednokrotnie koniecznego w takich przypadkach krytycyzmu. Bywa też, że cechuje ich brak tolerancji dla poglądów popieranych przez naukę i zgodnych z jej elementarnymi zasadami, a na wszelką krytykę odpowiadają agresją. Niektórzy posunęli się wręcz do tego, że odgrażają mi się wystąpieniem do sądu za opublikowanie w internecie opinii, iż ich duchowi przewodnicy Jožko Šavli, Matej Bor, Ivan Tomažič to pseudouczeni, działający z pobudek nacjonalistycznych. Z uwagi na te czcze groźby czuję się w obowiązku temat ten rozwinąć publicznie.

Odkrywanie prawdy w nauce bywa bolesne, a nasz egocentryzm i jego bardziej wyrafinowana forma – antropocentryzm – bywają przyczyną poważnych konfliktów. Do dziś w potocznym mniemaniu nasz ludzki gatunek wydaje się do tego stopnia wyjątkowym tworem przyrody, że cały świat uważa się za stworzony dla naszych zachcianek. Skoro nawet dziś, w wieku dwudziestym pierwszym, istnieją religie, które forsują taki pogląd, nie powinno nikogo dziwić, że w przeszłości posuwano się do mordów na ludziach krytykujących takie stanowisko. Klasycznym przykładem jest tu historia Giordana Bruno, który poniósł męczeńską śmierć w płomieniach za głoszenie prawdy, że człowiek wcale nie jest koroną stworzenia, a Ziemia, planeta, na której mieszka, wcale nie jest pępkiem wszechświata.

Bolesne bywało odzieranie ludzi ze złudzeń także w wielu innych przypadkach. Gdy Karol Darwin i Alfred Wallace przedstawili swój pogląd o zmienności świata organicznego, wywołał on stosunkowo niewielki odzew. Jednak po wydaniu przez Darwina książki O pochodzeniu człowieka (The Descent of Man) rozpętało się prawdziwe piekło, którego echa rozbrzmiewają zresztą do dzisiaj. Ludzie gotowi byli zaakceptować istnienie zmienności w przyrodzie, ale już nie pochodzenie własnego gatunku od jakichś włochatych, łażących po drzewach małpiszonów.

Dokładnie ten sam mechanizm leży u podstaw konfliktu wokół sprawy Wenetów. Niektórzy ludzie woleliby, aby ich naród miał świetlistą, wspaniałą przeszłość i aby nie wywodził się na przykład z nadprypeckich bagien. Ludzi tych nie interesuje dotarcie ani nawet przybliżenie się do prawdy. Będą oni posługiwać się swoistą logiką, wybiórczo traktując dostępne fakty i starając się z maniakalną zawziętością dowieść prawdziwości swoich idei. Co gorsza, będą wmawiali innym, że tylko oni tworzą prawdziwą naukę, natomiast ci wszyscy, którzy piszą podręczniki i encyklopedie zawierające treści niezgodne z ich poglądami, to banda nieuków i dyletantów.

Otóż ja nie boję się gróźb takich fanatyków i oświadczam z tego miejsca, że nie zamierzam się ugiąć pod ich presją. Powtarzam raz jeszcze, że Jožko Šavli, Matej Bor, Ivan Tomažič to pseudouczeni, których poglądy nie można nawet nazwać hipotezami. Radzę także z tego miejsca wszystkim, aby przed sięgnięciem do ich książek zechcieli zapoznać się najpierw ze stanowiskiem nauki i aby nie wierzyli w czcze zapewnienia autorów i recenzentów, że celem wspomnianych słoweńskich autorów jest odideologizowanie historii. W rzeczywistości jest bowiem dokładnie odwrotnie. Celem wymienionych autorów jest przydanie splendoru własnemu narodowi, co przebija z kart ich książki nawet przy pobieżnym jej przejrzeniu. Sami zresztą podkreślają, że chodzi im głównie o ideologię (w takim czy innym kształcie) – w takich przypadkach zawsze fakty spychane są na plan drugi, natomiast uwypuklana jest swoista ich interpretacja. Jeśli zaś fakty przeczą z góry założonym ideom – tym gorzej dla faktów…

Nauka jest specyficzną forma poznania, która stosuje swoistą metodę badania zjawisk wymagającą niespotykanej poza tym precyzji i dokładności. Nauka tworzy uproszczone, choć z czasem coraz dokładniejsze modele badanych zjawisk. Modele te pozwalają nie tylko zrozumieć, dlaczego dane zjawiska mają miejsce, ale pozwalają także przewidzieć ich wystąpienie. Nie jest też wcale prawdą, że nauka jest przyczyną nieszczęść, jakie spadają na naszą cywilizację. Jest dokładnie odwrotnie: nauka pozwala ratować ludzkie życie, stara się zrozumieć wszechświat po to, aby naszą egzystencję uczynić znośniejszą, daje podstawy dla rozwoju techniki. Właśnie dzięki nauce możemy komunikować się przy pomocy komputerów i internetu…

Wymienieni już kilka razy autorzy słoweńscy zostali przeze mnie określeni mianem pseudouczonych właśnie dlatego, że prezentowany przez nich pogląd nie jest spójny z elementarnymi zasadami metodologii naukowej. Uważam, że mam prawo do takiej oceny i że ocena ta nie może być dla nikogo obraźliwa (ani dla autorów, których idee są przedmiotem krytyki, ani tym bardziej dla czytających moje słowa), nie zawiera bowiem inwektyw ani słów wulgarnych. Jest jedynie prostym stwierdzeniem faktu, że mamy do czynienia z ludźmi, którzy świadomie lub nieświadomie oszukują innych, gdyż przedstawiają się jako naukowcy, a w rzeczywistości ich działalność nie ma z nauką nic wspólnego. Spróbuję poniżej uzasadnić ten pogląd na kilku przykładach, z których jeden zanalizuję bardzo szczegółowo.

Otóż od dawna powszechnie wiadomo, że każdy język zmienia się z czasem. Wiadomo też, że podobne do siebie języki mają wspólnego przodka, który uległ dywergencji, czyli podziałowi na języki potomne. Kilka przykładów takiego rozwoju języków i ich dywergencji możemy doskonale prześledzić analizując teksty pochodzące z różnych epok. I tak, najlepiej poznanym przypadkiem dywergencji jest rozwój języków romańskich. Wiemy mianowicie z całkowitą pewnością, że portugalski, hiszpański, kataloński, prowansalski, francuski, włoski, sardyński czy rumuński pochodzą od łaciny. Wiemy również, że te odrębne przecież od siebie języki nie istniały jeszcze ani w czasach Cezara, ani nawet kilkaset lat później. Możemy wręcz stwierdzić, że w pełni odrębny rozwój języków romańskich (z lokalnych dialektów, które z kolei wywodzą się z jednolitej niegdyś łaciny Rzymu) był możliwy dopiero po upadku Rzymu, a więc w przybliżeniu po roku 500 n.e.

Wiadomo też, że języki słowiańskie (spośród których jako odrębne klasyfikuje się zazwyczaj polski, kaszubski, dolnołużycki, górnołużycki, czeski, słowacki, łemkowski = rusnacki, ukraiński, białoruski, rosyjski, słoweński, serbsko-chorwacki, macedoński i bułgarski) są do siebie stosunkowo podobne. Można ocenić, a nawet obliczyć, że stopień ich wzajemnego podobieństwa jest większy niż w przypadku języków romańskich. Właśnie ten fakt jest podstawą dwóch naukowo uzasadnionych tez.

Pierwsza głosi, że wszystkie języki słowiańskie wywodzą się od wspólnego przodka, który określa się mianem języka prasłowiańskiego, prajęzyka słowiańskiego, czasem także po prostu języka słowiańskiego lub ogólnosłowiańskiego (ang. Common Slavic). Istnienie tego języka nie jest co prawda w pełni dowiedzione, jest jednak na tyle prawdopodobne, że nauka jest zmuszona potraktować jego istnienie jako pewne. Właśnie jedną z cech nauki jest to, że u jej podstaw tkwi nie tylko to, co namacalne, ale także to, co uznano za dostatecznie prawdopodobne. Pomimo tej niepewności naukowcy dokonali niesłychanych osiągnięć. Fakt ten silnie przemawia za poprawnością traktowania dostatecznie prawdopodobnych faktów za pewne. Nauka bazuje na takim założeniu od stuleci i jak się okazuje, jedynie pomaga jej to w rozwoju.

Druga równie prawdopodobna teza głosi, że dywergencja języka słowiańskiego na poszczególne dialekty, a potem języki słowiańskie, nie mogła nastąpić zbyt dawno temu. Skoro są one bardziej podobne do siebie niż języki romańskie, których powstanie możemy prześledzić bezpośrednio, zrozumiałą chyba jest teza, że odrębne języki słowiańskie są jeszcze młodsze od romańskich i że musiały powstać pomiędzy 500 a 800 rokiem n.e. Nie bez znaczenia są tu pisemne świadectwa z tego okresu, w których wyraźnie mówi się o jednym języku zrozumiałym dla wszystkich Słowian. Wiemy na przykład także, że słowiański dialekt używany w Sołuniu (dzisiejsze Saloniki w Grecji) był jeszcze w 863 roku n.e. zrozumiały dla mieszkańców Moraw (zob. też tutaj). W szczególności, z całkowitą niemal pewnością możemy twierdzić, że także mowa mieszkańców Słowenii nie różniła się około roku 860 znacząco od mowy Morawian, Sołunian czy innych ówczesnych Słowian.

Nie jest prawdą, że skoro nie znaleziono dotąd pisemnych świadectw dwóch wyżej wymienionych tez, istnienie języka ogólnosłowiańskiego jest jedynie czystą spekulacją. Po pierwsze, nauka różni się tym od spekulacji, że bazuje na podobieństwie i powtarzalności zjawisk i dlatego jej przewidywania są pewne lub niemal pewne, w przeciwieństwie do spekulacji, które nie są oparte na metodach naukowych. Po drugie, twierdzenie, że już w 860 roku n.e. (czy nawet wcześniej) istniały poszczególne i wzajemnie mało zrozumiałe języki słowiańskie (w tym język słoweński) jest znacznie bardziej spekulatywna od tezy, że języków tych jeszcze nie było. Każdy myślący człowiek zdaje sobie chyba z tego sprawę. Skoro nie można udowodnić istnienia jednego języka wszystkich Słowian w roku 860 n.e., ale także nie można udowodnić istnienia już wtedy poszczególnych języków słowiańskich, trzeba przynajmniej zbadać prawdopodobieństwo obu tych tez. Nauka dostarcza nam bardzo wielu przesłanek na poparcie pierwszej z tych tez – część z nich wymieniłem powyżej. Nie ma też w zasadzie żadnego argumentu przemawiającego za istnieniem odrębnych języków słowiańskich około roku 860 n.e., a już na pewno w czasach datę tę poprzedzających. Wydaje się więc, że wybór jest oczywisty…

Tak jednak nie jest. To wręcz niewiarygodne, ale istnieją ludzie, którzy upierają się, że nawet w czasach znacznie odleglejszych istniały odrębne języki słowiańskie. Twierdzą oni bowiem mianowicie, że w okresie, gdy używano języka wenetyjskiego, tj. w drugiej połowie ostatniego tysiąclecia p.n.e., istniało już takie zróżnicowanie. Właśnie dlatego – zdaniem tych ludzi – napisy wenetyjskie można zrozumieć posługując się dzisiejszym językiem słoweńskim i dzisiejszymi słoweńskimi dialektami. To właśnie ci ludzie określają się mianem uczonych, a propagatorzy ich idei twierdzą, że określanie ich ideowych przywódców mianem pseudouczonych jest obraźliwe (choć nie raczą sprecyzować, kogo to właściwie obraża). Przecież to jest śmieszne, tak śmieszne, że aż tragiczne. Słoweńscy autorzy wbrew wszelkim znanym przykładom czynią bezzasadne przypuszczenie, że dialekty słoweńskie trwają niemal niezmienione od przynajmniej 2500 lat. A gdy ktoś inny, logicznie myślący, nazwie ich pseudouczonymi, następują groźby pod jego adresem ze strony zwolenników nonsensów i absurdów zawartych w twórczości omawianych słoweńskich autorów…

Przejdźmy jednak do pobieżnego tym razem omówienia kilku innych absurdów zawartych w książce Veneti. Jej autorzy twierdzą, że słoweński jest językiem zachodniosłowiańskim, podczas gdy żaden szanujący się lingwista nie podziela takiego poglądu. Owszem, choć mówi się o pewnych zbieżnościach słoweńskiego z grupą zachodniosłowiańską, język ten posiada wszystkie główne cechy grupy południowosłowiańskiej i tam właśnie należy go zaliczyć.

  • Ogólnosłowiańskie *tj (ze starszych *ti lub *kti) rozwinęło się w c w zachodniosłowiańskim, ale w č we wschodniosłowiańskim i w k′, ć, č w południowosłowiańskim. Słoweński ma č, a nie c, i dlatego nie może być zaliczony do grupy zachodniej, lecz do południowej (porównaj słwń. noč, premoči, sedeč i pol. noc, przemóc, siedząc, podobne do odpowiednich form w czeskim, słowackim itd.).
  • Ogólnosłowiańskie  (powstałe wskutek 2. i 3. palatalizacji z *x) dało  w grupie zachodniej (w polskim zapisywane sz), ale *s w grupie południowej i wschodniej. Porównaj polskie wsze (archaiczne), wszystko, czeskie všechno i słoweńskie ves, vsa.
  • Końcówka -ega (np. w dopełniaczu bogatega) jest dowodem ścisłych związków słoweńskiego z serbsko-chorwackim, który jest przecież językiem południowosłowiańskim (inne języki słowiańskie mają -ego, np. polskie bogatego).
  • Zaimek jaz przypomina inne formy południowe (jak bułgarskie az i scs. azъ), a nie polskie, czeskie, słowackie czy rosyjskie ja.
  • Ogólnosłowiański przedrostek *orz- rozwinął się w roz- w grupie zachodniej, natomiast w raz- w grupie południowej; dlatego właśnie słoweński ma raz- (jak scs., bułgarski, macedoński czy serbsko-chorwacki), podczas gdy polski, czeski i słowacki mają roz-.
  • Grupy zachodnia i wschodnia znają przedrostek *vy-. Zamiast niego w językach południowosłowiańskich znajdziemy wyłącznie *iz-: do której grupy zaliczymy zatem słoweński (zob. np. słwń. izhod = pol. wyjście)?

Najwięcej zbieżności Słoweńców ze Słowakami i Czechami wynika po prostu z przyczyn geograficznych, a także z podobnej kultury, która rozwijała się pod silnym wpływem zachodniego chrześcijaństwa, podczas gdy większość pozostałych południowych Słowian to spadkobiercy kulturowego dziedzictwa Wschodu.

Kolejny absurd wspomniałem wyżej i przypomnę go jedynie dla porządku. Otóż napisy wenetyjskie zostały już dawno odczytane bez większego problemu (gdyż wenetyjski alfabet przypomina pismo etruskie, greckie i łacińskie), tymczasem Šavli, Bor i Tomažič chełpią się tym, że jakoby dopiero im udało się je odczytać… zupełnie jak gdyby pozostawały one wcześniej nieodczytane.

Autorów omawianej książki nie tylko nie można nazwać uczonymi, a jedynie pseudouczonymi. Brakuje im także nawet najbardziej elementarnej znajomości językoznawstwa historycznego. Widać to przy analizie dosłownie każdego wenetyjskiego napisu, której dokonują. Na przykład na pewnym naczyniu znaleziono napis biegnący z lewa na prawo i odczytany jako LAHIVNAH VROTAH (wydanie angielskie, str. 229). Znaleziono też inne naczynie z tym samym napisem, lecz – co widać choćby z kształtu liter – biegnącym w przeciwnym kierunku, co w wenetyjskich inskrypcjach nie może dziwić. Według Bora napis jest palindromem i należy go czytać LA HIBNAH V ROTAH HATOR V HAN V(I)HAL. Już sama ta teza wzbudza wątpliwości. Bezzasadne jest także zastąpienie V przez B oraz usunięcie (I), jednak bez takich modyfikacji końcowy efekt byłby mniej oczywisty.

Pierwszy zidentyfikowany wyraz LA autor porównuje ni mniej ni więcej tylko z włoskim i francuskim wyrazem o znaczeniu ‘tam’, najwyraźniej nie wiedząc, że wyraz ten w czasach rzymskich miał brzmienie illā bądź (rozszerzone) illāc i dlatego nie może mieć nic wspólnego z wyrazem zidentyfikowanym przez Bora. Kolejne słowo – HIBNAH w naciąganej interpretacji Bora (z podmianą V przez B) – jest przyrównywane do aorystu staro-cerkiewno-słowiańskiego (scs.) gibnahъ. Ciekawe, że znak H raz odpowiada słowiańskiemu g, innym razem x. Najwidoczniej Bor nie wie także, że w wieku IX n.e., a co dopiero w wieku III p.n.e., doskonale rozróżniano y od i. Rozróżnienie to zagubiły co prawda języki południowosłowiańskie (w tym słoweński), ale dopiero w wiekach późniejszych. I dlatego w scs. nigdy w rzeczywistości nie spotkamy żadnego gibnahъ, jak tego chce Bor, który w tym wypadku albo jest kompletnym ignorantem, albo świadomie bądź nieświadomie wprowadza czytelnika w błąd, przytaczając formę staro-cerkiewno-słowiańską, która nigdy nie istniała. Każdy student polonistyki wie z ćwiczeń z języka scs., że aoryst czasownika gybnǫti brzmiał gybъ, gybnǫxъ lub gyboxъ, ale nigdy *gybnaxъ, a już na pewno nie *gibnaxъ. Ktoś, kto pretenduje do miana wyroczni w kwestii pochodzenia języka słoweńskiego, powinien przecież doskonale zdawać sobie z tego sprawę… Równie „naukowa” jest dalsza analiza tekstu. I żeby nie zanudzać tu nikogo, po prostu ją pominę.

Dodatkowy przyczynek do „podniesienia” naukowej wartości „dzieła” pochodzi od tłumacza, którym jest Anton Škerbinc. W swoich uwagach zaznacza, że używane w książce znaki jerów ъ i ь są jedynie oznaczeniami odpowiednio palatalizacji i niepalatalizacji poprzedzającej spółgłoski. W rzeczywistości w staro-cerkiewno-słowiańskich tekstach są to znaki samogłosek – krótkiego (ultrakrótkiego) i i krótkiego y. Bor, Šavli i Tomažič wydają się o tym wiedzieć i czasem uwzględniają to w swoich rekonstrukcjach, czasem jednak pomijają jery – w zależności od tego, co im w danym momencie bardziej na rękę (np. na stronie 236 podano rzekomo scs. formę ošъl, w rzeczywistości możliwe było jedynie ošьlъ). Na ogół jednak pomijają jery zupełnie, choć w starych tekstach słowiańskich w rzeczywistości ich nie opuszczano. Skoro jery wymawiano wyraźnie jeszcze około 850 roku n.e., czy jest w jakimkolwiek stopniu prawdopodobne, aby uległy redukcji już w roku 300 p.n.e.? Nawet tylko ten jeden fakt usprawiedliwia stwierdzenie, że działanie autorów książki Veneti miało więcej wspólnego z science fiction niż z nauką.

Nauka wymaga powtarzalności badanych zjawisk. Jeżeli wyrazy jakiegoś języka ulegają zmianom, odbywa się to według określonych reguł. W omawianej książce próbuje się niejednokrotnie przedstawić teksty wenetyjskie jako bliskie słoweńskiemu, choć przecież różnią się one, czasami bardzo znacznie. Nie formułuje się przy tym reguł tych zmian, które miałyby jakoby zajść na przestrzeni tysiącleci. Jeżeli zaś do zinterpretowania napisów wenetyjskich jako słoweńskich konieczne jest założenie o chaotycznych, nieujmowalnych w żadne reguły i nieprzewidywalnych zmianach języka, interpretacja taka nie może zostać uznana za naukową.

W przedmowie wydania angielskiego (autorstwa T.Y. Ismaela) czytamy, że w drugiej połowie ubiegłego (zapewne XIX) stulecia w historii zarysował się silnie nacjonalistyczny trend, a celem tej nauki stało się zapewnienie kulturowego prestiżu i wyższości pewnym narodom (z treści książki nietrudno zgadnąć, że chodzi o naród niemiecki). Książka Słoweńców ma jakoby trend ten wyeliminować i jej celem ma być odkrywanie prawdy. Jednak w ostatnim akapicie wstępu czytamy już coś zupełnie innego. Okazuje się mianowicie, że głównym przedmiotem książki nie jest wcale odkrywanie prawdy, ale wspieranie pokojowego współistnienia narodów Europy Środkowej. A więc widać wyraźnie, że autorom chodzi jednak głównie o promowanie określonej ideologii. Zamiast odideologizowania nauki – mamy zastąpienie jednej ideologii przez inną. Według autorów co prawda wszystkie narody Środkowej Europy dzielą w jakimś stopniu dziedzictwo kulturowe Wenetów, jednak z treści książki widać wyraźnie, że wśród tych równych narodów jeden naród – a mianowicie Słoweńcy – jest równiejszy. To oni bowiem są jakoby bezpośrednimi potomkami Wenetów, co oczywiście stawia inne narody w mniej uprzywilejowanej pozycji. Zresztą autorzy piszą mniej lub bardziej wyraźnie, że chodzi im o przyczynienie się do zachowania tożsamości ich narodu, zagrożonego w przeszłości ekspansjonizmem niemieckim. Trudno nie dostrzec w takiej tezie pobudek nacjonalistycznych. I doprawdy obrażanie się o to, że przypisuje się takowe pobudki słoweńskim autorom, jest kompletnie niezrozumiałe.

Ja, autor niniejszego artykułu, życzę z tego miejsca wszystkim Słoweńcom świetlanej przyszłości. Odcinam się jednak zdecydowanie – idąc (paradoksalnie) za radami Šavlego, Bora i Tomažiča – od wszelkich prób fałszowania historii w imię choćby najszczytniejszych ideałów. Wszystkim zaś polskim PT. Czytelnikom mojego artykułu pragnę uzmysłowić jeszcze jedno. Otóż teza o odwieczności Słowian w Środkowej Europie pochodzi od autorów polskich, którzy chcieli przy jej pomocy również rozwijać pewną narodową ideologię. Autorzy Ci (między innymi cytowany w omawianej książce Lehr-Spławiński) twierdzili, że to Polacy są najczystszymi potomkami pierwszych Słowian, a inne narody słowiańskie (w tym Słoweńcy) to odpryski dawnego słowiańskiego monolitu, którego tylko my jesteśmy w pełni dziedzicami. Słoweńcy jak widać ukradli ten pomysł, dostosowując go do lokalnych warunków. Teraz to Słowenia, a nie Polska, stała się najbardziej uprawnionym dziedzicem Prasłowian. Ktoś złośliwy mógłby więc zarzucić omawianym słoweńskim autorom nie tylko pseudonaukowość i nacjonalistyczne pobudki, ale i kradzież naszej polskiej idei…

Implikacje zamieszania wokół Wenetów

Poglądy, często absurdalne, oparte na przeświadczeniu o szczególnej roli własnego narodu w dziejach świata, prowadzą w rezultacie wielu naukowców do skrajnego sceptycyzmu wyrażającego się tezą, że żadnego paneuropejskiego Imperium Venetorum nigdy w przeszłości nie było, i że zbieżność nazw różnych grup Wenetów jest dziełem przypadku. Wenetów przyrównuje się wręcz do Wolków, których etnonim zaczął oznaczać różne niespokrewnione z nimi ludy celtyckie (Walijczyków) i romańskie (Włochów i Wołochów). Konsekwencją takiego stanowiska jest w zasadzie pesymizm, prowadzący do konkluzji, że prawdy i tak nie poznamy. Czy jest tak w istocie?

Podstawą do utożsamiania Wenetów ze Słowianami jest zdanie Jordanesa, pisarza z VI wieku n.e.: „ex una stirpe exorti tria nunc nomina ediderunt, id est Venethi, Antes, Sclaveni” (z jednego pnia poczęci trzy teraz ludy wydali z siebie). Jednak przecież Jordanes wyraźnie pisze, że ówcześni najeźdźcy byli złożeni z 3 plemion: Słowian, Antów i Wenetów. Wynika stąd, że choć Wenetowie spłynęli ze Słowianami w jedną nację, to początkowo wcale Słowianami nie byli (zob. też tutaj).

Historia zna wiele przykładów przeniesienia nazwy z jednego ludu na zupełnie inny lub nazywania przypadkowo podobnym terminem ludów bliżej niespokrewnionych. Oto lista najbardziej znanych przykładów (zob. tutaj). Czy wobec tego ktokolwiek ma prawo przypuszczać, że skoro Ptolemeusz opisuje Wenetów w środkowej Europie około roku 150 n.e., a 500 lat później Jordanes utożsamia Wenetów ze Słowianami, to Wenetowie Ptolemeusza byli również Słowianami?

Imperium, ale w wersji umiarkowanej

Autor tego artykułu jest zdania, że nadmierny sceptycyzm i postawa prowadząca do podważania dosłownie wszystkiego, co ustaliła nauka (dla własnego rozgłosu zapewne, zob. np. tutaj o krytyce pseudonaukowych wywodów lorda Renfrewa o pochodzeniu Indoeuropejczyków), bywają równie szkodliwe, jak niezachwiana wiara w autorytety. Innymi słowy, można podważać i odrzucać słabo uzasadnione hipotezy tylko wtedy, gdy formułuje się hipotezę lepiej uzasadnioną. Niezastosowanie się do tego wymogu wiedzie do krytykanctwa niemającego z nauką nic wspólnego. Albowiem gdy brak lepszych wyjaśnień, nawet bardzo słaba przesłanka urasta do rangi rozstrzygającego dowodu naukowego. Co innego, gdy umie się przedstawić lepszą hipotezę i gdy umie się ją dostosować do wszystkich znanych faktów. Taki umiarkowany i konstruktywny sceptycyzm jest prostą konsekwencją Brzytwy Ockhama, która z kolei jest podstawą, na której musi być budowana wszelka nauka.

Choć niektórym teza ta może wydać się zbyt odważna, wiele danych przemawia za przyjęciem umiarkowanej wersji hipotezy imperium wenetyjskiego. Z elementarnej nauki historii wiadomo, że Rzymianie byli ludem, który podbił i skolonizował olbrzymie obszary Europy. Znana jest także każdemu obecność Greków i Fenicjan w wielu miejscach starożytnego świata oddalonych od ich ziem ojczystych (pomijając imperium Aleksandra Wielkiego, nie chodzi jednak o zwarty obszar, lecz o oddalone od siebie kolonie). Nie dla każdego jest jednak oczywista teza, że podobnie rozległe obszary jak Rzymianie musieli zajmować w przeszłości Celtowie, których „imperium” w końcu ostatniego tysiąclecia p.n.e. rozciągało się od dzisiejszej Irlandii i Hiszpanii po Turcję.

Otóż nie ma właściwie żadnych przesłanek, aby nie móc mówić o podobnie rozległych obszarach zamieszkałych przez jeden lud także w bardziej odległej przeszłości. Wyobrażenie, że ludy poprzedzające okres rzymski to jacyś prymitywni i zacofani barbarzyńcy, pozbawieni jakiegokolwiek rozeznania we wszystkich sprawach innych niż hodowla świń i uprawa owsa, jest całkowicie błędne. Już nasi praindoeuropejscy przodkowie sprzed 5 tysięcy lat znali instytucję króla (łac. rex, sansk. raj), odróżniali też miasta (skr. pur, greckie polis) od zwykłych osad (gr. oikos, łac. vīcus, polskie wieś), hodowali też konie i używali rydwanów w celach bynajmniej nie rolniczych. Około 1700 p.n.e. budowali miasta zamieszkałe przez 2000 ludzi (w 1987 odkryto pozostałości Arkaim, starożytnego miasta w pobliżu współczesnej wsi Aleksandrowskij w obwodzie czelabińskim na granicy z Kazachstanem). W świetle tych faktów i w świetle dowodów archeologicznych i lingwistycznych nie dziwi i wydaje się pewna, znacznie późniejsza przecież, dość rozległa ekspansja ludów Iliryjsko-mesapijskich na Bałkany w I połowie I tysiąclecia p.n.e. (1000–500 p.n.e.). Jeszcze wcześniej mogła mieć miejsce znacznie rozleglejsza ekspansja ludu, który stworzył kulturę łużycką i inne kultury popielnicowe. Ekspansja ta trwała ponad tysiąc lat (1700–450 p.n.e.), objęła Francję, tereny naddunajskie i wybrzeże Bałtyku, i wiele wskazuje na to, że nosicielami tej kultury były ludy określające się nazwą Wenetów. Kres zadał jej najazd Scytów i ekspansja Celtów i Germanów. Wenetowie nad Adriatykiem w latach 1100 (?) – 150 p.n.e., nad Atlantykiem około 50 roku p.n.e. i nad Bałtykiem u przełomu er – to, jak się wydaje, jedyne poświadczone w źródłach resztki potężnego niegdyś plemienia.

Historia ludu Wenetów

Dalsza część artykułu jest szczegółową recenzją, a właściwie krytycznym omówieniem książki Marka Gędka Tajemnice początków Polski. Fascynująca historia ludu Wenetów, wydanej pod koniec 2014 roku nakładem wydawnictwa Bellona.

Wprowadzenie

W życiu bywa tak niestety, że nieczęsto wspomina się to, co właściwe, natomiast wszelakie usterki chętnie i głęboko zapadają w pamięć. Z wydawnictwem „Bellona” kojarzę przede wszystkim dyskwalifikujące błędy tłumaczy, niekiedy wręcz uniemożliwiające właściwe zrozumienie tekstu. Do książki Tajemnice początków Polski podszedłem więc od początku bardzo ostrożnie, oczekując różnych przykrych niespodzianek, i to mimo faktu, że jest to przecież opracowanie polskiego autora, zatem tym razem o problemach translatorskich nie mogło być mowy. Moje obawy nie mogły więc potwierdzić się do końca, mimo to znalazłem cały szereg innych problemów, o których niżej. Wrażeniami, zarówno pozytywnymi, jak i negatywnymi, postanowiłem podzielić się z innymi osobami zainteresowanymi tematami Wenetów i Polski prehistorycznej.

Na polskim rynku wydawniczym można znaleźć wiele książek poświęconych ludom, które posądza się o to, że zamieszkiwały teren naszego kraju przed rokiem 500 n.e. Olbrzymia większość autorów lokuje na naszych ziemiach w owym czasie bądź to Słowian (i chwała Bogu, pogląd ten staje się powoli paranauką…), bądź to Germanów, i to w taki sposób, jakby ludy te istniały tu od początku świata. Marek Gędek ma odwagę zwrócić uwagę na inną możliwość, wskazując przy okazji na bezzasadność postulatu o konieczności wyboru między opcją słowiańską (polską) a germańską (niemiecką) i na jego podłoże ideologiczne, stojące w sprzeczności do założeń postępowania naukowego. Jego książka traktuje bowiem o Wenetach – o ludzie, na temat którego archeolodzy i historycy wypowiadają się co najmniej niechętnie. Autor stara się wypełnić tę dotkliwą lukę w literaturze. I choć do sposobu, w jaki to robi, można mieć różnorakie zastrzeżenia, to mimo wszelkich niedociągnięć omawiana książka powinna stanowić cenną pozycję w biblioteczce każdego miłośnika starożytności. Jest pracą bardzo potrzebną, zasadniczo opartą na słusznych założeniach, i obalającą nihilizm poznawczy w kwestii wenetyjskiej (czyli przekonanie, że problemu obecności lub nieobecności Wenetów nie da się rozwiązać z braku podstaw).

Poniżej postaram się przedstawić moje refleksje związane z lekturą, często w nawiązaniu do poprzednich części artykułu poświęconego Wenetom. Wśród nich znajdą się informacje o błędach i usterkach, ale też takie, które dotyczą spostrzeżeń trafnych, przynajmniej w moim przekonaniu. Będzie to więc krytyczne omówienie publikacji, a nie tylko jej krytyka w wąskim znaczeniu tego słowa. W pierwszej kolejności zajmę się warstwą treściową, merytoryczną, później natomiast przedstawię uwagi dotyczące formy publikacji. Moją analizę prowadzić będę według własnej koncepcji, niezgodnie z kolejnością, którą przyjął autor, omawiając poszczególne zagadnienia w swojej książce.

Adekwatność tytułu i treści

Książka Marka Gędka została opatrzona tytułem Tajemnice początków Polski oraz podtytułem Fascynująca historia ludu Wenetów. Takie rozwiązanie nie wydaje się najszczęśliwsze. Swobodny styl tytułu sugeruje bowiem popularny charakter publikacji i jej przeznaczenie dla szerokiego kręgu odbiorców, tymczasem wnętrze przypomina raczej obszerną pracę doktorską, upstrzoną setkami odnośników do innych publikacji podanych w formie przypisów, praktycznie na każdej stronie. Adresatami tak wyglądających prac jest raczej wąskie grono specjalistów.

Tytuł nie odpowiada poza tym głównemu tematowi, który odpowiadałby mniej więcej podtytułowi, zatem jeśliby tytuł publikacji całkiem usunięto i zastąpiono jej podtytułem, nie byłoby powodu do krytyki. Początki Polski jest to bowiem pojęcie odnoszące się raczej do okresu formowania się polskiej państwowości. Jeśli twierdzimy (w moim przekonaniu słusznie), że ludzie żyjący między Odrą a Bugiem przed rokiem 500 n.e. nie mieli nic wspólnego ze Słowianami, to wiązanie ich w jakikolwiek sposób z początkami Polski wykracza daleko poza wszelkie akceptowalne interpretacje.

Mało to, nawet zajęcie terenu obecnej Polski przez Słowian nadal nie oznaczało początków naszego państwa! Polska to bowiem termin oznaczający przede wszystkim państwo, którego granice zmieniały się bardzo w ciągu dziejów. Porównajmy Polskę Jagiellonów z Polską po II Wojnie Światowej, a dojdziemy do wniosku, że nie powinno się tego pojęcia wiązać z geografią. Początki Polski to w istocie początki polskiej państwowości, a o tych możemy mówić dopiero kilka wieków po napłynięciu Słowian na obszary między Odrą a Bugiem.

Gdyby jednak nawet przyjąć, że historię nadbałtyckich Wenetów można jakoś związać z początkami Polski, to i tak tytuł omawianej książki byłby nieadekwatny do treści. Autor traktuje w niej bowiem o historii ludu, którego obecność zaświadczono nie tylko na terenie „Odrowiśla”, ale i w północno-zachodniej Francji, w Walii, nad Adriatykiem, a nawet w Anatolii. I żadna z tych lokalizacji – wbrew tytułowi – nie została przecież pominięta.

Ojczyzna Indoeuropejczyków i ich dyferencjacja

Jak już wspomniałem, autor Tajemnicy początków Polski czyni w tekście publikacji liczne odniesienia do literatury, głównie związanej z archeologią, i niekoniecznie z samymi Wenetami, zwłaszcza nadbałtyckimi, bo na ich temat napisano jak dotąd bardzo mało. Należałoby to uznać za wielką zaletę książki, gdyby nie fakt, że przytaczając mnóstwo danych i opinii, autor często pozostaje wobec nich do tego stopnia bezkrytyczny (a może nawet bezmyślny), że jego wywód staje się momentami całkowicie nielogiczny. Ta krytyczna uwaga dotyczy w pierwszym rzędzie rozważań na temat ojczyzny Indoeuropejczyków i dyferencjacji języków indoeuropejskich, a co za tym idzie, także pochodzenia Wenetów.

Na stronie 70 autor stara się przekonać czytelnika do poglądów C. Renfrewa (skrytykowanego przeze mnie szczegółowo w innym miejscu), który lokuje praojczyznę Indoeuropejczyków w Anatolii. Przytacza w tym kontekście także opinię, której autorem jest M. Popko, że „hipoteza ta tłumaczy dobrze związki języków indoeuropejskich z semickimi, których pokrewieństwo da się zauważyć (semickie, indoeuropejskie i kartwelskie)”, i kwalifikuje tak przytoczoną opinię jako słuszną. Cytat ten dobrze ilustruje przy okazji, jak bardzo nieporadny bywa język autora – przecież nie wiadomo, do czego właściwie odnosi się zaimek względny „których”, a uwaga zamieszczona w nawiasie nie łączy się w ogóle składniowo z resztą zdania, i można jedynie zgadywać, co tak naprawdę oznacza! Być może autorowi chodziło o to, że zdaniem M. Popki da się zauważyć pokrewieństwo języków semickich, indoeuropejskich i kartwelskich – jeśli tak, powinien był sformułować swoją myśl w bardziej składny sposób (np. hipoteza ta tłumaczy dobrze związki języków indoeuropejskich z semickimi, da się bowiem zauważyć pokrewieństwo języków semickich, indoeuropejskich i kartwelskich). Pozostaje też pytanie, po co było w ogóle nadmieniać o językach kartwelskich, których wywód przecież nie dotyczy.

Skoro już został poruszony temat zewnętrznego pokrewieństwa języków indoeuropejskich (dość odległy od głównego zagadnienia), autor powinien chyba przedstawić go choćby w zarysie, za to w miarę możliwości obiektywnie. Zacznijmy więc od tego, że już w 1903 roku Holger Pedersen doszedł do jedynego logicznie uzasadnionego wniosku, że poszczególne rodziny językowe nie wyłoniły się z niebytu niezależnie od siebie. Wskazał też na zbieżności języków (dziś wyróżnianych) rodzin: indoeuropejskiej, uralskiej, jukagirskiej, ałtajskiej, eskimoskiej i afroazjatyckiej (określanej wówczas mianem semito-chamickiej), które objął wspólną nazwą języków nostratycznych (lub nostratyckich). Języki indoeuropejskie uznał przy tym za najbliższe językom uralskim.

Jednak podstawy naukowej analizy odległego pokrewieństwa języków położył dopiero w latach sześćdziesiątych XX wieku Władisław Illicz-Switycz. Dokonane przez niego analizy pokazały wyraźnie genetyczną łączność języków indoeuropejskich, uralskich, ałtajskich, drawidyjskich, kartwelskich i afroazjatyckich (wśród których analizował głównie języki semickie). Przedwczesna śmierć uniemożliwiła Illiczowi-Swityczowi kontynuację badań, pojawili się jednak naśladowcy, w tym Aharon Dołgopolski. Efektem pracy tego ostatniego badacza jest obszerny słownik nostratyczny, dostępny w internecie. Prace Illicza-Switycza kontynuują też badacze skupieni wokół…

Spośród badaczy odległego pokrewieństwa języków nie sposób nie wspomnieć Josepha Greenberga.

Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że ogranicza się on do tego, co można znaleźć w literaturze wydanej w języku polskim, i przez to nie ma pojęcia, co na ten temat sądzi nauka światowa (i niewielkim usprawiedliwieniem jest fakt, że wielu innych polskich lingwistów i archeologów też nie uważa za niezbędne zapoznanie się z postępami nauki, choćby tylko z informacjami udostępnionymi dla każdego w internecie).

Renfrew uważa Hetytów za tamtejszych autochtonów, by parę stron dalej snuć wywód o tym, jak to Trakowie zmusili Hetytów do migracji z Bałkanów do Anatolii. Dalej, prezentuje pogląd o przemieszczeniu się Indoirańczyków z Anatolii wprost na wschód do Iranu i Indii, a Bałtosłowian lokuje nad Wołgą, by w innym miejscu pisać o szczególnych zbieżnościach obu tych grup, nabytych najwidoczniej w cudowny sposób, skoro nigdy miałyby one ze sobą nie sąsiadować. Przekonuje do szczególnie zachowawczego charakteru języków bałtyjskich, by następnie dowodzić, że uległy one wpływom ugrofińskim (jest to więc dość osobliwy rodzaj zachowawczości).

Podobnie też zachwyca się poglądami Renfrewa na temat anatolijskiej ojczyzny Indoeuropejczyków (które są tak niedorzeczne i które były tak mocno krytykowane, że ich autor dawno się z nich wycofał – inna sprawa, że w kierunku jeszcze większego absurdu). Konsekwencją przyjęcia tych poglądów jest teza o pierwotnej anatolijskiej ojczyźnie Hetytów oraz o marszu Indoirańczyków z Anatolii w prostej linii na wschód (str. 70).

Potem jednak czyni wywody, jak to Hetyci migrowali z Bałkanów przez Bosfor do Anatolii, gnani przez nacierających na nich z północy Traków. Oczywiście tego poglądu nie da się w żaden sposób pogodzić z fantazjami Renfrewa, w związku z czym wywód Gędka staje się zupełnie niespójny.

Mało to, autor podkreśla szczególną bliskość Bałtów (i Słowian) z ludami indoaryjskimi, a w innym lokuje ich siedziby (pewnie słusznie) na wschodnich rubieżach obszaru indoeuropejskiego, to znaczy na terenach nadwołżańskich (vide zamieszczona w tym miejscu mapka). Skąd zatem zrodziła się owa (rzekoma czy prawdziwa) bliskość ludów indoirańskich i bałtosłowiańskich, jeśli ci pierwsi wyszli z Anatolii i poruszali się w wielkiej odległości od siedzib Bałtosłowian?

Języki bałtyjskie są według niego wyjątkowo zachowawcze i archaiczne, a jednak na str. 75 podkreśla, że uległy wpływom ugrofińskim. Ciekawy rodzaj zachowawczności…

W poszukiwaniu pierwotnych siedzib Indoeuropejczyków autor podkreśla obecność w IE terminów oznaczających śnieg i brzozę i w związku z tym dowodzi, cytując Mańczaka, że ojczyzna ta musiała znajdować się w umiarkowanej strefie leśnej (porośniętej właśnie brzozą, jak należy mniemać). Zapomina jednak dodać, że zdaniem cytowanego przez niego autora ojczyzna ta leżała ni mniej ni więcej tylko w obecnej Polsce. Gędek natomiast jakby nigdy nic (ulegając poglądom Renfrewa) przesuwa ją do Anatolii, najwyraźniej uważając, że w tym właśnie regionie występują, czy też występowały, brzeziny, a w zimie występują lub występowały obfite opady śniegu.

Migracje

Autor czerpie z prac historyków i archeologów nie stroniąc od prezentacji własnych poglądów na temat Wenetów ale głównie w oparciu o wcześniejsze hipotezy innych autorów. Gędek nie łączy Wenetów ze Słowianami, ani nie widzi ich jako wielki paneuropejski lud.

Autor bezmyślnie przepisuje różne sprzeczne teorie z najrozmaitszych książek, w związku z czym jego wywód staje się całkowicie nielogiczny. Na przykład najpierw odrzuca możliwość migracji, a potem pisze o migracjach zachodzących już około 3000 p.n.e. (str. 99), a nawet w V tysiącleciu p.n.e. (str. 59).

Stanowisko języka wenetyjskiego w klasyfikacji języków indoeuropejskich

Twierdzi, że „obecnie” język wenetyjski nie jest już zaliczany do grupy italskiej (nb. jest dokładnie odwrotnie), a na potwierdzenie tych słów przytacza odwołanie do pracy – uwaga! – z roku 1951 (co dowodzi osobliwego rozumienia terminu „obecnie” przez autora).

W innym z kolei miejscu wywodzi nadadriatyckich Wenetów od tych z Anatolii, łącząc ich wędrówkę z upadkiem Troi i podpierając się autorytetem starożytnych autorów. Tymczasem nieco dalej opisuje wędrówkę Wenetów z północy nad Adriatyk pod wpływem Celtów, której to wędrówce dopiero co stanowczo zaprzeczał.

Zabawnie prezentuje wywód na temat przynależności języka wenetyjskiego. Wspomina oczywiście o jego związkach z językami italskimi, potem jednak dodaje, że „obecnie coraz więcej badaczy skłania się do traktowania języka wenetyjskiego jako odrębnej jednostki językowej”, po czym umieszcza odnośnik do pracy – uwaga! – z 1951 roku. Pozostaje pogratulować autorowi znajomości znaczenia terminu „obecnie” (nb. we współczesnej literaturze wenetyjski uważa się dość zgodnie za należący do grupy italskiej, zatem cały ten wywód można podsumować jako próbę wypowiadania się w temacie mimo nieznajomości aktualnej literatury).

Braki wydawnicze

Na domiar złego książka została wydana nakładem „Bellony”, która zdążyła już zasłynąć z publikacji bardzo miernej jakości (np. skandalicznych tłumaczeń z języków obcych). I tym razem wydawnictwo niestety się nie popisało, serwując czytelnikom czarno-białe mapy, które zgodnie z zamysłem autora powinny być kolorowe, skutkiem czego stały się one mało czytelne lub zupełnie nieczytelne, a ich opisy kuriozalne. Być może w zamierzeniu miał to być element obniżający koszty druku i zwiększający zysk wydawnictwa, jednak doprowadził jedynie do pogorszenia i tak nie najlepszych opinii na temat „Bellony”.

Sprawia wrażenie całkiem solidnego i bogatego w informacje, popularnonaukowego przeglądu tematyki, ciekawie i bogato zilustrowanego.

Byłby taki, gdyby cieszące się paskudną sławą wydawnictwo Bellona raczyło przestać oszczędzać i użyć kolorów na mapach, czyli tam, gdzie powinny się one znaleźć. Ponieważ jednak są one z winy wydawnictwa czarno-białe, wiele z nich jest mało czytelnych (albo w ogóle nieczytelnych. Np. na mapie 25 na str. 100 na próżno szukać obszaru zamieszkiwanego przez małoazjatyckich Wenetów.

Błędy drukarskie

Do tego niechęć do zatrudniania korektorów, w tym osób przygotowanych także pod kątem merytorycznym, doprowadził do powstania żenujących błędów w tekście książki, jak „Fryzowie” zamiast „Frygowie”, „Husyci” zamiast „Huryci” czy „Cątalhüyük” zamiast „Çatalhüyük”. Błędów tych dałoby się zapewne uniknąć, gdyby wobec braku korektora to autor zechciał przeczytać dokładnie pracę przed jej wydrukowaniem.

Mimo tych wszystkich usterek książka jest godna polecenia, choćby jako wstęp do studiów nad tematem Wenetów i ich historii. Błędem byłoby jedynie posługiwanie się nią jako autorytetem w każdym omawianym przez autora zagadnieniu.

Błędy językowe

Na uwagę zasługuje także nieporadność autora w budowaniu nawet zdań, a co dopiero ustępów tekstu. Już nawet pomijam użycie w jednym akapicie trzech różnych przymiotników: wenecki, wenedzki i wenetyjski (z których tylko ostatni jest poprawny). W jednym z akapitów pisze, że pojawienie się Wenetów nad Adriatykiem miało miejsce w początkach I tysiąclecia p.n.e. (autor używa formy archaizowanej „przed Chrystusem”), a dwa zdania dalej twierdzi, że jednak nie wtedy, ale około 950 p.n.e. (widocznie dla niego 950 p.n.e. to nie jest początek I tysiąclecia p.n.e…). Zabawnie wygląda jego wywód o Ludach Morza i ich ataku na Egipt, gdzie w jednym akapicie dwukrotnie przedstawia zasadniczo tę samą informację jako coś zupełnie nowego i dotąd nieznanego czytelnikowi. Trudno natomiast ocenić, gdzie leży źródło błędów takich jak „wenetyjski”, „Fryzowie” (zamiast „Frygowie”), „Telegowie” (zamiast „Lelegowie”) czy Cątalhüyük (zamiast Çatalhüyük) – być może zawiniło wydawnictwo, a nie autor (gdzie jednak korektor?).

Mnóstwo odniesień do literatury.

Następstwo opisywanych faktów

Trzeba jeszcze bardzo mocno podkreślić, że choć autor najwyraźniej próbował uporządkować opisywane procesy dziejowe i zdarzenia chronologicznie, to zupełnie mu to nie wyszło. Zdarzają się mu nawet przeskoki o całe tysiąclecia. Pisze na przykład o kulturze ceramiki kłutej (zapewne chodzi o kulturę ceramiki wstęgowej kłutej, str. 50) z okresu ok. 4,9 tys. p.n.e., po czym cofa się do VII tysiąclecia.

Skutkiem takich skoków czasowych brakuje też powiązań między różnymi fragmentami pracy. Na przykład o kulturze trzcinieckiej pisze na str. 86, 92, 95 i 113, i za każdym razem wprowadza to pojęcie jako nowe. A dzieje się tak tylko dlatego, że omawia kulturę unietycką (1800–1500 p.n.e., str. 59), potem kultury nomadyczne (od XIII w. p.n.e.), potem kultury popielnicowe, które nazywa celtyckimi (od 1500 p.n.e.), migracje „hetyckie, greckie i weneckie” (datowane na 2500–1200 p.n.e.), Wenetów pod Troją, następnie nad Adriatykiem (od 1000 p.n.e.), by znów cofnąć się do roku 1500 p.n.e., do kultury przedłużyckiej.

Wartość publikacji

Rzecz jak najbardziej warta zakupu IMHO.

Zgodzę się w pełni z tą opinią, dodając jednak, że trzeba z niej korzystać umiejętnie, z dużą dozą krytycyzmu. Planuję w związku z tym opublikowanie szczegółowego omówienia pracy Gędka na własnej witrynie internetowej, obok dostępnej już od dawna krytyki poglądów Renfrewa (http://grzegorj.5v.pl/lingwpl/renfrew.html).

Literatura

Wykaz literatury drukowanej można znaleźć tutaj.

 

Artykuł został opublikowany także na witrynie autora pod adresem http://grzegorj.5v.pl/lingwpl/wenetowie.html