JustPaste.it

Renfrewowi nie wierzę (O książce C. Renfrewa: "Archeologia i język")

Przede wszystkim zacznę od stwierdzenia, że moim zdaniem Renfrew popełnił kilka istotnych potknięć metodologicznych, które stawiają pod znakiem zapytania naukowy charakter jego dzieła. Całość sprawiła na mnie wrażenie pracy popularyzatorskiej, mającej na celu:
1) podważanie rzetelnych badań naukowych,
2) lansowanie własnej hipotezy bez wsparcia jej jakimikolwiek argumentami,
[3) zyskanie popularności i pieniędzy].

W „Podziękowaniach” Renfrew pisze (str. 15): „nie muszę dodawać, że nie wszyscy zgadzają się z wyrażonymi w książce poglądami”. Warto ten cytat podkreślić szczególnie wobec spotykanych tu i ówdzie wypowiedzi w rodzaju „wierzę Renfrewowi, bo to przecież profesor tego czy tamtego uniwersytetu”. I co z tego, skoro zdecydowana większość jego kolegów, równie zasłużonych profesorów uniwersytetów, zdecydowanie odrzuca jego mrzonki o odwiecznie niemal zamieszkujących Europę Indoeuropejczykach? Myślenie w rodzaju „Renfrew ma rację, bo wydał książkę, która zdobyła popularność” jest natomiast typowym myśleniem wyznawców kultu pieniądza. Cóż, w czasach Kopernika nikt nie odnosił sukcesu głosząc prawdę, a ci którzy to robili, mogli nawet zapłacić głową. A więc nie zawsze mają rację jednostki, którym udaje się odnieść sukces. Co warte podkreślenia – odnieść sukces pisząc popularne dziełko, które łamie kanony metodologii naukowej.

Przypomina się tu Däniken i jego opowieści o kosmitach nawiedzających Ziemię w przeszłości. Ponieważ Däniken nie umie zrozumieć, w jaki sposób Egipcjanie zbudowali piramidy, zakłada, że musieli im pomagać bracia w rozumie z innych światów. Ponieważ Renfrew nie może zrozumieć mechanizmu indoeuropeizacji Europy w okresie 3500 – 2000 p.n.e., zakłada, że Europa musiała być indoeuropejska znacznie wcześniej. W tym momencie widać zdumiewającą paralelę między oboma panami. Däniken właściwie nie ma dowodów na wizytę kosmitów, wskazuje jedynie na poszlaki. Podobnie czyni Renfrew, z tym, że nie ma nawet poszlak. Jego zdaniem obecne koncepcje mają słabe punkty, a więc podważa je i w zamian proponuje zupełnie niepopartą jakimikolwiek argumentami hipotezę własną, której jedyną zaletą jest to, że wydaje się (jemu) spójna logicznie. Dokładnie tak samo jak Däniken, który podważa ustalenia archeologów i proponuje w zamian własne koncepcje.

Moim zdaniem tak czynić nie można. Nauka nie polega na obalaniu teorii tylko dlatego, że można (z biedą) wskazać na ich słabe punkty. W moim najświętszym przekonaniu należy raczej starać się skonstruować własną teorię, która tłumaczyłaby nie tylko owe słabe punkty, ale także całą resztę – w tym to wszystko, co dotychczasowa teoria tłumaczyła w sposób spójny. Renfrew tego nie czyni, przynajmniej ja nie znalazłem (czyżbym czytał niedokładnie?). Jedyne, co potrafi, to mącić, dokładnie tak jak znani z naszej historii szlachetnie urodzeni warchołowie. I dlatego jestem przekonany, że Renfrew w całości pisze nieprawdę.

Ale może przejdę do konkretów.

„Archeologia porzuciła już swoje dawne zainteresowanie rasami, grupami etnicznymi i migracjami pradziejowymi” (str. 22). Skoro tak, cała książka Renfrewa pisana jest trochę pod prąd, bo przecież nie pisze on o ekologii, technologii czy ekonomii dawnych społeczeństw (następne zdanie w książce), ale o języku, a więc o czymś nawiązującym raczej do tego, czym obecnie archeologia się nie zajmuje. Renfrew podcina po prostu gałąź, na której siedzi.

„Nikt nie twierdzi, że zjawisko migracji nie występuje” (str. 23). I tu Renfrew ma zupełną rację. Jak podaje W. Mańczak („Wieża Babel”. Ossolineum 1999) za Diakonowem i Orszaninem, pierwsze plemiona turkijskie należały do rasy mongoloidalnej. Jednak fałdę mongolską można znaleźć już tylko u 51% dzisiejszych Kirgizów, 22% Kazachów, 11% Uzbeków, 6% Turkmenów i niecałych 2% Azerów. Wśród Turków mieszkających obecnie w Anatolii nie ma praktycznie skośnookich. A zatem genetyczni potomkowie Prototurków stanowią bardzo nieznaczny odsetek mieszkańców Turcji. Ten nieznaczny odsetek wystarczył, aby przynieść turecko-islamską kulturę, turecki język i tureckie zwyczaje, i przyczynić się do całkowitej niemal zagłady dawnej anatolijsko-bizantyjskiej kultury, do całkowitego wyparcia wszystkich dawniej używanych tu języków itd. Na podstawie choćby już tylko tego przykładu można stwierdzić jedno. Mianowicie jeżeli (wbrew opinii Renfrewa) około roku 3000 p.n.e. całkiem nieliczna grupa konnych najeźdźców rzeczywiście przybyła do Europy (zachodniej i środkowej) ze stepów Ukrainy i Rosji, to mogła ona narzucić całej reszcie swój język, swoją kulturę i swoje obyczaje. Jeżeli przykład turecki wydaje się zbyt nowoczesny, przypomnijmy sobie, że dziś używane języki romańskie też pochodzą od języka mieszkańców jednego miasta, których w czasach Tarkwiniuszy nie było chyba zbyt wielu. Jednym słowem – niewielkie liczebnie migracje mogą rodzić niespodziewane efekty. Sam Renfrew przyznaje to między wierszami.

„Twierdzę też, że wiele rzekomych podobieństw między strukturami społecznymi, obecnie uważanymi za fundamentalnie indoeuropejskie, powstało w wyniku równoległej ewolucji” (str. 25). To twierdzenie jest oczywiście zawieszone w całkowitej próżni. Nieco wcześniej Renfrew twierdzi, że cechy społeczeństw indoeuropejskich rozwinęły się po dacie, która jego zdaniem wyznacza początek pierwszych wędrówek ludów IE. Mamy tu typową scholastykę, a więc coś nielicującego z nauką XXI wieku. Najpierw Renfrew zakłada, że wędrówki ludów IE odbywały się około roku 6000 p.n.e., a potem cieszy się, że społeczeństwo IE powstało po tej dacie. Oczywiście najprostsze (a więc jedyne naukowe) wyjaśnienie jest zupełnie inne. Społeczeństwo Indoeuropejczyków rzeczywiście istniało, a wędrówki ludów IE rozpoczęły się po jego rozpadzie, a więc około 3500 – 3000 p.n.e., a nie 6000 p.n.e. W modelu klasycznym wszystko się zgadza, u Renfrewa nic się nie zgadza. I w konsekwencji biedak musi zakładać, że „indoeuropejskość” rozwinęła się równolegle.

„Wierzę, że jedyne, co można zrobić, to wykazać, iż obecnie większość sugerowanych odpowiedzi ma wiele słabych punktów” (str. 26). Potwierdza się to, co powiedziałem. Renfrew niczego nie usiłuje budować, a tylko rozwalać istniejące teorie (jego zdaniem to jedyne, co można zrobić). Jest warchołem, nie konstruktorem.

„Porównanie czasownika to bear (tabela I, str. 29). Formy starosłowiańskie przytoczone są z taką ilością błędów, że jeżeli tak wygląda rzetelność Renfrewa i w innych sprawach, jest on kompletnie niewiarygodny. Na przykład mogę jeszcze zrozumieć, że bera zamiast berǫ (na końcu jest o z ogonkiem) to zwykła literówka wywołana brakiem odpowiedniej czcionki (dziwne, że w polskich pracach, nawet bardzo popularnych, nikt sobie na takie literówki nie pozwala, ale Renfrewowi wolno). Ale już zupełnie nie rozumiem formy berasi zamiast bereši. Po pierwsze brak diakrytyki odróżniającej s od š, po drugie samogłoska tematyczna -a- zamiast -e- (bereši) jest wzięta z powietrza. Widać, że Renfrew nie ma pojęcia o staro-cerkiewno-słowiańskim, a mimo to coś przytacza w tabeli – tylko co? Chyba sam tego nie wie.

„Thomas Young na określenie tej szeroko rozpowszechnionej grupy języków pokrewnych ukuł termin «indoeuropejskie»; w tym samym celu używa się czasami terminu «indogermańskie».” (str. 30). Termin „indogermańskie” na pewno nie jest używany w polskiej literaturze i nie w polskich tłumaczeniach. Moim zdaniem rażąca usterka tłumacza.

„Z porównania angielskiego słowa birch (…), niemieckiego birke, litewskiego berzas, starosłowiańskiego breža (…)” (str. 33). Powinno być litewskiego beržas, starosłowiańskiego brěza. Jak po raz kolejny widać, Renfrew nie budzi zaufania.

„Być może jest to całkiem zasadne, aby językoznawstwo historyczne opierało się na archeologii, ale już pewne wątpliwości wynikają z faktu, że jednocześnie podstawą interpretacji archeologicznej są analizy językowe” (str. 39). Chciałbym zauważyć, że Renfrew zdaje się zupełnie nie rozumieć związków, o których z przekąsem pisze. Hipoteza wspólnego pochodzenia Indoeuropejczyków została postawiona w oparciu wyłącznie o badania językowe. Obecnie istnieje szereg hipotez godzących ustalenia językoznawców z archeologią. A więc ani językoznawcy nie korzystali z archeologii, ani też nie działo się odwrotnie. Łączenie Indoeuropejczyków z kulturą budowniczych kurhanów czy z twórcami ceramiki sznurowej to już całkiem inny problem badawczy z pogranicza obu dyscyplin, bazujący na tym, co od dawna wydaje się niemal pewne tak w językoznawstwie, jak i archeologii. Natomiast, paradoksalnie, to właśnie Renfrew jest tym, który próbuje podważyć ustalenia językoznawców w oparciu o badania archeologów!!! Świadczy o tym już choćby tylko tytuł jego książki.

A więc mówiąc prościej: Renfrew krytykuje rzekomy fakt, że językoznawcy zbytnio polegają na archeologach, a archeolodzy na językoznawcach (nazywa to nawet „argumentacją błędnego koła” – str. 38). A tymczasem sam robi dokładnie to samo – chce zmusić językoznawców do przeformułowania swoich tez w oparciu o badania archeologiczne (!?). Dodam już teraz, że Renfrewowi się jedynie wydaje, że badania archeologiczne w jakimkolwiek stopniu uzasadniają jego tezę.

Na str. 45 Renfrew krytykuje Childe'a, który utożsamiał kultury archeologiczne z konkretnymi ludami i językami. Jak napisał, jest rozczarowany tą metodą rozumowania. Ale prosta logika nakazywałaby w takiej sytuacji przyznać, że skoro Childe się mylił i nie ma podstaw, aby na podstawie badań kultur wyciągać wnioski dotyczące języków i ludów, Renfrew też nie ma żadnych podstaw, aby w oparciu o fakty z dziedziny archeologii kwestionować ustalenia językoznawców!!! To mnie właśnie w książce Renfrewa uderza najbardziej: Renfrew stale używa krytykowanych przez siebie metod. Childe używać swoje rozumowanie to źle, ale Renfrew używać rozumowanie Childe'a to dobrze. Moralność Kalego.

Na str. 49 i 50 Renfrew słusznie zauważa, że sztuka Traków mogła mieć wpływ na sztukę lateńską przypisywaną Celtom. Otóż postawiłbym w tym momencie tezę (niewygodną dla Renfrewa), że konkretna kultura jest jednak dowodem poczucia przynależności do określonej grupy społecznej. Nawet w dzisiejszych czasach przykładowo istnieją kultury skate'ów, punków i kogo tam jeszcze, i wyznawcy tych kultur dostosowują swój styl ubierania się i zachowania do obowiązujących kanonów. Tak samo było zapewne w przeszłości. Skoro ktoś czuł się Celtem, był zwolennikiem kultury nazywanej dziś lateńską, skoro ktoś czuł się Trakiem, był zwolennikiem kultury trackiej. Inna sprawa, czy poczucie bycia Celtem równało się używaniu celtyckiego języka. Sądzę, że jednak w dużym stopniu tak było. Pamiętajmy, że starożytni Grecy (o czym też pisze Renfrew, nie mam teraz strony pod ręką) choć podkreślali swój związek z konkretnym miastem Hellady, zdawali sobie doskonale sprawę z przynależności do jednej grupy etnicznej. Nie ma podstaw, aby twierdzić, że podobny rodzaj świadomości narodowej nie istniał już wcześniej i u innych „barbarzyńskich” ludów. Stąd próba zasiania przez Renfrewa wątpliwości, że słuszne jest utożsamianie kulturowych Celtów („Lateńczyków”) z Celtami w sensie etnicznym i z Celtami w sensie językowym, nie może być traktowane jako obalanie obowiązujących w nauce ustaleń. Oczywiście, w szczegółach Renfrew może mieć rację (mogły istnieć językowo nieceltyckie plemiona, które przyswoiły sobie kanony kultury i sztuki celtyckiej), ale w ogólności raczej nie. A przede wszystkim, skoro opieranie się na występowaniu sztuki lateńskiej ma nie być dostateczną podstawą do wnioskowania o rozmieszczeniu Celtów w tym okresie, tym bardziej występowanie rolnictwa nie może być podstawą do wnioskowania o występowaniu Indoeuropejczyków. Po raz kolejny Renfrew przeczy czemuś, z czego sam korzysta.

„Najstarsze osady o charakterze rolniczym znane są z około 6500 r. p.n.e. z Grecji i wkrótce potem z zachodniej części basenu Morza Śródziemnego” (str. 53). Przeczy to zdecydowanie tezie Renfrewa (czego sam oczywiście obłudnie nie zauważa), że nosicielami nowej kultury byli Indoeuropejczycy, którzy posuwali się mozolnie pokonując średnio po kilka kilometrów rocznie. Skoro niemal natychmiast po pojawieniu się rolnictwa w Grecji pojawiło się ono również w Hiszpanii, widać, że nawet ponad 8 tysięcy lat temu były możliwości szybkiego transportu ludzi albo idei między stosunkowo odległymi miejscami.

Jeżeli ludzi – cała hipoteza Renfrewa legnie w gruzach. Zamiast posuwać się mozolnie, ludzie mogli jednak w jakiś sposób już wtedy kolonizować obszary odległe o setki lub tysiące kilometrów w ciągu niewielu lat. Mało ważne, że Renfrew i jemu podobni nie rozumieją, w jaki sposób to się odbywało, chodzi o stwierdzenie faktu, nie o jego interpretację. Może to kosmici przewozili ich w swoich ufolotach?

Jeżeli idei – hipoteza Renfrewa także rozsypuje się jak domek z kart. Nie ma bowiem wówczas żadnych podstaw, aby utrzymywać, że to Indoeuropejczycy musieli przynieść ze sobą nową technologię otrzymywania żywności. Równie dobrze Europę mogły wówczas kolonizować inne ludy rolnicze. Powiem więcej – nie ma najmniejszych postaw, by sądzić, że idea wywodząca się z Anatolii nie mogła przenikać do Grecji i Hiszpanii bez migracji całych narodów (znani z historii Iberowie znali rolnictwo i nie byli Indoeuropejczykami, raczej łączy się ich z semito-chamickimi Berberami). A tymczasem Renfrew chce, aby rolnictwo było wyłącznie indoeuropejską domeną.

„Na Krecie około dwóch tysięcy lat temu pojawiło się społeczeństwo pałacowe, z charakterystyczną piśmienną biurokracją, która zwykle utożsamiana jest z państwami, a mianowicie cywilizacja minojska” (str. 56). Być może Renfrew zapomniał tu podkreślić, że pismo linearne A jest na tyle podobne do pisma linearnego B, że jego odczytanie nie sprawia żadnych trudności. Popularna teza, że jest ono nieodszyfrowane, jest nadinterpretacją. Otóż można odczytać tekst, jedynie nie można go zrozumieć. Oznacza to, że teksty w piśmie linearnym A nie są greckie, w przeciwieństwie do tekstów linearnych B z okresu późniejszego. Choć istnieją przesłanki przemawiające za obecnością Greków w basenie egejskim już co najmniej około 2000 p.n.e., twórcami kultury minojskiej nie byli Grecy, ale jakiś lud nieindoeuropejski. Analiza języka tekstów linearnych A rodzi przypuszczenia, że był on spokrewniony z dzisiejszymi językami semickimi. Pozwolę sobie przypomnieć tu termin „Semitish” zaczerpnięty z mapki „Rozmieszczenie języków w rejonie Morza Czarnego około roku 6000 p.n.e.” zamieszczonej na nieistniejącej już stronie Glena Gordona.

b61fed54ffc0904b7522c0c0c48ef2b8.gif

Jeżeli nosicielami kultury pałacowej w Grecji (a przynajmniej na Krecie) był lud semitoidalny w roku 2000 p.n.e., nie ma podstaw, aby twierdzić, że to Indoeuropejczycy, a nie Semitoidzi przynieśli rolnictwo do Grecji cztery i pół tysiąca lat wcześniej.

Zwracam w tym miejscu uwagę na dość obszerne omówienie poglądów Childe'a na str. 61-63 i Gimbutas na str. 63-66. Rzecz w tym, że Renfrew wbrew pozorom nie umie przedstawić kontrargumentów. Skoro archeologia ustaliła, że już przed rokiem 3000 p.n.e. istniał lud używający toporów bojowych, koni, łuków, stosujący kurhanowe pochówki – a więc dysponujący już wtedy odpowiednią społeczną organizacją do wykonywania tego typu przedsięwzięć, nie ma podstaw, aby sądzić, że ów mobilny (konie) i bojowy (topory, łuki) lud nie mógł podbić Europy zgodnie z klasyczną hipotezą. Nie widzę ani jednego argumentu na polu archeologii, który przeczyłby takiej możliwości. Ba, więcej nawet. Zgodnie z fundamentalną tezą nauki zwaną brzytwą Ockhama, należy przyjąć rozwiązanie najprostsze i nie mnożyć bytów ponad miarę. Otóż archeologia wykazuje, że już przed rokiem 3000 p.n.e. istniały zorganizowane społeczeństwa, które mogły się przemieszczać i podbijać inne ludy (przypominam: koń, łuk, topór bojowy). Twierdzenie, że „to się nie mieści w głowie, aby takie podboje miały już wtedy miejsce”, jest jak widać sprzeczne z archeologią, a więc nie można go traktować poważnie. Chyba że chcemy wywrócić całą naukę do góry nogami i odrzucić zasadę brzytwy Ockhama. Ale wtedy nie uprawiamy już nauki, a moja dyskusja z takimi poglądami po prostu mija się z celem. Równie dobrze można bowiem dowodzić, że Indoeuropejczycy są potomkami kosmitów.

W Suzie na terenie Iranu w czasach królów perskich używano wciąż jeszcze nieindoeuropejskiego języka elamickiego (str. 71). Na terenie Anatolii używano co najmniej 8 języków, znanych z tekstów hetyckich:

  • semickiego akadyjskiego,
  • indoeuropejskiego hetyckiego (nazwa własna: nes-ili / nas-ili, od nazwy miasta Nesa = ? Kanesz = Cezarea = Kültepe),
  • sumeryjskiego,
  • huryckiego (nieindoeuropejski, het. hurlili),
  • indoeuropejskiego luwijskiego (het. luwili),
  • indoeuropejskiego palajskiego (palijskiego),
  • hatyckiego (nieindoeuropejskiego; po hetycku hatt-ili) i
  • aryjskiego (indoeuropejskiego z grupy indoirańskiej) (str. 80-81 i przypis na str. 361).

Mowa też o bliżej nieznanym kraju Arzawa (mapka str. 82), którego ludność mówiła bliżej nieznanym językiem. Czyż nie jest dziwne, że na terenie, który zdaniem Renfrewa od dawna jest indoeuropejski, występują liczne języki nieindoeuropejskie? Przecież przez tysiące lat języki te powinny ulec indoeuropeizacji, zwłaszcza, że Indoeuropejczycy mieli jakoby mieć związek z wyższą, rolniczą kulturą. Dodam, że szereg setek lat po pojawieniu się ludów anatolijskich (Hetytów) na kartach historii rzeczywiście obserwujemy pojawienie się szeregu ludów IE w Anatolii (przypis 16, str. 361). Obok języków bityńskiego i frygijskiego (które z hetyckim nie miały żadnego bezpośredniego związku, były spokrewnione ze sobą, a najprawdopodobniej także z greckim) w użyciu były również licyjski, karyjski, lidyjski, kapadocki, kataloński, cylicyjski, izauryjski, lykoński, marindyjski, mezyjski, pamfilijski, paflagoński, pizydyjski, pontyjski. Przynajmniej część z nich to potomkowie dawnych hetyckiego, luwijskiego i palajskiego. Jeżeli języki IE trwają w Anatolii od roku 7000-8000 p.n.e., jak chce Renfrew, dlaczego podobne zróżnicowanie nie nastąpiło wcześniej?

Skoro w czasach Hetytów używano języków nieindoeuropejskich (jak hatycki), a później już nie, dowodzi to jasno, że hetycki był w Anatolii świeżym przybyszem. Hetyci mogli przybyć tam dopiero około roku 2000 p.n.e. i stąd występująca tam wtedy mozaika etniczna. Przed Hetytami, Luwijczykami i Palajczykami żadnych Indoeuropejczyków w Anatolii nie było. Dopiero później Anatolia uległa indoeuropeizacji. Ten scenariusz jest o wiele bardziej zgodny z faktami niż domniemania Renfrewa.

„Następnie dotarła tam przypuszczalnie indoeuropejska fala migracyjna, która (jak się twierdzi) mogła sprowadzić język hetycki, luwijski i palajski. Sądzę, że rozumowanie takie w dużej mierze opiera się na założeniu, że (indoeuropejski) język hetycki pojawił się w Anatolii zaledwie kilka wieków wcześniej niż archiwa znalezione w Boğazköy / Hattusas” (str. 81/82). Jak widać, wcale nie jest to założenie, ale teza. Teza mająca wyjaśnić mozaikę etniczną w czasach Hetytów i indoeuropeizację w czasach późniejszych.

„Same tabliczki nie oferują żadnych wskazówek co do tego, które pojęcia są wcześniejsze, czy te w hetyckim (tzn. nesili) czy w hatyckim (tzn. hattili)” (str. 82). Nieprawda. Analiza języka wskazuje wyraźnie, że terminy hatyckie (hattili) przenikały do hetyckiego (nesili), a nie odwrotnie. Renfrew sam zresztą przyznaje, że nazwa Hattusas jest pochodzenia hatyckiego, a nie hetyckiego. A więc język indoeuropejski (hetycki) jest językiem przybyszów, podczas gdy nieindoeuropejski (hatycki) jest językiem autochtonów.

Wykresy opisane na str. 72 i 73 jako „tabela II” i „tabela III” po pierwsze nie są tabelami, po drugie właściwie nie mają żadnego związku z tematem książki (próba odwrócenia uwagi czytelnika od tematu? próba popisania się wątpliwą wiedzą?). Diagram opisany jako tabela II przedstawia rozwój pisma klinowego i nie ma związku ani z archeologią, ani z językiem (ale z paleografią, która nie jest tematem książki). Tabela III przedstawia rozwój języków indoirańskich, zresztą z jednym rażącym błędem. Otóż sanskryt – język staroindyjski został umieszczony na jednej linii z prakrytami (językami średnioindyjskimi), których było wiele (zapis „prakryt” sugerowałby istnienie tylko jednego języka o tej nazwie). W rzeczywistości niemal każdy z dzisiejszych języków hinduskich rozwinął się z innego prakrytu. Podobnie w okresie średnioirańskim nie używano jednego języka, lecz wielu. Dodam, że sanskryt jest usztucznioną wersją języka wedyjskiego i od niego raczej nie pochodzą dzisiejsze języki indyjskie. Sanskryt nigdy nie był językiem mówionym. Sama jego nazwa to zaświadcza – sanskryt (saṁskr̥ta) znaczy „ułożony”, „zestawiony”. Współczesne języki indyjskie wywodzą się od prakrytów, a te bezpośrednio od dialektów wedyjskich wbrew temu, co twierdzi Renfrew na str. 73.

„Pisma linearnego A nie udało się odczytać jako formy greckiego. Nie zostało ono odczytane do dzisiaj, choć znaki przedstawiające sylaby są na tyle podobne do znaków odmiany B, że można się domyślać, jakie dźwięki reprezentują”. (str. 89). Widać tu nienaukowość wywodów Renfrewa i jego niekompetencję. Renfrew miesza bowiem wyrazy „odczytać” i „zrozumieć”. Może to wina języka angielskiego, może wina zakładanego niskiego poziomu umysłowego czytelników??? Zdanie „pisma (…) nie udało się odczytać jako formy greckiego” nie warto nawet komentować. Powinno być „(odczytanego) tekstu zapisanego w piśmie linearnym A nie udało się zrozumieć jako formy języka greckiego”. W drugim zdaniu należy zmienić „odczytane” na „zrozumiane”, wtedy uzyskuje ono jaki taki sens. Oczywiście Renfrew w pełni potwierdza to, co napisałem wyżej o piśmie linearnym A. Używa jednak przy tym dziwnych, delikatnie mówiąc, terminów. Terminów, które mogłyby niejednego czytelnika wprowadzić w błąd.

„Język pisma linearnego A należy do grupy języków semickich, lecz twierdzenie takie do tej pory nie brzmi przekonująco” (str. 89) – dla kogo? Dla Renfrewa? Od kiedy to archeolog Renfrew jest specjalistą z dziedziny semitologii? O ile wiem, właśnie cechy języka napisów linearnych A uprawniają nas do sądu, że był on spokrewniony z przodkiem znanych współczesnych i wymarłych języków semickich. Ogólnie język ten zdaje się reprezentować znacznie wcześniejszy etap rozwoju niż np. akadyjski czy starohebrajski. Stąd i określenie „Semitish” (a nie „Semitic”). Uwaga: Renfrew zapewne sam nawet nie czytał prac Cyrusa Gordona (str. 89). Przypis 21 prowadzi bowiem do pracy Chadwicka (str. 361), a nie do pracy oryginalnej. A więc Renfrew w istocie komentuje jedynie komentarz, a nie tekst oryginalny. Nie może zatem wiedzieć, czy ów tekst jest przekonujący czy też nie.

„Minojczycy stworzyli dla swego języka własne systemy pisma”, „około 1450 r. p.n.e. Kretę opanowały grupy przybyłe z kontynentu”, „nowa elita mykeńska miałaby zaadoptować istniejące pismo linearne A do mykeńskiej odmiany języka greckiego”, „Mykeńczycy mówili po grecku” (str. 90). Renfrew w ostatnim zdaniu stara się wywrzeć wrażenie, że Grecja była grecka „od zawsze”, tymczasem przecież sam przyznaje, że wcale tak nie było. Grecy opanowali Kretę dopiero około 1450 r. p.n.e., wcześniej Greków na Krecie nie było, lecz zamieszkiwali tam niegreccy i nieindoeuropejscy Minojczycy. Skoro ok. 1450 r. p.n.e. Grecy podbili (sic!!!) Minojczyków, prawdopodobna jest teza, że kilkaset lat wcześniej podbili oni Grecję przybywając z północy. A zatem Grecy nie są pierwotnymi mieszkańcami – na pewno Krety, przypuszczalnie też w ogóle Grecji – stąd tezy Renfrewa, że Protogrecy już w 6500 r. p.n.e. przynieśli rolnictwo i język do basenu egejskiego, są po prostu czystym wymysłem, który nie jest oparty na ani jednym fakcie.

Zauważę także, że niegreccy Minojczycy rolnictwo znali. Ciekawe skąd się go nauczyli… Od Greków??? Przecież Grecy na Krecie pojawili się dopiero około 1450 r. p.n.e., a nie około 6500 r. p.n.e.! Poza tym zgodnie z modelem falowym do wymiany języka na Krecie nie powinno było w ogóle dojść, a przecież jednak doszło. Podkreślam: przedgreccy rolnicy zamieszkali na Krecie porzucili swój nieindoeuropejski język i zaczęli używać mykeńskiej greki. A przecież Renfrew upiera się, że poprzednikami indoeuropejskich rolników mogły być tylko ludy mezolityczne. Jak widać, Kreta stanowiła wyjątek. A skoro Kreta, czemuż nie cała Europa?

O języku Tocharów Renfrew pisze (str. 95): „odkrycie to wyraźnie nadwątliło zaufanie do określeń satemowy / centumowy jako wyróżników językowych”. Po raz kolejny Renfrew używa terminologii uniemożliwiającej jakąkolwiek z nim dyskusję, bo nie wiadomo, co ów miał właściwie na myśli. Może zamiast tego przedstawię, jak rzecz naprawdę wygląda. Otóż kiedyś uważano, że języki wschodnioindoeuropejskie należą do grupy satəm (satem), to znaczy doszło w nich do palatalizacji spółgłosek typu k do dźwięków typu polskiego ć, następnie często ś, albo nawet s, a zachodnioindoeuropejskie – do grupy kentum (centum), i do takiego procesu w nich nie doszło. Po odkryciu języków tocharskich używanych w przeszłości w dzisiejszych zachodnich Chinach, tezę ową przeformułowano uznając języki kentum za bardziej peryferyjne, a satəm za bardziej centralne. Pisał tym np. Milewski już w latach 50-tych (ale Renfrew nigdy o takim przeformułowaniu nie słyszał, bo słyszeć nie chciał). Obraz ten zakłóciły migracje, których istnienie Renfrew stara się bezskutecznie podważyć. Mianowicie centralni Indoirańczycy wyemigrowali bardzo daleko na południowy wschód, centralni Ormianie przebyli także długą drogę przez Bałkany (stąd zbieżności ormiańsko-greckie) i Anatolię, aż dotarli do Kaukazu. Pozostałe języki satəm rozprzestrzeniły się w Europie środkowo-wschodniej (bałtosłowiańskie, albański, wymarły tracki).

Dodam, że tocharski wykazuje pewne związki z germańskim, o których Renfrew nie słyszał. Zaś kultura materialna Tocharów wykazuje silne nawiązania do kultury Germanów, a zwłaszcza Celtów. Tocharowie przybyli na swoje wschodnie siedziby w wyniku stosunkowo szybkiego przemieszczenia się, a więc migracji, o której Renfrew słyszeć nie chce. Ale to sprawa jego i jego niedowiarstwa. To głównie kultura materialna Tocharów (a więc poniekąd archeologia) zmusza nas do przyjęcia tezy, że niegdyś przodkowie Tocharów musieli bezpośrednio sąsiadować z Celtami i Germanami. Renfrew – archeolog od siedmiu boleści – woli ten niewygodny dla siebie fakt przemilczeć.

„Jak większość prostych wyróżników typologicznych” (str. 95). Różnica satəm / kentum nie jest typologiczna, ale historyczno-fonetyczna. Każdy językoznawca czytając tu słowo „typologiczny” przyzna, że Renfrew jest jednak kompletnym ignorantem, nieumiejącym się posługiwać podstawową terminologią znaną studentom pierwszych lat językoznawstwa.

„Języki tocharskie są generalnie uważane za późniejszą podgrupę indoeuropejskiej rodziny językowej” (str. 95) – nigdy się z takim stwierdzeniem nie spotkałem, cokolwiek miałoby ono znaczyć. Zacytuję jako kontrast Milewskiego („Dyferencjacja języków indoeuropejskich”): „Pierwszy rzut stanowiła grupa tocharska, która wskutek tego posunęła się najdalej w kierunku wschodnim. Była to typowa grupa peryferyjna, wykazująca silny wpływ substratu. Uwydatnił się on w przesuwce spółgłosek (…)”. Ktoś tu mówi prawdę, ktoś jest kłamcą. Profesor Milewski czy profesor Renfrew?

„Oprócz tego jest jeszcze cała grupa dalszych języków, wśród nich sycylijski” (str. 96). Znowu uderza niekompetencja Renfrewa. Miesza on Sikanów (łac. Sicani) z zach. Sycylii, których język był nieindoeuropejski (pokrewny językowi Ligurów???), z indoeuropejskimi Sikulami (łac. Siculi), który zamieszkiwali wschodnią Sycylię, a przed XII-XIII wiekiem p.n.e. także południową Italię (skąd zostali wypchnięci przez Osków i Umbrów), a których indoeuropejski język wykazywał silny wpływ nieindoeuropejskiego substratu. Z języka Sikulów pochodzi wyraz Etna (zapisane w inskrypcji jako Aitna, co musi być spokrewnione z greckim aithos 'pożar, żar' od IE *aidh- 'ognisko', 'palenisko', 'żar', starogórnoniemieckie eit 'żar').

Tab. IX (str. 98) – i znów niekompetencja. Język staro-cerkiewno-słowiański był zdecydowanie południowosłowiański i stawianie go ponad podziałem języków słowiańskich na 3 grupy jest rażącym błędem.

„Istnieje naturalnie wiele teorii na temat powstania języka etruskiego, w tym dwie najbardziej popularne: jedna głosi, że jest to język tubylczy (sądzi tak wielu współczesnych uczonych), druga (twierdził tak grecki historyk Herodot) – że przywędrował on do Italii wraz z emigrantami z Lidii w zachodniej Anatolii na początku I tysiąclecia p.n.e., co z kolei sugerowałoby jego indoeuropejskie korzenie” (str. 99). Rzymska nazwa Etruria rozwinęła się ze starszego *Etrusia zgodnie z regułą rozwoju języka znaną jako rotacyzm (przejście międzysamogłoskowego -s- w -r-). Od rdzenia *Etrus- urobiono też derywat Etrusci. E to po łacinie „z” (skąd?), -trus- to nazwa Troi zapisana w dokumentach egipskich i w pełni zgodna z greckim Troia < *Trosja na mocy reguły fonetycznej usuwającej międzysamogłoskowe -s- w tym języku (i zamieniającej -sj- w -i-). Nie ma więc żadnego powodu, aby sądzić, że Herodot się mylił. Etruskowie byli przybyszami w Italii i emigrantami (sic!!!) z zachodniej Anatolii, o czym świadczy także ich kultura.

W 1885 roku na wyspie Lemnos niedaleko ruin dawnej Troi odkryto stelę zapisaną znakami przypominającymi pismo etruskie. Język lemnijski okazał się zaś blisko spokrewniony z etruskim (zob. tutaj). Znalezisko to, o którym Renfrew zapewne nie słyszał, dowodzi pośrednio także małoazjatyckiego pochodzenie Etrusków.

Wszystko to nie stwarza jednak żadnych podstaw do stwierdzenia, że język etruski był indoeuropejski. Np. języki indoeuropejskie mają wspólny system liczebników, a odstępstwa są jednostkowe i rzadkie, natomiast liczebniki etruskie (świetnie znane) są na pewno nieindoeuropejskie. Liczba mnoga z końcówką -r (np. ais 'bóg' : aisar 'bogowie') nie przypomina także w niczym faktów indoeuropejskich (niemieckie -r pochodzi z dawnego -z-, co jest faktem stosunkowo nowym w stosunku do znanego nam języka Etrusków) i przypomina wręcz języki turkijskie (obecne -lar / -ler, sufiks pluralis, zastąpił stare -r, tu i ówdzie zachowane w językach turkijskich) (były nawet teorie utożsamiające etnonim e-trusk- z turk-, ale to oczywiście nadinterpretacja). „Indoeuropejskie korzenie”, o których pisze Renfrew, są wzięte z powietrza. Po prostu, wbrew faktom zakłada on, że Anatolia już w roku 6500 p.n.e. była indoeuropejska, stąd ta jego sugestia. Ja natomiast będę upierał się, że zgodnie z faktami (w tym archeologicznymi) Hetyci i ludy pokrewne byli w Anatolii przybyszami, a w czasach, gdy Etruskowie istotnie zamieszkiwali jeszcze Troję, Anatolia była mozaiką wieloetniczną. Nic zatem nie wskazuje na indoeuropejskość Etrusków.

Zupełnie inna sprawa, że nieindoeuropejski język Etrusków wykazuje nawiązania do indoeuropejskiego. Oznacza to, że w zamierzchłej przeszłości z hipotetycznego języka indotyrreńskiego rozwinął się z jednej strony indoeuropejski, z drugiej tyrreński, będący przodkiem etruskiego (gr. tyrrh- < *turs-, oboczne do *trus- w E-trus-ci i Troia < *Tros-ja : *Trus-ja). Ale to całkiem inna historia, niemająca związku z procesem indoeuropeizacji Europy.

„Baskijski jest językiem północnej Hiszpanii” (str. 99) – a co z południowo-zachodnią Francją? Baskowie francuscy (Gaskończycy) siedzą po cichu w przeciwieństwie do Basków hiszpańskich (ETA!) i pewnie dlatego Renfrew o nich nie słyszał. Postawię w tym miejscu proste pytanie – czy Baskowie znają rolnictwo? Skąd? Przecież tylko ludy indoeuropejskie zdaniem Renfrewa były ludami rolniczymi Europy, a Baskowie na pewno Indoeuropejczykami nie są. Podobnie jak nie byli Indoeuropejczykami prawdopodobnie niespokrewnieni z nimi Iberowie, którzy również rolnictwo znali.

O języku ormiańskim. „Czasami klasyfikuje się go także jako język tracko-frygijski, jednak termin ten nie jest trafny, ponieważ sugeruje rzekomy związek z Tracją w południowo-wschodniej części Europy oraz z zachodnią Anatolią. (…) Nie ma co do tego wątpliwości, że ormiański był spokrewniony z językiem, którym mówiono na obszarze obecnej Rumunii, zanim jeszcze tereny te znalazły się pod panowaniem Rzymian. Obszar ten stał się wówczas rzymską prowincją o nazwie Dacja, dlatego też wczesny język tego rejonu również określa się mianem dackiego. (…) Pod względem filologicznym status frygijskiego jest dość niejasny i wcale nie ma pewności, czy powinno się go zestawiać z trackim i dackim” (str.100 / 101). Z ostatniego zdania wynika między innymi, że tracki i dacki uważa się za bliskie sobie (tak jest w istocie). Jak to więc się dzieje, że „ormiański był spokrewniony” z dackim, ale jego związek z Tracją jest rzekomy??? Prosiłbym autora o wykładnię całego tego ustępu, bo ja naprawdę nie rozumiem, o co mu w końcu chodzi. Renfrew najpierw przeczy możliwości zbliżenia ormiańskiego do grupy tracko-dacko-frygijskiej (jest zupełnie inną sprawą, że sugerowane niegdyś pokrewieństwo tranco-frygijskie jest dziś poważnie kwestionowane, znaleziono za to silne argumenty za pokrewieństwem frygijsko-greckim, ale nie o to tu chodzi), potem twierdzi, że ormiański był jednak bez wątpliwości spokrewniony z dackim, w końcu znowu utrzymuje, że „nie ma żadnego wyraźnego powodu do łączenia ormiańskiego z zachodnią Anatolią lub Tracją”. Czy autora tego można w ogóle uważać za wiarygodnego w jakiejkolwiek sprawie, jeśli tak zdecydowanie sam sobie przeczy?

O podboju Hurytów przez indoirańskich najeźdźców (str. 103): „ta nowa elita dokonała podboju za pomocą wojennych zaprzęgów konnych, co było wówczas wielką nowością (…) Z pewnością hipoteza ta wydaje się zbyt prosta”. A więc Renfrew szuka nie prawdy, ale komplikacji. Bo jak coś jest zbyt proste, to go przeraża i jest skłonny to odrzucić. Dodam jeszcze i złośliwie przypomnę, że podbój Hurytów w wyniku najazdu miał mieć miejsce ok. roku 1400 p.n.e. (str. 103, w rzeczywistości śladów obecności Indoeuropejczyków w państwie Mitanni należy szukać kilkaset lat wcześniej). Renfrew w ten najazd oczywiście nie wierzy. Tymczasem z dokumentów egipskich wynika, że 250 lat wcześniej, około roku 1650 p.n.e., niejacy Hyksosi (pochodzenia azjatyckiego) posługując się rydwanem bojowym zaprzężonym w konie najechali na Egipt i przejęli władzę w tym kraju na około 100 lat. Ciekawe, czy w ten najazd Renfrew też nie wierzy. A może pomaga mu kompletna ignorancja w dziedzinie egiptologii???

„Niedostatecznie też wyjaśnili, dlaczego wszystkie te języki, czy też raczej ich użytkownicy, mieliby niezmordowanie wędrować po Europie i zachodniej Azji z jednego miejsca w drugie” (str. 105). I Renfrew uważając, że owo wyjaśnienie jest niedostateczne, wywraca do góry nogami archeologię i językoznawstwo, nie przytaczając ani jednego pozytywnego argumentu na poparcie swoich tez. Zamiast szukać dostatecznego wyjaśnienia, uważa, że było zupełnie inaczej. Tymczasem przecież szereg najazdów jednych ludów na drugie to fakty niewątpliwe, potwierdzone historycznie. Wspomnę jedynie:

  • zaświadczony przez archeologię najazd Sumerów na Mezopotamię w IV tysiącleciu p.n.e. i przejęcie władzy nad cywilizacją przedsumeryjską (ubaidzką),
  • najazd Kutów (Gutejów, plemion z gór Zagros, zob. tutaj) na Akad ok. 2200 p.n.e. (co spowodowało upadek państwa założonego przez Sargona I w ok. 2340 p.n.e.),
  • najazd Hyksosów na Egipt (1650 p.n.e., zob. tutaj),
  • najazd Kasytów na Babilon (ok. 1530 p.n.e., zob. tutaj) i upadek państwa starobabilońskiego (Hammurabiego).

Jeżeli chce się udowodnić niemożność podbicia Europy przez Indoeuropejczyków, trzeba by najpierw wskazać, jaka była różnica między owymi Indoeuropejczykami z jednej strony, a Sumerami, Hyksosami, Gutejami i Kasytami z drugiej strony. Czego brakowało Indoeuropejczykom, a co mieli ci pozostali, którzy jednak mogli dokonywać podbojów (i zniszczeń – proponuję lekturę zamieszczonych linków lub innych materiałów źródłowych)?

„Występowanie w kilku językach indoeuropejskich wyrazu pokrewnego ze słowem «król» ma wykazywać, że w ojczyźnie również istniała instytucja królestwa” (str. 112). I rzeczywiście wykazuje. Negatywne wnioski Renfrewa są oczywiście zupełnie nieuprawnione i można się o tym łatwo przekonać. Otóż wspólny wyraz oznaczający władcę znają np. języki semickie (arabskie malik-un) i tam rzeczywiście władza królewska ma niezwykle dawną tradycję. Indoeuropejski rdzeń reǵ- (w słowiańskim niezachowany) oznacza także zawsze znamienitego władcę, a nie po prostu jakiegoś tam pomniejszego naczelnika wioski. Natomiast w językach bez tradycji królewskich, jak to w skrócie powiem, takiego wyrazu nie ma. I to już jest dowód, którego nie widzi Renfrew. Np. władzę ponadplemienną znali Turcy (stare kagan, przekształcone pod wpływem mongolskim w chan < khaghan), ale nie ludy ugrofińskie (których zasób wspólnego słownictwa odpowiada raczej gospodarce mezolitycznej). Języki indoeuropejskie świadczą o tym, że władza ponadplemienna była znana naszym językowym przodkom już 3000 lat p.n.e. Potwierdzają to znaleziska archeologiczne (kurhany).

Renfrew słusznie zauważa, że w staroangielskim król nazywał się cyning, a w greckim basileus. Należy jednak zauważyć, że Grecy zetknęli się z pojęciem „król”, które oznaczało nie tylko władcę barbarzyńskiego, ale także władcę dostojnego, otoczonego przepychem (cywilizacja minojska!!!). Co do terminu germańskiego, trudno o podanie przyczyny przesunięcia semantycznego. Jeżeli ludy megalityczne były nieindoeuropejskie (tak sądzę), musiały także znać pojęcie silnej, jednoczącej ludzi we wspólnym wysiłku władzy królewskiej. Germanie mogli ten termin zapożyczyć jako bardziej dostojny. Być może także zastąpili dawny termin nowym, również rodzimym, oznaczającego pierwotnie „głowę rodu”, „naczelnika”. Rzymianie również nie używali terminu rex wobec własnych władców z przyczyn historycznych. Władcą imperialnego Rzymu nie był rex, ale caesar (nazwa pochodząca od przydomka „niebieskooki” (?), prawdopodobnie etruskiego pochodzenia) i augustus („wywyższony”, od augeo 'rosnąć'). Jak widać, zagubienie odziedziczonego terminu oznaczającego króla było względnie łatwe. Mimo to sam termin przetrwał w tej czy innej postaci (np. ang. rich ‘bogaty’, staroniemieckie rihhi ‘władza’, celtyckie -rix, łac. rex ‘król barbarzyński’, sanskryckie raj, raja ‘król, książę’). W pewnych językach mógł zaginąć z innych jeszcze powodów. Np. w polskim gdyby przetrwał, miałby postać **rzaz, kojarzącą się raczej z rzezaniem i krajaniem niż z majestatem władcy.

„W rzeczywistości łacińskie słowa oznaczające «konia» i «wojnę» to oczywiście equus i bellum, a ta cudownie przeprowadzona, bezsensowna rekonstrukcja błyskotliwie ukazuje niebezpieczeństwa czyhające na paleojęzykoznawców” (str. 118). Znów Renfrew chce zaimponować swoją wątpliwą wiedzą, ale niewiele mu z tego wychodzi. Otóż rekonstrukcja przeprowadzona na podstawie wspólnych cech języków romańskich nie może odnosić się do Latynów, ale do ludzi mówiących językiem łacińskim tuż przed ostatecznym rozerwaniem więzi międzyjęzykowych. A więc do wieków ciemnych średniowiecza, a nie do łaciny antycznego Rzymu. Okazuje się, że w okresie schyłkowym cesarstwa i nieco potem ludzie mówiący tzw. ludową łaciną istotnie nazywali konia caballus, a nie equus, a wojnę guerra, a nie bellum, znali też oczywiście pojęcia presbyter (ksiądz) i episcopus (biskup), jako że na obszarach zamieszkałych przez ludność romańską od pewnego czasu królowała religia chrześcijańska.

Analogicznie wszelkie rekonstrukcje wypływające z analizy języków indoeuropejskich można odnosić jedynie do okresu bezpośrednio poprzedzającego rozpad indoeuropejskiej wspólnoty, a nie do okresu np. o 1000 lat dawniejszego. Jeżeli łac. rota 'koło' jest spokrewnione z sanskryckim ratha 'wóz', w istocie musi to oznaczać, że wspólni językowi przodkowie Rzymian i Hindusów musieli znać rydwany (bojowe) czy też wozy na kołach, co oczywiście istotnie podważa wszelkie wywody Renfrewa. I wcale od tego faktu nie jest „daleka droga” (str. 118) do wyciągnięcia bardzo konkretnych wniosków, zgodnych zresztą z ustaleniami archeologów, które Renfrew ignoruje, przemilcza, albo którymi się nie przejmuje.

„Wiele danych przemawia za tym, że pierwotną ojczyzną Indoeuropejczyków były tereny południowej Rosji” (str. 119). A skoro sam Renfrew to przyznaje, a mimo to teorii takiej nie chce zaakceptować, powinien przedstawić jakieś silne argumenty przemawiające za tym, że tak nie było. Tak silne, aby zagłuszyć to wszystko, co przemawia za hipotezą stepową, która, jak sam przyznaje, jest dobrze uzasadniona („wiele danych”). Tymczasem Renfrew nie przedstawia takich argumentów.

„Drugi błąd miał charakter archeologiczny (…) Nowoczesna archeologia zdecydowanie odchodzi od myślenia w kategoriach migracji” (str. 119). Kolejny poważny błąd logiczny w rozumowaniu Renfrewa, a właściwie nawet dwa błędy. Otóż z przypuszczenia (nie z faktu, a z przypuszczenia!), że w pewnych przypadkach można wyjaśnić znaleziska archeologiczne nie odwołując się do teorii migracji, wysnuwa on wniosek, że w ogóle żadnych migracji nigdy nie było. W kategoriach logiki wygląda to tak:

  • ze zdania „istnieją takie x, które są różne od y” (kwantyfikator szczegółowy: „istnieją przyczyny zmian, które są różne od migracji”)
  • Renfrew błędnie wnioskuje: „każde x jest różne od y” (kwantyfikator ogólny: „każda przyczyna zmian jest różna od migracji”),
  • i dalej, równie błędnie: „nieprawda, że istnieją y” („migracje nie istnieją”).

Pierwszy wniosek opiera się na nieuprawnionym uogólnieniu: jeżeli nawet pewne zmiany nie są wynikiem migracji, nie można w żadnym wypadku utrzymywać, że tak jest zawsze. Drugi wniosek jest już kompletnie absurdalny: nawet gdyby wszystkie fakty okazały się niezwiązane z migracjami, nie byłby to wcale dowód nieistnienia tych ostatnich. Jest to jeden z powodów, dla których pracy Renfrewa nie można w żadnym wypadku uznać za pracę naukową, ale za bajanie w stylu Dänikena rozprawiającego o kosmitach. Podejrzewam, że w Polsce żadnemu naukowcowi nie udałoby się opublikować pracy z tak poważnymi błędami logicznymi, bo recenzenci zjedliby go na surowo. Ale Renfrewowi jak widać wolno popełniać tego typu szkolne błędy. Może dlatego, że jest lordem?

O ceramice sznurowej i kulturze pucharów dzwonowatych (str. 120 i nast.) mogę powiedzieć zaś tylko tyle. Moim zdaniem brak jest choćby jednej przesłanki, że rozprzestrzenienie się tych kultur ok. 2300 r. p.n.e. nie było wynikiem migracji (jest natomiast sprawą otwartą, czy kultura pucharów dzwonowatych, wywodząca się z Płw. Iberyjskiego albo nawet z płn. Afryki, miała bezpośredni związek z migracjami Indoeuropejczyków). Dlatego nie widzę podstaw do wygłaszania opinii w rodzaju „nawet tak surowy krytyk jak profesor Grahame Clark (…) nie ustrzegł się przed zastosowaniem pojęcia migracji” (str. 122). Ależ dlaczegóż miałby się strzec? Skoro najlepiej opisuje ono fakty archeologiczne, właśnie należy się nim posługiwać. I zamiast z uporem godnym lepszej sprawy próbować negować realność migracji i najazdów (potwierdzonych przecież w źródłach historycznych, o czym pisałem wyżej), należałoby się skoncentrować na próbach zrozumienia, dlaczego do migracji dochodziło. „Obrządek pogrzebowy (..) rozprzestrzenił się szybko (…), ponieważ lokalni przywódcy naśladowali swoich sąsiadów” – może i tak było. A jednak kto zaręczy, że rzeczywiście? Religii nie przyjmuje się raczej na drodze naśladownictwa (przecież rodzaj obrzędów pogrzebowych był w przeszłości silnie związany z religią), do jej rozprzestrzeniania się konieczni są misjonarze.

Poza tym, jeżeli ludzie żyjący w danej okolicy zdecydowali się naśladować kulturę sąsiadów, może także przejmowali ich język? Właściwie dlaczego mieliby tego nie robić? Z badań plemion Buszmenów (o których pewnie nie wie Renfrew) wynika, że kultura materialna jest wśród nich znacznie poważniejszym elementem tożsamości etnicznej niż język. A więc w zasadzie jeżeli jedno plemię przejmuje zwyczaje innego, oznacza to, że rezygnuje z własnej tożsamości. Jeżeli kontakty stają się w wyniku tego częstsze, nic nie stoi na przeszkodzie, aby nauczyć się języka ubóstwianych sąsiadów i zapomnieć o własnym. Podejrzewam, że taki mechanizm wymiany języków mógł odgrywać pewną rolę w procesie indoeuropeizacji Europy. Dlatego właśnie języki peryferyjne, jak celtycki, germański czy sykulski przejęły sporo cech nieindoeuropejskich. Innymi słowy, Germanie, Celtowie czy inne narody są biologicznie przede wszystkim dziećmi przedindoeuropejskiej ludności Europy, która z takich czy innych powodów przyjęła język garstki przybyszów, zachowując jednak część swojego starego słownictwa czy dawne nawyki artykulacyjne. Skoro przedindoeuropejscy mieszkańcy Europy mogli przejmować od sąsiadów zwyczaje, czemu nie i inne elementy kultury, jak język? Oczywiście taki schemat stoi w rażącej sprzeczności z tezami Renfrewa, a w szczególności z jego chronologią wydarzeń. Jest za to bardziej zgodny z archeologią i nie wymaga robienia pokrętnych założeń i unikania „zakazanych” słów w rodzaju „migracja” czy wręcz „najazd”. Problemem Renfrewa jest jednak odgraniczenie zjawisk stricte społecznych od języka. On jakoś nie widzi tu różnicy. Tam gdzie trzeba podkreślić podobny mechanizm zjawisk, Renfrew podkreśla różnice, a tam, gdzie należy wykazać różnice, Renfrew imputuje tożsamość.

Osobiście mam inną teorię na temat pochówków kultury pucharów dzwonowatych. Jeżeli materiały pucharowe podkreślały status „wodzów” – pijących ze zdobionych naczyń konnych (?) łuczników, być może ówczesne społeczeństwa Europy składały się z co najmniej dwóch klas. Pospólstwo miało genezę nieindoeuropejską – ludzi tych nie chowano jednak we wspaniałych grobowcach i nie wyposażano w przedmioty świadczące o ich bogactwie. Natomiast warstwa panująca mogła być całkiem innego, indoeuropejskiego pochodzenia, i składała się z ludzi obrabiających miedź, jeżdżących konno, z łuczników i wodzów, którzy marzyli o podbijaniu nowych terenów. Odrębne cechy antropologiczne „wodzów” (krótkogłowość, str. 121) świadczą o prawdopodobieństwie takiego scenariusza. Renfrew pisze, że hipotezę taką należy odrzucić, że „należy odrzucić dawne pojęcie wpływów etnicznych” (str. 125), ale nie doszukałem się żadnego argumentu, dlaczego należałoby tak zrobić. Poza osobistym przekonaniem Renfrewa, który nie raz na kartach swojej książki wykazał się ignorancją i brakami w umiejętności rozumowania i dlatego nie jest dla mnie żadnym autorytetem.

„Nie dysponujemy żadnymi dowodami na poparcie tezy o napieraniu jednego języka na drugi” (str. 125). Ależ wręcz przeciwnie, dysponujemy. Są tylko tacy wywrotowcy, jak Renfrew, którzy dowody te odrzucają w sumie bez powodu. Postępują oni wbrew doktrynie nakazującej przyjmować rozwiązanie najprostsze – przypuszczalnie dlatego, że nie widzą innego sposobu wybicia się i przedostania do podręczników jako twórcy niezależnych (choć o wątpliwej prawdziwości) koncepcji. Czasy odkrywania grobowców Tutenchamona czy Troi już chyba minęły i wpisanie swojego nazwiska do encyklopedii nie jest dziś tak proste jak kiedyś.

„Na każdym obszarze skład demograficzny w większości nie ulegał zmianie, a członkowie miejscowych elit mieli lokalne korzenie” (str. 125). Co do punktu pierwszego oczywiście Renfrew ma rację, ale co do drugiego można się zastanawiać. A właściwie należy stwierdzić z całym przekonaniem, iż nic nie uprawnia Renfrewa do wygłoszenia takiego stwierdzenia. Jest ono wziętym z powietrza założeniem i niczym więcej. A biorąc pod uwagę wrodzony konserwatyzm ludzki i skłonność do przestrzegania tradycji przodków, powiedziałbym, że bez pewnych ruchów ludności proces wymiany kultur wydaje mi się zupełnie nieprawdopodobny. Skoro dziś w Turcji tylko drobny ułamek ludności ma staroturkijskie korzenie genetyczne, nie ma powodu by przypuszczać, że większy odsetek najeźdźców był potrzebny, aby zindoeuropeizować Europę, aby zmienić kulturę dawnych mieszkańców, aby narzucić im nowy język i częściowo przynajmniej nowe zwyczaje.

„Przytoczone argumenty wydają się zupełnie obalać hipotezę, jakoby w owym czasie doszło do inwazji społeczności kurhanowych” (str. 126). Jakie argumenty? Czytałem ten fragment kilka razy i nie doszukałem się ani jednego argumentu. Renfrew jedynie przeczy temu, co dotąd ustalono, i proponuje nowe wyjaśnienie, zwykle na zasadzie negacji (nie ma dowodów, że…). Przepraszam bardzo, ale stwierdzenie „nie ma dowodów” nie jest jeszcze żadnym argumentem. Kolejny błąd logiczny Renfrewa, niemieszczący się w kanonach pracy naukowej.

„Z tego, co przedstawiliśmy, nie wynika, aby był to okres szczególnego uaktywnienia się procesu zastępowania jednego języka przez drugi” (str. 128). Ale też nie wynika teza przeciwna.

„Istniejące teorie wyjaśniające powstanie języka indoeuropejskiego zawierają fundamentalny błąd. Polega on na tym, że wyłonienie nowego kompleksu kulturowego utożsamiane jest z najazdem nowej grupy językowej” (str. 128). Czy najazd jakiegoś ludu jest równoważny powstaniu języka? Poza tym jak uzasadniono wyżej, wiązanie zmian kulturowych z migracjami przynajmniej jakiegoś odsetka ludności wydaje się najprostszym rozwiązaniem spełniającym naczelne postulaty metodologii naukowej.

„a fizyczny opis miejsca pochodzenia tych grup został stworzony jedynie na podstawie świadectw dostarczonych przez paleojęzykoznawstwo” (str. 128 / 129). A cóż to takiego „fizyczny opis”? Ciekawe, czy zawinił tłumacz czy autor… Poza tym zawarte tu twierdzenie jest nieprawdziwe. Językoznawcy zasugerowali co prawda czas i miejsce, jednak ich sugestie powiązano przecież z konkretnymi znaleziskami archeologicznymi. Moim zdaniem spójność obu podejść wydaje się jedynie potwierdzać ich prawdziwość. Metoda Renfrewa polega na podważaniu osiągnięć językoznawstwa i osiągnięć archeologii i wykazywaniu, że każda z tych nauk z osobna nie jest w stanie rozwiązać problemu wczesnych dziejów Indoeuropejczyków (nie jest to wcale takie pewne…). Likwidując powiązania i zależności między dziedzinami wiedzy można prawdopodobnie podważyć każdą teorię naukową. Tak się jednak nie robi nauki.

„Niestety, teorie te mają jeszcze trzecią, równie destrukcyjną wadę: nie podają absolutnie żadnego jasnego i uzasadnionego powodu tłumaczącego, dlaczego w ogóle miało dojść do rozproszenia” (str. 129). Po pierwsze nie jest to do końca prawdą, po drugie nie to jest ich zadaniem. Pierwszym etapem poznania naukowego jest opisanie rzeczywistości. Dopiero na drugim etapie stawia się pytanie „dlaczego”. A jeśli nie udaje się od razu znaleźć jasnej odpowiedzi, nie można od razu przeczyć ugruntowanemu już opisowi! Na przykład, badacze historii Majów ustalili, że po okresie świetności ich imperium upadło. Nikt nie umiał jednak wskazać, dlaczego. Czy więc należało zaprzeczyć faktowi, że imperium to upadło? Dopiero odczytanie pisma Majów spowodowało, że ich obraz ludu miłującego pokój i zapatrzonego w gwiazdy uległ zmianie. Majowie okazali się krwawymi barbarzyńcami, których miasta-państwa upadły, bo ich mieszkańcy wyrżnęli się nawzajem. Kto to mógł przypuszczać… Z całą pewnością istniał również powód migracji pierwszych Indoeuropejczyków. Wielu nowszych autorów powód ten wiąże z koniem i kołem, a być może i nowymi, efektywniejszymi metodami gospodarki rolnej, zapewniającymi druzgocącą przewagę nad sąsiadami. I doprawdy trudno przypuszczać, że jest to powód niejasny bądź nieuzasadniony.

„Za czasów Kossinny można było jeszcze wysunąć tezę, że to poczucie wrodzonej wyższości rasowej kazało Praindoeuropejczykom w różnych momentach w przeszłości poszerzać swe terytoria” (str. 129). To oczywiście była nadinterpretacja. Nie ulega jednak wątpliwości, że ludy indoeuropejskie na przestrzeni stuleci poszerzały swój areał kosztem ludów ościennych. Nie wiadomo do końca właściwie, dlaczego. Warto jednak zauważyć, że także Chińczycy poszerzyli swoją „przestrzeń życiową” kosztem ludów tajskich i birmańskich, Arabowie kosztem rozlicznych ludów semickich i niesemickich, niebywałą ekspansję obserwujemy w historii ludów turkijskich, swój obszar poszerzyły też ludy Bantu kosztem Pigmejów, Buszmenów i być może innych ludów dawniej zamieszkujących Afrykę (o czym pisze Renfrew). Dopatrywanie się źródeł sukcesu w poczuciu wyższości rasowej wiedzie oczywiście na manowce nauki, ale przecież jakaś przyczyna istnieć musi w każdym z tych przypadków. I chyba za każdym razem przyczyna ta była inna. Wydaje mi się, że sam fakt, że przecież jednak Indoeuropejczycy ulegli ekspansji (nieważne, czy w roku 3000 czy 6000 p.n.e.), świadczy o tym, że nasi językowi przodkowie pod pewnymi względami stali wyżej niż inni. Być może właśnie udomowienie konia i (związane z tym pośrednio) wytworzenie władzy ponadplemiennej umożliwiło ową ekspansję, w każdym razie chodziło raczej o przyczynę materialną niż o samą tylko świadomość odrębności czy wręcz wyższości.

„Podczas gdy na podstawie źródeł z późnego neolitu z Brytanii można założyć istnienie tam struktury wodzowskiej, to świadectwa pochodzące z kontynentalnej Europy nie zawsze pozwalają na wyciągnięcie tego samego wniosku” (str. 130). Powstaje pytanie, czy rzeczywiście społeczeństwa neolityczne Europy były tak egalitarne, jak chciałby je widzieć Renfrew. Jeżeli nawet istnieją jedynie nieliczne dowody, że ówczesne społeczeństwa były w jakiś sposób zorganizowane, to jednak takie dowody przecież istnieją. W dodatku wydaje się, że obok argumentów bezpośrednich można wskazać i pośrednie. Czy społeczeństwo wspólnotowe byłoby w stanie wznosić kurhany czy budowle megalityczne?

„Nie jest też jasne, co sprawiło, iż ludzie kultur kurhanowych byli tak dobrymi wojownikami” (str. 130). Nie wiadomo, czy autor stawia w tym momencie rzeczywiście pytanie, czy tylko jest to figura retoryczna. Nie wiadomo też, dlaczego autora niepokoi myśl, że mogliby być to konni wojownicy, zwłaszcza, że „rzeczywiście, istnieje duże prawdopodobieństwo, że mniej więcej w tym samym czasie koń był zwierzęciem szeroko eksploatowanym na stepach południowej Rosji; są też dowody na to, że używano go jako wierzchowca”. I dalej: „dysponujemy niewielką ilością świadectw przemawiających za inwazją jeźdźców konnych na zachód” – ale takie świadectwa jednak istnieją, co przecież wynika z treści tego zdania, i nie można ich wobec tego zlekceważyć. Jeżeli, co powtarzam po raz kolejny, jedynie znikomy odsetek ludności ówczesnej Europy stanowili indoeuropejscy najeźdźcy z obszarów nadczarnomorskich, szereg elementów ich kultury mogło być początkowo na tyle mało zauważalnych, że dziś trudno je dostrzec archeologom. Wiele elementów materialnej kultury, a nawet języka, późniejszych Celtów czy Germanów może mieć lokalne, przedindoeuropejskie korzenie, co wskazuje na duży udział ludności miejscowej i uprawdopodobnia model dominacji elit, krytykowany przez Renfrewa mimo braku uprawniających do takiej krytyki argumentów.

„Mniej więcej w tym czasie, czyli w późnym neolicie europejskim, w wielu dziedzinach nastąpiła znaczna intensyfikacja gospodarowania” (str. 131). Prawdopodobnie gospodarka wypaleniskowa, prowadzona w pierwszej fazie neolitu w Europie, doprowadziła do zaburzeń w naturalnym środowisku, które umożliwiły imigrację ludności ze stepów, zajmujących się pasterstwem, a tylko dorywczo rolnictwem. Renfrew słusznie podkreśla, że „pasterstwo uzupełniło istniejący model ”, ale nie wyciąga z tego stwierdzenia konstruktywnych wniosków, gdyż nie wskazuje źródeł nowych idei. A przecież chyba najprościej zinterpretować fakty w taki sposób, że przez 3 poprzednie tysiące lat (6000 – 3000 p.n.e.) w Europie dominowała kultywująca swoje tradycje ludność semitoidalna czy baskoidalna. Nowe sposoby gospodarowania wiązały się zaś z napływem na pół pasterskich plemion indoeuropejskich, które spowodowały zmiany w sposobie gospodarki w Europie.

„Początkowa kolonizacja zachodniej części stepów odbywała się z zachodu” (str. 133). Jeśli wierzyć cytowanemu wyżej Gordonowi, rzut oka na jego mapę wykazuje, że taki scenariusz był możliwy, lecz poprzedzał okres indoeuropejskiej wspólnoty plemienno-językowej. Innymi słowy, dopiero wykształcenie się kultury kurhanowej ok. 3500 p.n.e. dało początek właściwym Indoeuropejczykom. To, co było wcześniej, pozostaje w krainie fantazji i mało uzasadnionych domysłów. Jeżeli słuszna jest hipoteza indotyrreńska, wspólni językowi przodkowie późniejszych Indoeuropejczyków i Etrusków mogli zamieszkiwać Rumunię i Ukrainę (krąg kulturowy Cucuteni-Tripolie). Nie zmienia to jednak w niczym faktu, że wszystkie ludy indoeuropejskie, w tym anatolijskie, mają swoje wspólne źródło zapewne wśród nosicieli kultury kurhanowej.

„Z punktu widzenia Europy jako całości trudno uwierzyć, że około 3500 do 3000 r. p.n.e. doszło na kontynencie do znaczących i długotrwałych ruchów populacji z Europy wschodniej do środkowej” (str. 134). O tym, że Renfrew jest człowiekiem małej wiary, przekonaliśmy się już wcześniej. Poza tym błędne jest założenie, że do wymiany języków potrzebne były „znaczące ruchy populacji”. Po raz kolejny powtórzę, że niewielka grupa przybyszów jest w stanie dokonać zmian w kulturze przeważającej liczebnie ludności zastanej i żadne migracje na olbrzymią skalę nie były w związku z tym konieczne.

„Model fali Schmidta można zastosować do języków indoeuropejskich, czego wynikiem jest uproszczony schemat pokazany na ryc. 5.2.” (str. 142). Zwracam tu uwagę, że schemat ten jest dość przejrzysty i zgodny z ustaleniami językoznawstwa historycznego. Wielkie koło obejmujące języki bałtyckie, słowiańskie, ormiański, indoirańskie i albański to języki satəm. Koła peryferyjne obejmujące języki germańskie, celtyckie, italskie, grecki, anatolijskie i tocharskie reprezentują języki kentum. Powołując się na ten schemat, Renfrew zadaje (po raz kolejny) kłam samemu sobie. Przecież wyżej (str. 95) próbował udowodnić, że podział na języki satəm i kentum jest kolejnym indoeuropejskim mitem, a teraz posługuje się schematem obrazującym zasadność tego podziału.

Dla porządku dodam jeszcze tylko, że model zmian językowych znany jako hipoteza fali nie zawsze jest poprawny. W czasie dyferencjacji języków romańskich fale kolejnych innowacji nie powinny docierać do rodzących się z łaciny języków peryferyjnych, jak portugalski i rumuński. Rzeczywiście, języki te znają archaizmy, które w innych językach romańskich zostały wyparte przez innowacje. Jednak nawet dla niespecjalisty jest oczywiste, że ze wszystkich języków romańskich najbliższy łacinie pozostał włoski, a więc język centralny, w którym powinno było zajść najwięcej zmian. Stało się tak dlatego, że języki peryferyjne poddane były silnej presji zewnętrznej. Na przykład na francuski silnie oddziałał galijski, a później język germańskich Franków. Wydaje się, że języki indoeuropejskie wykazują podobny obraz. Peryferyjne języki, jak tocharski, anatolijskie czy celtyckie, wykazują zdumiewające archaizmy, ale i wielkie zmiany będące wynikiem oddziaływania nieindoeuropejskich języków ościennych. Uprawdopodobnia to schemat Schmidta i hipotezę kurhanowo-migracyjną, natomiast zadaje kłam hipotezie Renfrewa, że Indoeuropejczycy rozprzestrzenili się po Europie już około roku 6000 p.n.e.

„Dlatego obecnie nie przywiązuje się tyle uwagi do podziału na języki centumowe i satemowe” (str. 145). I znów Renfrew powraca do idei, którą przecież odrzucił cytując schemat Schmidta. W rzeczywistości niewielu badaczy przeczy bliższemu pokrewieństwu języków satəm. Natomiast pokrewieństwo między językami kentum jest luźniejsze.

W dalszym ciągu Renfrew omawia poglądy Trubieckoja (str. 146 – 147), który w latach 30-tych XX wieku zaprzeczał istnieniu indoeuropejskiego prajęzyka i przypuszczał, że pierwotnie różne języki dopiero stawały się indoeuropejskie z biegiem czasu. Jego poglądy zostały generalnie odrzucone przez językoznawców, jednak Renfrew pisze, że jego podejście jest „nadzwyczaj logiczne”. Jak widać, ta rzekomo nadzwyczajna logika jest zauważana dziś tylko przez bardzo nielicznych.

„Proces ten obrazuje nam, jak za sprawą rozwoju językoznawstwa jako dyscypliny naukowej podważona została wiarygodność procedury godnej kiedyś zaufania, tj. metody komparatywnej” (str. 148). Zauważmy najpierw, że zdanie to wypowiada nie językoznawca, ale archeolog. I niestety, jego opinia jest typową opinią dyletanta nierozumiejącego istoty rzeczy. Rzeczywistość – jak zwykle – wygląda zupełnie inaczej. Nauka tworzy modele rzeczywistości, które z natury rzeczy są znacznie uproszczone. Wraz z postępem wiedzy te początkowo proste modele ulegają komplikacji, co przecież w niczym nie podważa ich prawdziwości w określonych warunkach. W tym konkretnym przypadku rozwój językoznawstwa również nie podważył użyteczności komparatywistyki, jednak wykazał, że nie można bezkrytycznie zestawiać słów z różnych języków i po prostu porównywać je ze sobą. Okazuje się bowiem, że wiele słów to zapożyczenia, które obraz pokrewieństwa językowego jedynie komplikują. I dlatego aby metoda komparatywna była efektywna, owe zapożyczenia trzeba na wstępie odrzucić. Jednak ta okoliczność nie podważa wiarygodności samej metody, jak imputuje Renfrew! Tak samo jak teoria Einsteina nie podważa przecież zasad mechaniki Newtona, ale ogranicza ich zastosowanie do określonych przypadków.

„Obecnie jednak wiadomo, że podczas gdy z jednej strony wszystkie gałęzie azjatyckie mają strukturę PO (indoaryjski i armeński), to języki południowej Europy orzeczenie – podmiot (albański, grecki, romańskie i celtyckie), a w północnoindoeuropejskich nie zawsze orzeczenie poprzedza podmiot (perski, słowiańskie, bałtyckie i germańskie)” (str. 150). No i znów Renfrew wykazuje swój dyletantyzm, co z przykrością stwierdzam. Przecież jak się czegoś nie wie, czyż nie lepiej nie ruszać tematu? A Renfrew najwyraźniej nie wie, że struktura OP (orzeczenie – podmiot) z całą pewnością nie występuje ani w językach romańskich, ani w greckim. Widocznie brak mu klasycznego wykształcenia… Gdyby je miał, z pewnością by wiedział, że klasyczna greka, jak i klasyczna łacina, stosowała w zdaniach nienacechowanych typową strukturę indoeuropejską, tj. podmiot – orzeczenie. Cechę tę odziedziczyły również języki romańskie. Nawiasem mówiąc, w łacinie i grece dopełnienie bliższe (o którym Renfrew w ogóle nie wspomina) najczęściej poprzedza orzeczenie (a więc zamiast Cezar zbudował most mówiło się Cezar most zbudował). A zatem różnica między łaciną czy greką a np. językami słowiańskimi istnieje, ale polega na czymś zupełnie innym niż chce Renfrew. Natomiast szyk orzeczenie – podmiot wykazują języki celtyckie. Warto przy okazji zauważyć, że identyczny szyk istniał w egipskim, często zdarza się on także w językach semickich.

„W badaniach archeologicznych nad językiem należy mieć to na uwadze” (str. 158). A od kiedy to przedmiotem interesującym archeologów jest język? „Nic szczególnego (z punktu widzenia archeologii) nie jest związane pod względem zewnętrznym ze stałym rozwojem języka” (str. 163). A więc archeologia w wydaniu Renfrewa staje się arcyciekawą nauką – bada coś, co nie da się właściwie badać, bo nie pozostawia śladów „zewnętrznych”…

„Rozległe terytoria obu Ameryk były nie zamieszkane przez ludzi do momentu dotarcia tam pierwszych łowców, którzy przedostali się przez przesmyk lądowy w miejscu dzisiejszej Cieśniny Beringa prawdopodobnie przed 10 000 r. p.n.e.” (str. 161). Kolonizacja Ameryk przez istoty ludzkie jest tematem wielu spekulacji, tym niemniej większość współczesnych badaczy zdecydowanie odrzuca datę 10 000 p.n.e. podaną swego czasu przez Hrdličkę; nawet zwolennicy późnej kolonizacji Ameryki mówią raczej o dacie 12 000 p.n.e. Zainteresowanym polecam mój artykuł na ten temat, a także ciekawy internetowy tekst „Pierwsi odkrywcy Ameryki ” oraz uwagi o istnieniu Beringii – pomostu lądowego umożliwiającemu dotarcie ludzi do Ameryki. Proszę koniecznie zwrócić uwagę na daty!

„Podczas lektury wcześniejszych prac można odnieść wrażenie, że w danej osadzie każdorazowa zmiana stylu dekorowania ceramiki pociągała za sobą całkowitą wymianę populacji, a co za tym idzie, także języka” (str. 163). Być może Renfrew odnosi takie właśnie wrażenie… Dla mnie jest oczywiste, że zmiany w kulturze materialnej mają najczęściej jakiś związek z przemieszczeniami ludności, ale niekoniecznie z całkowitą wymianą populacji. Tym bardziej zmiana języka nie musi wcale oznaczać wielkich migracji. Czy dzisiejsi Hiszpanie są biologicznymi potomkami Latynów zamieszkujących niegdyś Rzym? Czy są nimi Francuzi, którzy przecież słusznie uważają się za potomków celtyckich Galów? Wydaje się, że udział biologicznego elementu rzymskiego nie był zbyt duży w etnogenezie Hiszpanów czy Francuzów, a mimo to doszło przecież do wymiany języka. Nie ma podstaw, aby przypuszczać, że w bardziej odległej przeszłości nie dokonywały się podobne procesy.

Omawiając pierwszy model wymiany języków, opisany jako „Demografia/gospodarka żywnościowa” (str. 164), Renfrew dochodzi do zasadniczo słusznego wniosku, że przybysze mają szansę rozprzestrzenić się i narzucić swój język tubylcom, jeżeli ich sposób gospodarowania jest wydajniejszy, przez co lepiej im się powodzi i szybciej zwiększają swoją liczebność. Twierdzenie odwrotne nie musi być jednak prawdziwe, to znaczy nie ma zasadniczo argumentów za tym, aby przypuszczać, że tylko wydajniejsza gospodarka może spowodować wymianę języka. Poza tym, niewątpliwie słuszne jest pogląd, że wprowadzenie rolnictwa na tereny zajęte uprzednio przez ludy zbieracko-myśliwskie doprowadziło z dużym prawdopodobieństwem do wymiany języka. Ale też nie jest wykluczone, że i druga rewolucja neolityczna, związana z szerszym wprowadzeniem pasterstwa i zwiększeniem wydajności metod uprawy roli, mogła być związana z wymianą języka. Dziwnym trafem, zmiana ta podejrzanie zbiega się w czasie z postulowanym tradycyjnie okresem indoeuropeizacji Europy. Renfrew woli tego splotu okoliczności nie zauważać.

Do rozdziału 7 (str. 188 i następne) można odnieść pewną uwagę ogólną. Renfrew przyjmuje mianowicie, że rolnictwo było tym potężnym czynnikiem, który umożliwił wymianę języka wśród mieszkańców dawnej Europy na przestrzeni lat 6500 – 3500 p.n.e. Zdaje się jednak nie zauważać, że pierwszymi rolnikami były przecież ludy semickie, a nie indoeuropejskie! I Renfrew sam to przyznaje („wiele grup mówiących po semicku to także społeczności rolnicze”, str. 196). Dlaczegóż zatem Europy nie skolonizowali Semici??? Otóż ja śmiem twierdzić, że Renfrew ma rację twierdząc, że rolnictwo było istotnie tym potężnym czynnikiem, który umożliwił wymianę języków w okresie 6500-3500 p.n.e. w Europie. Ale ja jestem tu znacznie bardziej konsekwentny od Renfrewa. Skoro to Semici (czy wtedy jeszcze raczej Semitoidzi) pierwsi zajmowali się uprawą roli, to właśnie oni skolonizowali Europę! Pozostał po nich ślad w słownictwie germańskim na przykład. Natomiast inwazja Indoeuropejczyków to historia o parę tysięcy lat późniejsza i związana z koniem i łukiem, a nie z krową i motyką (mówiąc w skrócie). To jest właśnie moja osobista hipoteza, oparta na wszelkich argumentach i pseudoargumentach dostarczonych przez Renfrewa, z tym że z większą konsekwencją.

„Rozwiązaniem zatem mogłaby być tylko taka teoria, w której wszystkie wymienione elementy, tj. kultura kurhanów, kultura ceramiki sznurowej i kultura pucharów dzwonowatych, odgrywałyby pewną rolę” (str. 189). Takim rozwiązaniem jest niewątpliwie klasyczna teoria rozprzestrzeniania się języków indoeuropejskich… i to chyba wyraźniej niż hipoteza Renfrewa. Teoria „kurhanowa” zakłada, że rozejście się języków indoeuropejskich nastąpiło ok. 3500 – 3000 r. p.n.e., po czym przez następne tysiąc lat Indoeuropejczycy zamieszkujący Europę byli nosicielami kultury ceramiki sznurowej, a może nawet obu pozostałych wymienionych kultur. „Nawet jeżeli każdy z tych kompleksów rozpoznano jako jednorodny językowo, żaden z nich nie był wystarczająco duży, aby objąć całą Europę”. To prawda, że żaden z tych kompleksów nie objął całej Europy, ale przecież właśnie takiego obrazu należałoby się spodziewać biorąc pod uwagę, że migrujący Indoeuropejczycy wchłaniali w siebie kultury miejscowe. Tymczasem Renfrew krytykując „teorię kurhanową” zdaje się oczekiwać, że pomimo migracji na obszarach tysięcy kilometrów i na przestrzeni tysiąca lat, pierwotna kultura Indoeuropejczyków powinna zachować się w postaci niezmienionej. Nikt nie twierdzi, że był okres, gdy większość Europy była jednorodna językowo: dyferencjacja języków następowała bowiem podczas przemieszczeń ludności trwających setki, a może i tysiące lat.

„Dotychczas zupełnie ignorowaliśmy istniejące wcześniej mezolityczne społeczności łowiecko-zbierackie” (str. 194). Ignorowanie takie kłóci się przede wszystkim z danymi językowymi. Niektóre języki indoeuropejskie wykazują szereg swoistych rysów, wskazujących, że przy ich formowaniu się silny wpływ wywierał substrat (język używany wcześniej na danym obszarze, na który nałożył się napływający dialekt indoeuropejski). Na przykład w językach germańskich taką nieindoeuropejską cechą są spory procent oryginalnego słownictwa i przesuwki spółgłosek, w celtyckich – lenicja i szereg osobliwości gramatycznych. Teoria, że pragermański czy praceltycki nałożyły się na języki ludności mezolitycznej, których wpływ można zignorować, jest przez to mało prawdopodobna. Zwłaszcza fakt, że terminologia rolnicza miewa w wielu językach przedindoeuropejskie pochodzenie, uprawdopodobnia raczej twierdzenie, że poszczególne języki indoeuropejskie nakładały się na języki ludności znającej już rolnictwo, a nie na języki ludów parających się zbieractwem i rybołówstwem.

Na str. 208 Renfrew omawia wnioski z hydronimicznych badań Krahego (dotyczących nazw rzek), które sugerują istnienie wczesnej fazy rozwoju języka indoeuropejskiego na pewnych obszarach Europy; nieprawdą jest wszakże, iż jedynie nazwy rzek środkowoeuropejskich „zachowały wiele podobieństw”. Przecież choćby przytoczone przykłady świadczą, że ów staroindoeuropejski obszar rozciągał się od Hiszpanii po Szkocję i Niemcy, a więc dotyczył raczej Europy zachodniej niż środkowej. pozostaje to w rażącej sprzeczności z mapką (ryc. 7.7, str. 206), według której poszczególne obszary Europy zachodniej miały jakoby być językowo skolonizowane w wyniku kilku różnych transformacji. W każdym razie brak tu miejsca na jednorodny obszar staroindoeuropejski, wynikający z prac Krahego. Uderza też fikcyjność procesu opisanego jako transformacja 7, a który miał rzekomo doprowadzić do „wczesnych języków Hiszpanii i Portugalii”. Jakich? Przecież oprócz nieindoeuropejskich iberyjskiego i baskijskiego z obszaru tego znamy w najwcześniejszym okresie tylko kilka odmian języków celtyckich, które raczej nie mogły rozwinąć się w wyniku „transformacji” w oderwaniu od reszty obszaru celtojęzycznego.

„Europejskie słowa na określenie morza, lasu, dębu, jabłka itd. pojawiają się w językach środkowej i północnej Europy – generalnie na północ od Alp – a nie ma ich na południu” (str. 208). Twierdzenie to, włożone w usta Krahego (którego pracy nie znam, co z bólem stwierdzam), jest oczywiście fałszywe. Odpowiedniki polskiego słowa „morze” są doskonale znane zarówno w łacinie, w językach germańskich, celtyckich, jak i słowiańskich, a przecież nie wszystkie z tych języków występują na północ od Alp. Nie za bardzo również wiadomo w myśl hipotezy Renfrewa, dlaczego w greckim nie zachował się ten wyraz. Przecież pierwsi rolnicy w Europie mieli jakoby przybyć do Grecji z Anatolii właśnie przez morze (str. 216)! Z kolei pojęcie „las” ma różne odpowiedniki w różnych językach; jedynie łac. silva i greckie hylē z jednej strony, zaś ang. wood i celtyckie (galijskie) vidu- wydają się być spokrewnione (słow. lěsъ, niem. Wald są innego pochodzenia). Pierwotna nazwa dębu nie jest znana i znów w różnych językach znajdujemy różne nazwy: germańskie *ajk- < IE *aig- (ang. oak) ma odpowiedniki greckie (aigilōps), zaś łac. quercus < *perkʷos związane jest z bałtycką nazwą boga Perkuna i prawdopodobnie z naszym piorunem. Irlandzkie daur (gal. dervus) odpowiada z kolei naszemu wyrazowi drzewo. W końcu jabłko ma odpowiedniki w łacinie (a więc na południe od Alp, abella), germańskim (ang. apple) i celtyckim (ir. aball); z drugiej strony łac. mālum ma grecki odpowiednik mēlon (wyraz ten jest prawdopodobnie pokrewny polskiemu malina). Wydaje się, że fakty te zdecydowanie przeczą obserwacjom – nie wiadomo tylko czyim, Renfrewa czy Krahego.

„Mykeński grecki bliższy jest współczesnemu greckiemu niż łacińskiemu” (str. 214) i doprawdy trudno się temu dziwić. Sugerowana rzekomo wielka zbieżność greki mykeńskiej i klasycznej, a nawet współczesnej, jest przesadą. Co prawda, język grecki jest w ogóle bardzo zachowawczy, co być może można przypisać wyjątkowo długiej tradycji literackiej, jednakże już nawet greka Homera jest w rzeczywistości zdecydowanie różna od greki klasycznej, a co dopiero greka mykeńska! Według Renfrewa język Mykeńczyków oddziela od współczesności 3300 lat (w rzeczywistości może nawet trochę więcej, ale nie jest to już tak istotne). Jeżeli klasyczny model dyferencjacji języków indoeuropejskich jest poprawny, oddzielenie protogreckiego od dialektów protoitalskich mogło nastąpić około roku 3000 p.n.e. czyli 5000 lat temu, albo jeszcze inaczej – 1700 lat przed datą Renfrewa. Do tego należy dodać okres kształtowania się języka łacińskiego; między datą 3000 p.n.e. a łaciną Plauta (ok. 200 r. p.n.e.) minęło 2800 lat. A zatem mykeński od greki współczesnej oddziela 3300 lat, zaś od łaciny Plauta łącznie 4500 lat oddzielnego rozwoju. Nawet jeśli można mieć pewne zastrzeżenia odnośnie takiego sposobu obliczania, i tak większe podobieństwo greki mykeńskiej do greki współczesnej niż do łaciny wydaje się logiczne.

„Nie wydaje się przekonująca argumentacja przedstawiona przez Jamesa Mellaarta, jednego z najlepszych znawców pradziejów Anatolii, wskazująca na duże zniszczenia, łączone z przemieszczeniami grup ludzkich i języków we wczesnym okresie epoki brązu. Trudno jest zrozumieć, dlaczego ludzie w tym okresie mieli się wtedy przemieszczać w dużych grupach (…)” (str. 220). I znów Renfrew stara się przeczyć faktom i ich interpretacjom dokonanym przez „jednego z najlepszych znawców” tylko dlatego, że czegoś tam nie umie sobie wyobrazić. Jeżeli już we wczesnym okresie epoki brązu dochodziło do migracji, a z migracje mają wskazywać na istnienie społeczeństw typu wodzowskiego, jest chyba najoczywistsze pod słońcem, aby domniemywać istnienie takich społeczeństw już w tym okresie, a nie zakładać a priori, że ukształtowały się one dopiero około roku 1000 p.n.e. i w skutek takiego nieuzasadnionego założenia konsekwentnie przeczyć faktom zebranym przez najwybitniejszych specjalistów.

Powiem więcej, wydaje się, że zorganizowane i zhierarchizowane społeczeństwa około roku 3000 p.n.e. nie były czymś niezwykłym! Przecież w tym okresie kwitła cywilizacja Sumerów, w Egipcie rozpoczynał się okres władzy pierwszych faraonów, a niewykluczone, że istniały już podwaliny cywilizacji chińskiej. Skądinąd wiadomo, że znano już wówczas koło (i to w Europie środkowej i wschodniej), używano wozów, a na obszarach stepów wschodnioeuropejskich hodowano konie. Prawdę powiedziawszy, to istnienie wówczas społeczeństw egalitarnych byłoby czymś niepasującym do epoki. Warto też przypomnieć, że pierwsze miasta, a w każdym razie jakieś społeczeństwa zorganizowane, istniały już na Bliskim Wschodzie może nawet w roku 9000 p.n.e. (Jerycho), a więc w okresie, gdy w Europie istniały jeszcze resztki lądolodu. W ciągu następujących 6 tysięcy lat pierwotne społeczeństwa wspólnotowe zapewne zdążyły odejść do lamusa historii, przynajmniej w regionie europejsko-bliskowschodnim. Zupełnie inny problem, który należałoby tu zasygnalizować, dotyczy w ogóle istnienia i kształtu domniemanego ustroju wspólnoty pierwotnej, jak go przed laty nazywano w polskich publikacjach. Skądinąd wiadomo, że hierarchia osobników jest powszechna w przyrodzie wśród istot żyjących w skupieniach i występuje także u naszych małpich krewniaków. Najprościej zatem założyć, że określona hierarchia towarzyszyła naszemu gatunkowi od okresu jego powstania. Jedyne rodzące się w tym kontekście pytanie może dotyczyć co najwyżej liczby ludzi podlegających władzy wodza. Istnieją jasne przesłanki, że już w roku 9000 p.n.e. istniały społeczeństwa złożone z wieluset, a może i kilku tysięcy osób poddanych władzy jednego naczelnika. Tym bardziej można zakładać istnienie podobnie zorganizowanych społeczeństw w VII tysiącleciu p.n.e. (zob. np. Çatal Hüyük), a co dopiero na początku III tysiąclecia p.n.e.

O Trakach tak pisze Renfrew na stronie 225: „(…) używali oni języka trackiego, podobnego do tego, który istnieje obecnie w Bułgarii”. Cóż, doprawdy trudno wdawać się w polemikę z autorem, którego ignorancja sięga aż tak daleko. O ile wiem, istnieją badacze zakładający, że Trakowie uniknęli romanizacji i ich językowi udało się dotrwać do wieku V, może nawet VI, ale nie oparli się z pewnością nawale Słowian. Pogląd, że język tracki jest używany do dziś jest chyba zupełnie izolowany i raczej nie znajduje oparcia w faktach.

Z pozostałej części książki omówię jeszcze tylko jeden cytat. „Oczywiście wizja wojowniczego społeczeństwa wczesnoindoeuropejskiego, składającego się z koczowniczych jeźdźców przemieszczających się na duże odległości, wydawała się bardzo atrakcyjna. Wsparta znaczącą ilością materiałów archeologicznych przedstawionych przez Childe'a, a potem przez Gimbutas (…)” (str. 324). No więc co się stało z tą „znaczącą ilością materiałów” w wizji Renfrewa? Czyżby te same materiały nagle przestały mieć jakiekolwiek znaczenie jako argumenty?

I na tym niestety muszę zakończyć. Opuściłem w powyższej analizie kilka ostatnich rozdziałów. Już chyba jednak z tego, co napisałem, można się zorientować, że Renfrewowi nie wierzę i nie uwierzę w ani jedno jego słowo, dopóki nie zobaczę jakiegokolwiek argumentu. A takowego w jego książce nie dostrzegłem. Zamiast tego znalazłem jedynie narzekania, że Renfrew nie umie zrozumieć tego czy tamtego oraz nazywanie argumentami jego własnych wniosków wyssanych w sumie z palca. Nic dziwnego, skoro posługuje się taką dziwną odmianą logiki, co starałem się wyżej na kilku przykładach przedstawić.

 

Artykuł został opublikowany także na witrynie autora pod adresem http://grzegorj.5v.pl/lingwpl/renfrew.html