JustPaste.it

Jak urządzić uroczystość z kozłem ofiarnym?

Racjonalność watykańska, a klimaty "historiografii magicznej". Kto zamordował "doktrynę Breżniewa"?

Racjonalność watykańska, a klimaty "historiografii magicznej". Kto zamordował "doktrynę Breżniewa"?

 

Edward M. Szymański

  

Jak urządzić uroczystość z kozłem ofiarnym?

 

Różnice w myśleniu o stanie wojennym i innych sprawach

      

 Jak myśli były rzecznik Watykanu?  

    Dlaczego Joaquin Navarro-Valls w odniesieniu do IPN-u użył sformułowania, że jest to „groźny trybunał”?  Odpowiedź, choć ogólna, jest bardzo interesująca i, zgodnie z jego obecną sytuacją, mieszcząca się ściśle  w ramach zagadnień etycznych i chyba do nich się w zasadniczej argumentacji  ograniczająca.  Nawiązując do faktu,  że Jaruzelski stał się „symbolem reżimu komunistycznego”, były rzecznik zauważa że „wytaczanie procesu ikonie pociąga za sobą ryzyko postawienia przed sądem historii - bez osoby, co kończy się przypisaniem osobie win historii.”  

 A co IPN? 

      Ten „groźny trybunał” – zauważmy -  na wspomniane ryzyko już się zdecydował, gdyż z formalnym oskarżeniem wystąpił.  Jeśli tak, to przynajmniej moralnego osądu już we własnym gronie  dokonał, gdyż raczej trudno zakładać, że wystąpiłby z „niemoralnym” w jego rozumieniu oskarżeniem. Samodzielnie zatem  dokonał moralnego osądu nad historią, historią bardzo niedawną, przyznając sobie tym wcale niemałe uprawnienia.

Co Papież? 

       Jak zaś wygląda polityczna ocena historii tamtych lat z punktu widzenia jednej z dwóch kluczowych  dla mojego cyklu artykułów osób – Jana Pawła II? O bezpośrednie świadectwo trudno, ale istnieje bardzo wiarygodne, chyba nie tylko moim zdaniem, świadectwo pośrednie, jakim jest wypowiedź kardynała Stanisława Dziwisza, wieloletniego i najbliższego współpracownika naszego papieża. Kardynał Dziwisz w swoim „Świadectwie” mówi w komentarzu do zdania: I tak dotarliśmy do niewiarygodnego roku 1989:

                      Jan Paweł II nie spodziewał się tego. Oczywiście uważał, że system ten w swojej niesprawiedliwości społecznej i słabości gospodarczej, skazany jest na upadek. Jednak Związek Radziecki pozostawał terytorialną, polityczną, militarną i nuklearną potęgą.  Dlatego Ojciec Święty, nie uważając się – jak mawiał żartobliwie – za proroka, nie przypuszczał, że do obalenia komunizmu dojdzie tak szybko.  I że proces wyzwolenia może być błyskawiczny i bezkrwawy. [s. 161]

         Tak z perspektywy czasu, w makroskopowym spojrzeniu Papieża oceniony został ogrom zmian w świecie od czasu objęcia przezeń pontyfikatu. Czy według Papieża był to czas stracony dla świata? Czy mógł zatem  być jednocześnie bardzo jednoznacznie  stracony dla Polski?

Moja teza.

Owych zmian nie dokonywały krasnoludki.  W  skomplikowanym szeregu  tych zmian ma swoje miejsce stan wojenny.  Czy w 1981 roku Związek Radziecki był cokolwiek mniejszą terytorialne, politycznie, militarnie i pod względem nuklearnym mniejszą potęgą, niż blisko dekadę później? Był wczesniej o wiele silniejszy. Może więc stan wojenny był niezbędnym ogniwem, aby do owego „niewiarygodnego roku 1989.” mogło dojść? Odpowiedź twierdząca  jest  jedną z głównych tez mojego reportażu. Jest ona głęboko sprzeczna z tezą forowaną przez środowiska polskich historyków. Bardzo klarownie  wyartykułowana jest ona w książce „Utopia nad Wisłą. Historia Peerelu” [ która będzie jeszcze przedmiotem uwagi w dalszych dywagacjach]  Odnotujmy już teraz tę wypowiedź, gdyż będzie ona lejtmotywem sporu nie tylko w tym artykule ale właściwe w całym ich cyklu.

Ocena polskich historyków. 

 Bilans stanu wojennego autorzy książki sformułowali następująco:

 Obrońcy decyzji z 13 grudnia najczęściej twierdzili, iż uchroniła ona Polskę od interwencji radzieckiej. Dla krytyków stanu wojennego rzekoma nieuchronność tej ostatniej budziła z kolei rozliczne wątpliwości. Spór ten nie doczekał się jak dotąd jednoznacznego rozstrzygnięcia i należy wątpić, by kiedykolwiek miało ono miejsce. Z obecnej perspektywy można natomiast ocenić, że sam stan wojenny nie zdołał rozwiązać żadnego ze stojących przed Polską problemów politycznych i gospodarczych, a odkładając ich rozwiązanie w czasie zapoczątkował okres kilkuletniej wszechogarniającej stagnacji, przy której gomułkowska „mała stabilizacja” jawiła się jako epoka dynamicznego rozwoju. [s. 324]

 Czy z papieskiej oceny całej dekady zmian w świecie można by wywnioskować, że zgodziłby się ona na podobne podsumowanie stanu wojennego? Polska nie leży na Madagaskarze. Znajdowała się oku politycznego cyklonu mającego zmienić mapę świata. Skąd więc tak ponury bilans stanu wojennego polskich historyków? To złożona sprawa, w tym artykule zaś wskazuję na pierwiastki magicznego myślenia naszych dziejopisów, którymi dzielą się w swoich publikacjach z liczną rzeszą ich czytelników.  

 Sąd nad historią „bez osoby”.

 Czym to może być? – wróćmy  do wypowiedzi watykańskiego rzecznika.  Czy nie kryje się za tym osąd nad całą  zbiorowością winną „niesłusznej” historii i wraz z tym poczucie racji oskarżycieli do wymierzania odpowiedzialności zbiorowej?  Navarro-Valls,  o tym nie mówi, ale przecież prowokuje do takich pytań. A według niego wspomniana  sytuacja kończy się przypisaniem konkretnej osobie  win historii. Komu już te winy przypisano?  Pytanie  retoryczne. Generał Jaruzelski to idealny kandydat na kozła ofiarnego. Aby taką rolę mógł odegrać społeczeństwo powinno być do tego  przygotowane i można powiedzieć, że było przygotowywane. 

 Mechanizm kozła ofiarnego.

         Mechanizm kozła ofiarnego znany jest chyba we wszystkich kulturach świata, ale w cywilizacji Zachodu, jako w pierwszej, uznany został za etycznie niedopuszczalny. Sprzeciw byłego rzecznika Watykanu jest zatem uzasadniony samą istotą funkcji, którą niegdyś pełnił. Jeśli dostrzega to, czego nie dostrzegają inni (lub z jakichś powodów nie mówią o tym), nie widzi powodów, by samemu   o tym nie mówić.

       Na czym polega mechanizm kozła ofiarnego? Warto zajrzeć choćby do Wikipedii, gdzie można przeczytać bardzo ogólne określenie:

       Mechanizm kozła ofiarnego polega na tym, iż grupa społeczna w momencie kryzysu, dezintegracji czy zagrożenia, by powrócić do stanu utraconej równowagi, obiera sobie ofiarę, która staje się obiektem zbiorowej agresji całej grupy. Agresja ta ma na celu śmierć bądź różnego rodzaju wykluczenie ofiary (wypędzenie, wykluczenie symboliczne - np. opaski z "gwiazdą Dawida" lub przezwiska w grupie rówieśniczej). Grupa wmawia sobie bowiem, że ofiara ta ponosi winę za nieszczęście lub zagrożenie, które doprowadziło do kryzysu, dezintegracji grupy. [http://pl.wikipedia.org/wiki/Kozio%C5%82_ofiarny]

        Mechanizm kozła ofiarnego ma wiele różnych form, wiele różnych historycznych konkretyzacji. Warto zajrzeć na tę stronę, by znaleźć się w świecie mrocznych instynktów, krwawych wydarzeń, a w tym i zbrodni  mających mieć charakter wymierzenia dziejowej sprawiedliwości. ( Np. egzekucje rodziny królewskiej i arystokratów w czasie rewolucji angielskiej, rewolucji francuskiej i rewolucji październikowej).

       Nie chcę tu dokonywać pełnej rekonstrukcji mechanizmu kozła ofiarnego, z jakim w moim mniemaniu mamy dziś do czynienia, ale wskazać na niektóre ważne elementy tego mechanizmu, jakie dadzą się łatwo w naszej rzeczywistości odszukać. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że można wskazać na wcale pokaźny  fragment receptury na urządzenie olbrzymiej imprezy z kozłem ofiarnym.

 Unieważnić historię!

Odwołanie się do magicznego myślenia. Uruchomienie mechanizmu kozła ofiarnego na wielką skalę, mogącego "uzdrowić" całą Polskę, wymagało odwołania się do jakichś sposobów myślenia, które skłonne byłoby w społecznie szerszej skali  taki mechanizm zaakceptować. I to się robi przez odwołanie się do  rudymentów magicznego myślenia, tkwiącego gdzieś w podświadomości społecznej, przez odwoływanie się  do wiary, że poprzez symboliczne działania można zmienić, kształtować,  uzdrowić rzeczywistość czy nawet modyfikować  historię.  

        Takie odwoływanie się na przełomie XX  i  XXI wieku nie jest zadaniem prostym, ale tu w sukurs przychodzi nauka, a raczej jej peryferia.  Bardzo wyrazistym   przykładem próby odwołania się do pokładów  magicznego myślenia jest wspaniale skądinąd zredagowana, przed chwilą cytowana  książka Antoniego Dudka i Zdzisława Zblewskiego „Utopia nad Wisłą. Historia Peerelu”.

        Ponieważ rzeczywistość polityczna, społeczna, kulturalna czy  gospodarcza  Peerelu bardzo się autorom nie podoba, więc  potępili ją w bardzo swoisty  sposób poprzez jakby  unieważnienie jej  istnienia,  co widoczne jest w samym tytule książki. Oto czterdzieści lat Peerelu  uznane zostało  coś nierzeczywistego, niebyłego, utopijnego.  Czy zaś Peerel  był utopią? Był rzeczywistością. Twardą rzeczywistością.  Tak twardą, jak ostre były kule towarzyszące jej wprowadzaniu i ,od czasu do czasu,  jej podtrzymywaniu. Czy autorzy o tym nie wiedzą? Wiedzą, przecież tę rzeczywistość opisują. Czemu więc mogą służyć te magiczne zaklęcia nad historią, jakim jest nazwanie utopią czegoś, co utopią nie było?

        Jest w tym, moim zdaniem,  pewna metoda. Jeśli bowiem całe to czterdziestolecie nazwie się  utopią, to od razu nasuwa się pytanie, czyją utopią?   Wszyscy przecież w tym państwie żyli, wszyscy jakoś współuczestniczyli w tworzeniu jego historii. No tak -  można powiedzieć - ale nie wszyscy przecież uczestniczyli w tworzeniu tej historii w jednakowy sposób. Jedni uczestniczyli w tym procesie tak, inni trochę inaczej. Tylko jak tu dokonać jakiegoś podziału na tych, którzy uczestniczyli w tworzeniu  historii w sposób „słuszny” i tych, którzy uczestniczyli w tworzeniu historii w sposób „niesłuszny”, i to przez przeszło czterdzieści lat?  

Dokonanie podziału. Propozycję tego podziału  podsunęły osobiste,  potoczne doświadczenia i obserwacje każdego z Polaków  w  czasach stanu wojennego. Oto jedni Polacy utożsamiający się z ruchem Solidarności dążyli do „zmiany systemu” i do niepodległości Polski, co było dla nich jednoznaczne, a niemała część Polaków stanęła im w  tym słusznym  przedsięwzięciu na przeszkodzie akceptując stan wojenny. Tak to przecież wygląda z punktu widzenia najniższego poziomu racjonalności politycznej: oto po jednej stronie stała pełna najlepszych intencji rzesza solidarnościowych patriotów, a po drugiej stronie oddziały zomowców broniących reżimowych władców „systemu”, a tym samym stojących na przeszkodzie w odzyskaniu niepodległości. Było tak? Było, każdy zdolny do patrzenia to widział.  Czy zatem nie jest oczywistym, że trzeba ukarać tych, którzy na przeszkodzie kiedyś stanęli i zahamowali rozwój realizacji pięknej niepodległościowej idei, zahamowali bieg „słusznej” historii w 1981 roku? Wymaga tego zadośćuczynienie najbardziej elementarnemu poczuciu sprawiedliwości za coś, co przecież każdy widział.

      W imię takiego poczucia sprawiedliwości dokonywały się w świecie najbardziej krwawe rewolucje. Jednak  takie rewolucje miały charakter żywiołowy, nieskoordynowany, nieobliczalny w swych skutkach, a przynajmniej na takie wyglądały.  W XXI wieku, w środku Europy już tak nie przystoi. Raczej trudno byłoby obywateli zachęcać do biegania z nożami po ulicach. Zwolennicy wymierzania dziejowej sprawiedliwości wcale tego nie chcą,  widzą natomiast  potrzebę odwołania się nie tylko do mało rozumnej ludowej racjonalności politycznej, ale także do  racjonalności osób już bardziej wykształconych, potrafiących czytać i pisać, a nawet czytających książki takie jak „Utopia nad Wisłą”.

        Magiczne myślenie jest reakcją człowieka na niezrozumiałość świata, jest przejawem niewytłumaczalności procesów czy wydarzeń w nim zachodzących. Jeśli się ich nie rozumie, to pozostaje ich  niedostrzeganie, bagatelizowanie czy uleganie złudzeniom, że poprzez symboliczne działania można uniknąć ich negatywnych skutków.  Magia książki  „Utopia nad Wisłą” zawarta jest nie tyle w sferze  dokumentowania faktów, ale ich metodologicznego prezentowania i uporządkowania.

        Oto cała peerelowska rzeczywistość ukazana została jako efekt swobodnej kreacji przez klasę polityczną tego zwasalizowanego  państwa. Wprawdzie mówi się o sowieckim początku w budowaniu jego struktur, ale później jakby się o tym zapomina. Sowieckie imperium istnieje gdzieś w tle, ale przecież gdyby ta polska  klasa polityczna  zechciała np. liberalnej demokracji, to już dawno mogłaby ją mieć. Wystarczyło tylko nie przeszkadzać Solidarności, a w środku sowieckiego imperium mogliśmy mieć już dawno państwo, które w niczym nie musiałoby się różnić od państw zachodnich, państwo, które mogłoby być zbudowane zgodnie z polskimi wyobrażeniami o dobrym  państwie.

       Czy zaś sowieckie imperium pozwoliłoby na to, by w jego wnętrzu istniało państwo funkcjonujące w sposób zupełnie sprzeczny z funkcjonowaniem całego imperialnego organizmu, godzące w podstawy jego istnienia i np. będące członkiem NATO?  Czy to jest ważne przy wydawaniu historycznych werdyktów? No właśnie! Potrzeba czy nie potrzeba uwzględniać taki czynnik w kalkulacjach?  Czy ten czynnik powinien uwzględniać ktoś, kto wówczas podejmował brzemienną w skutkach decyzję oraz  czy ten czynnik powinni uwzględniać obecni sędziowie?  Pytanie tylko pozornie wydaję się być retoryczne.

 Zapomnienie o imperium. A czy czytelnik czegokolwiek o tym imperium się dowie? Niczego się nie dowie. Dlaczego? Bo polscy historycy niewiele o tym imperium wiedzieli i wiedzą. Wiedzą tyle, na ile pozwalają im zachowane do dziś dokumenty, i to dokumenty cząstkowe, niepełne i dotyczące przede wszystkim polskiego odcinka całego sowieckiego systemu. Te dokumenty zaś jednoznacznie wskazują że imperium było po prostu złe. I tylko tyle.  I tu dochodzimy do jednego z  najważniejszych źródeł myślenia magicznego pod naukowym szyldem, jakim jest niewiedza o świecie.

         To magiczne myślenie przejawia się w przeświadczeniu, że imperialne otoczenie Polski nie było jakąś przeszkodą w tym, by już w 1981 roku Polska mogła odzyskać niepodległość. Jedyną przeszkodą stał się Jaruzelski i  cała jego wojskowa ekipa. 

         Według autorów omawianej tu książki starannie przygotowywany stan wojenny był odwlekany głównie z powodu różnic w kierownictwie PZPR. A skąd te różnice się brały? Ot, jak w każdym państwie, zawsze w centrum władzy istnieją jakieś tarcia – można sobie na podstawie lektury książki pomyśleć.  A może owe tarcia, to efekt działań racjonalnie zarządzających całym systemem? O  tym już cisza.

        Skrzydło radykalnych „twardogłowych” – jak relacjonuje książka -  do których należeli Olszowski czy Grabski chciało stan wojenny wprowadzić już wcześniej (w listopadzie 1980 roku), jednak  skrzydło „umiarkowanych” (Kania, Jaruzelski) sprzeciwiało się temu, ale nie z „sympatii dla Solidarności”, tylko w nadziei, że cały ten ruch da się jakoś wkomponować w „system komunistyczny”. Dopiero, gdy te nadzieje okazały się płonne, generał Jaruzelski „i jego najbliższe otoczenie nieustannie naciskani przez Kreml, żądający zdecydowanej rozprawy z „kontrrewolucją” doszli ostatecznie do wniosku, że tzw. Porozumienie, czyli faktyczna kapitulacja „Solidarności” przed PZPR, nie jest możliwe.” [s. 309] Zmęczenie i apatia społeczeństwa stały się dodatkową zachętą do podjęcia  decyzji o stanie wojennym.

      Jak to było w tym grudniu 198O  roku? Według autorów książki sprawa nie jest zupełnie jednoznaczna, chociaż przyznają, że zapewne najważniejszym czynnikiem zażegnującym niebezpieczeństwo interwencji militarnej była zdecydowana reakcja prezydenta Cartera, który ostrzegł władze kremlowskie, że ewentualna interwencja „w istotny  sposób odbije się na sowiecko-amerykańskich stosunkach wzajemnych”. Skoro amerykański prezydent uznał, że groźba interwencji jakaś była, to należy przyznać, że była. Ale w 1981 roku? Prezydent Reagan z żadnym ostrzeżeniem nie wystąpił, więc wniosek chyba prosty – żadnego niebezpieczeństwa już nie było, a pozostała tylko intencja Jaruzelskiego i jego najbliższego otocznia, aby wszystko pozostało „po staremu”. Rodzi się jednak pytanie, co w sowieckim imperium się zmieniło, że jego władze wcześniej gotowe były nawet na interwencję militarną, a teraz gotowe miałyby być na pozostawienie Polakom wolnej ręki w ich poczynaniach wewnętrznych?

      Nawet gotów byłbym  zgodzić się z  opisem zrelacjonowanym w  przedostatnim akapicie,  ale pod jednym warunkiem. Pod warunkiem, że rozwinięty byłby opis „nieustannych nacisków Kremla” jako naturalnej reakcji całego obozowego „systemu” na „podsystem”, jakim była Polska, w której coś zaczęło szwankować.  Tego zaś brak. Co więc czytelnik może sobie pomyśleć? Że właściwie, ten czynnik jest dość mało ważny, jakoś do pominięcia w ocenie zasadności wprowadzenia stanu wojennego.  Być może wystarczyło tylko, aby Jaruzelski wytoczył armatę, wystrzelił i naciski by się skończyły. A nie wytoczył i nie wystrzelił. Co więcej, nie pozwolił, aby Solidarność porządnie, ale przecież pokojowo,  tupnęła nogą w Warszawie, po czym natychmiast rozpadłby się cały system ze stolicą w Moskwie.

       Tak wygląda wielka polityka z punktu widzenia ludowej racjonalności politycznej i autorzy książki taki sposób myślenia utwierdzają.   Czy sami wprost  tak  piszą? Nie piszą. Ale wspomaganie magicznego myślenia o historii i polityce polega w tej książce właśnie na pominięciu najistotniejszego czynnika decydującego o tym, czy Polska miała wtedy szansę „wybicia się na niepodległość”. A tym czynnikiem  była  kondycja mocarstwa, które sobie Polskę podporządkowało, obdarzając ją zaszczytem przynależności do swojej „strefy wpływów”.

        Jak wyglądały proporcje sił pod względem gospodarczym, militarnym, pod względem sprawności organizacyjnej skłóconego społeczeństwa polskiego w konfrontacji z jego imperialnym otoczeniem? Jakie imperialne władze miały siły i środki, aby myśleć nie tylko o doraźnym zdyscyplinowaniu Polski, ale o bardziej długofalowym zabezpieczeniu się przed podobnymi niepokojami w podległej im prowincji?   O tym książka nic nie mówi.  Czytelnikom pozostaje ślepa wiara, że przecież by „nie weszli”. Taki brak omówienia najważniejszych czynników mających wpływ na decyzję o wprowadzeniu stanu wojennego jest zwyczajnym znachorstwem historycznym,  znachorstwem wynikającym z niewiedzy i wyrazem ukontentowania się tą niewiedzą. W ten sposób książka  daje czytelnikom  solidne przesłanki do wystawienia oceny  historii, która mogłaby być przecież lepszą historią, oceny z punktu widzenia racjonalności politycznej ukształtowanej na najniższym poziomie określonym przez codzienne doświadczenia bytowe i to, co na ulicach było widoczne.

Pominięcie globalnego kontekstu       W artykule o „bitwie jaruzelsko-kremlowskiej przytoczyłem fragment listu Reagana do Breżniewa z 23 grudnia 1981 roku. Przypomnę początek tej wypowiedzi:

 Niedawne wydarzenia w Polsce w oczywisty sposób nie są „sprawą polską”, a pisząc do Pana jako do szefa radzieckiego rządu, nie kieruję listu pod niewłaściwym adresem. Pański kraj wielokrotnie ingerował w sprawy polskie w miesiącach poprzedzających niedawne tragiczne wydarzenia.

 Czy trudno o lepszy dowód, a przynajmniej o poważniejszą przesłankę do domniemania że to, co się w Polsce działo, to nie tylko kwestia relacji między polskim społeczeństwem a  polskimi  władzami,  czy szerzej -  polską klasą polityczną, że była to także sprawa sowiecka? Ale ten list jest także świadectwem czegoś o wiele bardziej poważnego.  

          Opublikowany dopiero w 1999 roku list Reagana jest także dowodem na to, że „sprawa polska” nie była tylko sprawą sowiecką, ale także sprawą amerykańską. Dowodnie pokazuje, że „sprawa polska” jest już  przedmiotem rozgrywek między dwoma mocarstwami i to rozgrywek na najwyższych szczeblach decydenckich.  Od jak dawna? Prezydent Carter także już w „sprawie polskiej” się wypowiadał.  Jeśli zaś  jest już przedmiotem rozgrywek na najwyższych szczytach, to czy przypadkiem na nieco niższych szczeblach takim przedmiotem rozgrywki także  już nie była od dawna? Co z tych rozgrywek mogło dla Polski wynikać?  Czy jakiekolwiek racjonalne przesłanki do odpowiedzi były  widoczne na ulicach?  Co zaś za tymi rozgrywkami się kryło,  czy tylko wymiana słów, czy może także jakieś działania? Okazuje się, że znowu przedstawiciele wielkich mocarstw mówią coś „o nas, bez nas”. Co mówią? O tym informują Wolna Europa i polskie media. Ale czy one miały jakikolwiek głos decydencki?

     O długotrwałej i bezwzględnej  walce nuklearnych  gigantów,  w której centrum Polska się znajdowała, książka nie informuje. Czytelnik pozostaje w stanie niewiedzy o najważniejszym dla wydarzeń w Polsce zewnętrznym kontekście. A sprawa niepodległości to przecież przede wszystkim sprawa efektywnego  wywalczenia sobie miejsca w geopolitycznym otoczeniu, a nie sprawa mniej lub bardziej burzliwych walk wewnętrznych.

           Czytelnikom pozostaje wierzyć  polskim historykom niczym plemiennym szamanom,  że to tylko Jaruzelski ze swą ekipą był wówczas jedyną  przeszkodą na drodze do niepodległości. Ale ta książka to nie jedyny i nie najwyrazistszy  efekt swoistej „historiografii magicznej”  Prawdziwym rarytasem pod tym względem, chyba także na światowym rynku,  jest inne dzieło.

 

Odczłowieczyć Jaruzelskiego!

 Moce piekielne. Tytuł książki prof. Andrzeja Paczkowskiego „Wojna polsko-jaruzelska. Stan wojenny w Polsce 13 XII 1981 – 22 VII 1983”  wyraża chyba wszystkie kompleksy intelektualne polskich historyków, a niewykluczone, że i innych środowisk inteligenckich  Oto kilkadziesiąt milionów Polaków walczy z Jaruzelskim niczym mrowie Liliputów z Guliwerem. A Jaruzelski wcale sowieckimi siłami się nie posługiwał. No więc skąd ta jego  siła? Ani chybi, musiała być z piekła rodem, inaczej trudno  wytłumaczyć powodzenie stanu wojennego.

       Jest więc generał  Jaruzelski wybornym materiałem na  kozła ofiarnego. Jeśli tak długo mieliśmy „niesłuszną” historię, to przede wszystkim dzięki takim postaciom, jak on, jeśli nie akurat dzięki  niemu właśnie. W wymienionej książce „wojna polsko-jaruzelska” nie ma nawet swej historycznej genezy; narracja historyczna sięga zaledwie przede dnia stanu wojennego. Bo i po co głębiej?  Ktoś by jeszcze pomyślał, że warto ewentualnie coś nie coś wytłumaczyć. A przecież „koń, jaki jest, każdy widzi”. Były czołgi, było Zomo? Były!  No więc co tu jeszcze tłumaczyć?  Wystarczy udokumentować dzień po dniu, jak się rzeczy miały i koniec!

         Historycy odczuwają jednak pewną niestosowność w nazbyt uproszczonej argumentacji o winie generała, więc jak mogą starają się ją wzbogacić o „naukowe” spojrzenie na jego działania i ich skutki. Jak świat zareagował na stan wojenny? Najlepiej oddaje to tytuł  rozdziału poświęconego tej kwestii: „Świat się patrzy”. Dla prezydenta Reagana stan wojenny stał się bezpośrednim impulsem opracowania niezwykle wszechstronnego, wielopłaszczyznowego  programu walki z całym sowieckim imperium i o tym piszą zachodni badacze, poświęcając temu obszerne tomiska. Autor książki o „wojnie polsko-jaruzelskiej” tego nie dostrzegł. Wymagałoby to bowiem uznania, że dopiero potęga ekonomiczna i militarna Stanów Zjednoczonych, determinacja, wytrwałość i inteligencja jednego z  najwybitniejszych przywódców tego mocarstwa  była niezbędna do skruszenia siły sowieckiego imperium, do obalenia „systemu”. Czytelnikowi zaś pozostawia się domniemane,  że  Solidarność   sama by sobie z imperium  poradziła, gdyby nie polska armia.  Sam tytuł  jasno i zdecydowanie  wskazuje winnego.

          Książka mówi o faktach, niby dlaczego czytelnik miałby coś powątpiewać? Publicznych dyskusji nad ewidentnym anachronizmem metodologicznym tej, jak i poprzedniej, książki nie ma.  Tytuły są widoczne w księgarskich witrynach i one mówią najwięcej nie tylko tym, co je kupują i czytają, ale także tym, co w ogóle zaglądają do księgarń. A zaglądają także ci, dla których aspiracje życiowe wyczerpują się w jak najsprawniejszym naprawianiu samochodów czy uzyskiwaniu wzrostu masy mięśniowej. Na nich wszystkich książkowe tytuły rzucają swój „magiczny urok”.  

 Ustanowienie tabu. . Reagan, ten wielki i potężny polityk, uznał za konieczne  współpracę z jednym z najwybitniejszych papieży naszych czasów – Janem Pawłem II. Ten przyjeżdża do Polski w czasie głębokiej nocy „wojny polsko-jaruzelskiej” i przeprowadza  z nim długą rozmowę  poza wszelkim protokołem. I gdzie ta rozmowa miała miejsce? Na Wawelu! Na zamku będącym zakonserwowanym symbolem potęgi i chwały dawnej Rzeczypospolitej. Trudno o większą, symboliczną siłę wyrazu tego spotkania. A czego o tym spotkaniu dowie się czytelnik omawianej tu książki? Niczego! O tym spotkaniu w pracy poświeconej stanowi wojennemu nie ma nawet wzmianki! Nic o niej nie wspomina także poprzednia książka o „utopii nad Wisłą”. Dlaczego? Czy było to tylko spotkanie  dwóch starszych panów, którzy postanowili w dawnej  siedzibie polskich królów pogawędzić sobie o jakichś historycznych ciekawostkach?

          Było  to spotkanie  jednym z przejawów rozgrywek  na globalnej scenie politycznej, rozgrywek na najwyższym światowym  poziomie,  o wiele, wiele wyższym niż ten, na którym poruszają się nasi historycy i chyba dla nich niedostępnym.

          Niczym w Okopach św. Trójcy spotykają się przedstawiciele dwóch  cywilizacji, dwóch światów, w pobliżu Krypty św. Leonarda. Nie wiem, czy autor Nie-Boskiej Komedii  był wielkim historykiem, ale historiozofem był niebanalnym; podobnych scen w literaturze światowej niewiele się znajdzie.  Wawelskie spotkanie jest jakby symbolicznym  odwróceniem  spotkania w Okopach św. Trójcy. Tym razem już  nie Pankracy wieszczy upadek starego świata, ale hrabia Henryk dokonuje przeglądu dorobku  owej nowej już cywilizacji. Już nie hrabia Henryk gwarantuje przybyłemu bezpieczeństwo w oblężonej twierdzy, ale Pankracy musi je zapewnić. Rzeczywisty dramatyzm  przerósł jednak wizję genialnego dramaturga: zmagania się dwóch cywilizacji nie może już mieć formy konfliktu zbrojnego, gdyż nagromadzona po obu stronach siła niszczenia grozi zniszczeniem obydwu cywilizacji, zniszczeniem całego świata, a środki  zniszczenia nie znajdują się w rękach interlokutorów, ale to od nich głównie zależy, jak Polska wyjdzie z tego całego globalnego konfliktu. Kto zaaranżował to spotkanie?           

          Wspomnienie o takim spotkaniu bardzo utrudniłoby pasowanie generała Jaruzelskiego na kozła ofiarnego. Bo jak to pasuje do ludowych wyobrażeń o wielkiej polityce? Jedna z najwybitniejszych postaci w naszej historii spotyka się z osobą nawet niegodną według oskarżycieli podania ręki, a cóż dopiero mówić o zaszczyceniu rozmową w tak wymownym miejscu. Czy aby przypadkiem polski  papież nie popełnił błędu? Chyba nasi historycy niczego rozsądnego  na ten temat powiedzieć nie potrafią, więc na wszelki wypadek o tym nie wspominają. O czym się publicznie nie mówi, tego publicznie nie ma. Mamy tu do czynienie z narodzinami bardzo swoistego tabu pod patronatem nauki. Czy polski papież mógłby poza obowiązującym ceremoniałem politycznym rozmawiać z wysłannikiem piekieł? Przecież nadałby mu w ten sposób ludzkich cech, a kozioł ofiarny wymaga społecznego wykluczenia ze społeczeństwa, przynajmniej symbolicznego wykluczenia, a więc  odarcia go z cech ludzkich, a w tym  także z wszelkiej wiarygodności. Obojętnie, co generał Jaruzelski by nie powiedział, nie powinno to już mieć żadnego znaczenia. Osąd został już dokonany.

          Historycy w swej pasji moralnego osądzania stali się bardziej papiescy niż sam papież.

 

Uczynić cnotę z niewiedzy!

 

         W  tradycji rzymskiej kultury prawnej, na której wspiera się cywilizacja europejska, wszelkie wątpliwości dowodowe oskarżenia przemawiają na korzyść oskarżonego. W praktyce (przynajmniej publicystycznej) naszych historyków jest dokładnie odwrotnie. Wszelkie ich wątpliwości przemawiają na niekorzyść generała Jaruzelskiego. Te ich wątpliwości   mogą zaś mieć przynajmniej dwa  niebanalne źródła.

        Pierwsze, dość zrozumiałe, to brak dostatecznej wiedzy o okolicznościach wprowadzenia stanu wojennego, wiedzy ciągle ukrywanej w archiwach wielkich mocarstw. Czy historycy o tym nie wiedzą? Wiedzą. Wiedzą o swojej niewiedzy, ale ta niewiedza nie przeszkadza im w wypowiadaniu się w imieniu  sądu Historii. W jakich kategoriach to interpretować? Tę sprawę pozostawiam otwartą.

        Drugie źródło  wątpliwości, jakie nasunąć się mogą uważniej czytającym prace naszych historyków  (choć niekoniecznie im samym), to  bardzo silnie nasuwające się   podejrzenia o  brak dostatecznej umiejętności czytania ze zrozumieniem nawet tych dokumentów, które polscy  historycy mają już w rękach. Czytanie ze zrozumieniem wymaga określonej wiedzy o świecie, wiedzy, którą trzeba ciągle pogłębiać i  która w sposób decydujący wyznacza poziom rozumienia określonych tekstów. Wiedza zideologizowana, jakby to może określił Navarro-Valls, wydatnie ogranicza poziom ich  interpretacji. Z takim ograniczeniem mamy chyba  do czynienia w przypadku wielu sądów formułowanych przez środowiska polskich historyków, co już w poprzednich artykułach sygnalizowałem.

        Przypisywanie generałowi Jaruzelskiemu intencji spowodowania interwencji militarnej w Polsce przez naszych sąsiadów jest tutaj dobrym przykładem.(Pisałem o tym w artykule zamieszczonym w niniejszym serwisie: Papież i generał oraz ich rzecznicy) Czy osoba skazana na wykluczenie społeczne może mieć jakiekolwiek dobre intencje? Skądże!  Dowody na to znaleziono więc tam,  gdzie nawet bardziej krytyczna i zainteresowana problemem osoba  nie będzie zaglądała, ale przecież będzie miała pewne zaufanie do naukowych badań. Czy zaś będzie chciało  się jej  krytycznie przyglądać tym badaniom? Raczej nie. Stąd komfort publicznego szafowania rezultatami rzekomo solidnych badań. Ma to jednak swoją cenę.

      Jeśli powiedziało się A, to trzeba też powiedzieć B. Jeśli stan wojenny nie był wprowadzony w imię obrony najżywotniejszych polskich interesów, to w jakim  świetle trzeba przedstawić kremlowskie władze? Jako gremium dobrotliwych matołków, które wcale o najżywotniejsze interesy swojego imperium nie zabiega i będzie z wyrozumiałością przyglądać się temu, jak Solidarność dobiera się „polskiemu kierownictwu” do skóry.  I w  taki sposób jest ono w omawianym wstępie Ł. Kamińskiego przedstawione.  Przypisywanie zaś  kremlowskim władcom swego rodzaju politycznego matołectwa grupowego jest chyba niczym innym jak  rzutowaniem własnej (historyków) wiedzy o świecie na sposób widzenia świata przez tychże władców. Takich przykładów można podać więcej. Jeden z nich jest niemałego kalibru i dotyczy próby swego rodzaju „wybielenia” kremlowskich murów, aby nie były takie czerwone.

 Pogrzebać doktrynę!

         Jeśli ze strony Wielkiego Brata w końcu  1981 roku nic Polsce nie groziło, jak to utrzymują predestynowani do  wymierzania sprawiedliwości dziejowej, to coś trzeba było zrobić z „doktryną Breźniewa”, mówiącej, że jeśli w którymś z obozowych państw zagrożone są podstawy ustroju socjalistycznego, to sąsiedzka ingerencja, nawet militarna, nie jest żadną agresją,  a zwyczajną „pomocą internacjonalistyczną”. W Polsce socjalistyczny ład  był już zagrożony, więc zgodnie z tą doktryną taka pomoc polskiej klasie robotniczej  należała się jak pieskowi miska. Stan wojenny byłby więc rzeczywiście uchronieniem Polski przed całkiem oczywistą konsekwencją wynikającą ze wspomnianej  doktryny.

        Na takie usprawiedliwienie stanu wojennego polscy historycy zgodzić się nie mogą. Co więc robią? Ogłaszają światu, że już za życia Breżniewa jego doktryna została pogrzebana przez jego własnych współpracowników na Kremlu i zapewne także prze niego samego. Tak sobie, po prostu,  ogłosić nie można, nie wypada w świecie ludzi umiejących czytać. Trzeba ten zgon doktryny jakoś udowodnić, więc tego niezwykle ważnego zadania podejmuje się Ł. Kamiński we Wstępie do IPN-owskiego zbioru dokumentów „Przed i po 13 grudnia. Państwa Bloku Wschodniego wobec kryzysu w PRL 1980-1982.”

        Za dowód służy autorowi Wstępu wypowiedź Andropowa na posiedzeniu sowieckiego politbiura zanotowana w protokole z 10 grudnia 1981 roku. Wypowiedź tę cytowałem już w pierwszym swoim artykule w tym serwisie, ale dla wygody Czytelnika jeszcze raz ją przytoczę:

  Nie możemy ryzykować. Nie zamierzamy wprowadzać wojsk do Polski. Jest to nasze słuszne stanowisko i musimy się go trzymać do końca. Nie wiem, jak rozwinie się sprawa z Polską, ale nawet, jeśli nawet Polska będzie pod władzą Solidarności, to będzie to tylko tyle. A jeśli na Związek Radziecki rzucą się kraje kapitalistyczne, a oni już mają odpowiednie uzgodnienia o różnych sankcjach ekonomicznych i politycznych, to dla nas będzie to bardzo ciężkie. Powinniśmy przejawiać troskę o nasz kraj, o umacnianie Związku Radzieckiego, to jest nasza główna linia.

 W tym artykule sygnalizowałem też, co może oznaczać sformułowanie, że stanowiska o niewprowadzaniu wojsk „musimy się trzymać  do końca”. Jakie zaś wnioski z tej wypowiedzi wysnuł Ł. Kamiński? Bardzo daleko idące:

        Znaczenie cytowanej wypowiedzi Andropowa trudno przecenić. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że padła ona w atmosferze zdenerwowania wywołanego wrażeniem, iż Jaruzelski wzorem Kani wymiguje się od zdecydowanych działań, to wydaje się, że wypowiedź Andropowa odzwierciedla ostateczne stanowisko Moskwy. Nawet w warunkach „zaproszenia” ze strony najwyższych władz PRL (i oczywiście idącej za tym chęci współpracy) odrzucono możliwość zbrojnej interwencji, biorąc przy tym pod uwagę, że konsekwencją może być nawet odsunięcie od władzy partii komunistycznej. Tym samym „doktryna Breżniewa” została pogrzebana jeszcze za życia sowieckiego przywódcy.

 Naciski na Jaruzelskiego wywierano całymi tygodniami, czy nawet miesiącami, a tu 10 grudnia pojawiła się na politbiurze wiadomość, że ten nadal „wymiguje się od zdecydowanych działań”. Jeśli założy się, że  cały ten kierujący olbrzymim imperium kolektyw cierpiał na daleko posuniętą amnezję i mało kto pamiętał, co wczoraj jadł na obiad, to rzeczywiście taka rewelacja mogła zrobić wrażenie i „atmosfera  zdenerwowania” była całkiem uzasadniona i o „doktrynie Breżniewa” nikt już nie pamiętał.

        A jeśli odrzuci się takie założenie? Wtedy warto się przyjrzeć kolejnym wypowiedziom pod kątem tego, kto o tej doktrynie nie pamiętał i kto ewentualnie mógł się przyczynić się do jej pogrzebania.

Breżniew.  Pierwszy wypowiadał się otwierający spotkanie sam Breżniew i rzeczywiście, czy to z powodu swego znanego w świecie  umiłowania pokoju , czy przez właściwą sobie skromność nic o doktrynie sygnowanej swoim nazwiskiem nie wspomniał. 

Bajbakow       Drugim był Bajbakow referujący sytuację gospodarczą w Polsce i pozornie nic o ewentualnej  interwencji nie mówiący. Ale tylko pozornie. Jego relacja bowiem jest definicją sytuacji wskazującą na konieczność  decyzji o podjęciu radykalnych środków w celu jej poprawy.

         Według tej relacji państwo popada w ruinę, organizacje partyjne w terenie w istocie uległy rozkładowi, partii zaś, co rzekomo sam  Jruzelski powiedział w istocie nie ma; arcybiskup Glemp obiecał, że Kościół katolicki obiecał świętą wojnę władzom polskim; przemysł górniczy stanowiący jedyne źródło dewiz jest już w istocie zdezorganizowany i nadal trwają [w nim] strajki; w obronie przed zachodnimi wierzycielami Polacy chcą ogłosić moratorium na spłatę zadłużenia, nawet kapitanom statków wydali polecenie, by opuścili porty i przebywali na wodach neutralnych  w celu uchronienia się przed ich zajęciem przez państwa zachodnie;  ludność  jest sfrustrowana i zdezorientowana, gdyż  trudno wyliczyć te wszystkie obelgi, które sypią się pod naszym adresem, nikt już właściwie nie panuje nad sytuacją a sam Jaruzelski stał się człowiekiem niezrównoważonym i niewierzącym we własne siły. Innymi słowy partia, ostoja socjalizmu już nad sytuacją nie panuje, a  stan polskiego państwa jest już niemal  bliski temu, jaki istniał przed 17 września 1939 roku. Wtedy też państwo polskie nie było już w stanie wywiązywać się ze swych powinności względem własnych obywateli, a przynajmniej względem ich poważnej części.

 Rusakow       Rusakow, kolejny mówca, także  pozornie nie mówi wiele o ewentualnej interwencji, koncentruje się na sytuacji aktualnej, na tym, że nie można przewidzieć co zamierza zrobić Jaruzelski, ale sygnalizuje też sprawę dość niesamowitą: W każdym razie o tym, że rząd szykuje się do wprowadzenia stanu wojennego „Solidarność” dobrze wie i ze swej strony podejmie wszelkie niezbędne działania w celu wprowadzenia stanu wojennego. No, to już brzmi rewelacyjnie. Solidarność ma być zainteresowana tym, żeby stan wojenny był wprowadzony. Co na to nasi historycy? Nic. Niczego nie dało im to do myślenia.

        Rusakow pogłębia trochę definicję sytuacji zaprezentowaną przez Bajbakowa i wnosi do niej chyba bardzo trafny element diagnozy, dotyczący  kwestii , jak to się dzieje, że mimo iż w województwach absolutnie  nie  czuje się siły organizacji partyjnych to wszystko jeszcze jako tako się trzyma. Wynika to jego zdaniem z tego, że: W jakimś stopniu czuje się władzę administracyjną.  Jednak w istocie cała władza jest w rękach „Solidarności”. Tak więc wystarczyłoby trochę potrząsnąć ta władzą administracyjną, aby całe państwo się po prostu rozsypało. Tego wątku nie będę tu rozwijał.

         Wróćmy do  zarysowanego obrazu sytuacji w Polsce, jaki nakreślili obydwaj wypowiadający się?  Czy zdaniem politbiura można się na nią  zgodzić, a więc, czy „doktryna Breżniewa” powinna mieć swe zastosowanie.  Co na to Andropow, którego wypowiedź zdaniem Ł. Kamińskiego „trudno przecenić” i ona ma według niego odzwierciedlać „ostateczne stanowisko Moskwy”.

Andropow       Ulegając myśleniu życzeniowemu łatwo jest za dobrą monetę przyjąć słowa, które akurat wydają się być z danym życzeniem zgodne, a zapomnieć o innych sformułowaniach. Co zaś Andropow powiedział  kilka zdań wcześniej niż cytowane już zdania „dowodowe”? Wyrażając się z niechęcią o ekonomicznych żądaniach Jaruzelskiego i ich  dość niezrozumiałych uzasadnieniach Andropow mówi ni mniej ni więcej:

 W związku z tym chciałbym powiedzieć, że nasze stanowisko, które zostało sformułowane wcześniej na poprzednim posiedzeniu Biura Politycznego i wpierw wielokrotnie przedstawiał je Leonid Ilijcz, jest całkowicie prawidłowe i nie powinniśmy od niego odstępować. Inaczej mówiąc opowiadamy się za pomocą internacjonalistyczną, zaniepokojeni jesteśmy sytuacją w Polsce, ale jeśli chodzi o przeprowadzenie operacji „X”, powinna to być tylko i wyłącznie decyzja towarzyszy polskich, jak oni zdecydują, tak będzie.

Gdzie tu mowa o jakiejś śmierci doktryny Breżniewa? Co musiałby Andropow powiedzieć, żeby, Ł. Kamińksi zrozumiał, że jest ona jak najbardziej aktualna? Przecież szef KGB  mówi wyraźnie: opowiadamy się za internacjonalistyczną pomocą, jesteśmy zaniepokojeni sytuacją w Polsce. Co jeszcze dodaje? Dodaje twarde „ale”:  „jeśli towarzysze polscy  chcą jeszcze coś próbować, to niech próbują, ale my już ich  nie będziemy ich do tego zmuszać” – tak można przedstawić innymi słowami sens tej wypowiedzi.  Czy może być bardziej przekonujący dowód, że alternatywą dla stanu wojennego była „internacjonalistyczna pomoc”? A co będzie, jeśli „towarzysze polscy” nie przeprowadzą operacji „X”. Jeśli tego nie zrobią my po prostu robimy, co do nas należy! Będzie to, za czym opowiada się politbiuro, a więc „internacjonalistyczna pomoc”, a nie to, do czego się szykuje Jaruzelski, gdyż nie wiadomo kiedy się on  na cokolwiek zdecyduje. Mówi  o tym Andropow, a więc ten, kto według Kamińskiego miał wyrażać „ostateczne stanowisko Moskwy” i którego zdania mają być  dowodem na pogrzebanie tej „doktryny Breżniewa”  jeszcze za życia jej autora.  Które więc zdania mają być dowodem?  Czyżby stan umysłu jednego z najważniejszych władców na Kremlu był już taki, że w odstępie parunastu sekund agitował za dwoma skrajnie różnymi rozwiązaniami?

Gromyko        To może inni członkowie politbiura agitowali za odrzuceniem breżniewowskiej doktryny? Następnym mówcą jest Gromyko, sygnalizujący na wstępie, że jeszcze nigdy sytuacja w Polsce nie była omawiana tak stanowczo i  deklarujący, że: W pełni zgadzam się z tym, o czym tutaj mówili towarzysze” . Dodaje także coś, co ma ewidentny związek z omawianym tu problemem:

 Teraz  -  na temat utworzenia  nowej partii, o której mówił Jaruzelski. Myślę, że trzeba otwarcie  powiedzieć Jaruzelskiemu, że nie ma potrzeby tworzenia jakiejś nowej partii, ponieważ oznaczałoby to odstępstwo kierownictwa polskiego, przyznanie, że PZPR rzeczywiście nie jest bojową organizacją  polityczna, lecz organizacją,  która dopuściła się błędów; byłoby to podpisanie się pod jej i własną słabością i byłoby to na rękę ekstremistom „Solidarności”. Również ludność Polski, która żywi pewną sympatię do PZPR, jako do sily przewodniej, całkowicie by się rozczarowała.

 Ł. Kamiński wyraźnie sugeruje Czytelnikom, że Adropowow w swej wypowiedzi dał do zrozumienia o pogrzebie „doktryny  Breżniewa”, czego konsekwencją „może być nawet odsunięcie od władzy partii komunistycznej”.  A tu,  proszę! – Gromyko niczego nie zrozumiał. Takiego to  ciemniaka miało potężne sowieckie imperium  jako ambasadora w Stanach Zjednoczonych, w Wielkiej Brytanii, jako przedstawiciela w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, a pod koniec zawodowego życia przez kilkanaście lat jako szefa sowieckiej dyplomacji. Dopiero polski historyk zdołał to ciemniactwo zdemaskować. Do zdemaskowania są jeszcze inni kandydaci.

Ustinow         Marszałek Ustinow, główny architekt potęgi militarnej sowieckiego imperium, konsekwentny  nadzorca jego programu zbrojeniowego, twórca dominującego znaczenia politycznego  kompleksu  zbrojeniowo-przemysłowego w nuklearnym mocarstwie, odgrywający istotną role w decyzji  o wprowadzeniu wojsk do Afganistanu także się nie popisał.  Zamiast zadeklarować dyskretne wycofywanie wojsk z Polski poinformował krótko: Jeżeli chodzi o nasze garnizony w Polsce, to je wzmacniamy. Czy to tylko puste słowa? Jaka mogła być  skala owego „wzmacniania”? Pewne wyobrażenie o tym daje informacja, jaką wyszperał  amerykański dziennikarz, że w Bornem-Sulimowo  liczbę 300 czołgów zwiększono do ponad 900, a więc trzykrotnie. Ile zatem sprzętu i ludzi można było do Polski przemycić w ramach właściwie nie kończących się manewrów?

         Spójrzmy na „doktrynę Breżniewa” oczyma marszałka Ustinowa, doświadczonego już polityka. Sowieckie czołgi wjechały do Węgier w 1956 roku i strzelały. W 1968  roku wjechały do  Czechosłowacji i wcale nie musiały juz strzelać. Nastąpił olbrzymi postęp w samej formie interwencji. Czołgi do Polski w 1981 roku nawet nie musiały wjeżdżać, bo one już na jej terenie były. Marszałek Ustinow już częściowo, po cichu  realizował „doktrynę Breżniewa”, a że nie towarzyszyły temu wojenne werble? A po co? Aby obudzić czujność polskich historyków?

          Te mało widoczne dla społeczeństwa polskiego działania częściowo tłumaczą pozorną sprzeczność w wypowiedziach członków politbiura, gdy z jednej strony wskazują na potrzebę radykalnych działań w obronie socjalizmu, a z drugiej strony zarzekają się, że „o żadnym wkroczeniu wojsk nie może być mowy”. Gdzie jest bowiem powiedziane, że forma realizacji „doktryny Breżniewa” nie może być doskonalona? Do Czechosłowacji czołgi musiały efektownie wjeżdżać, bo ich tam wcześniej nie było. A w Polsce już były w ilości wystarczającej przynajmniej na jakiś czas. Całe to gremium nie musiało więc cierpieć na jakieś rozdwojenie jaźni.  

 Susłow       Susłow, specjalista od ideologii, także na wstępie zauważa, ze wszyscy mamy jeden punkt widzenia na sytuację w Polsce. O partii mówi jednoznacznie: Jeśli chodzi o PZPR i utworzenie na jej miejsce nowej partii, to uważam, że nie należy się godzić  na rozwiązanie PZPR. Słusznie tutaj powiedziano, że byłaby to akcja całkowicie negatywna.  Jak ta wypowiedź się ma do rzekomej śmierci doktryny? Ale to jeszcze nic.

 Griszyn      Griszyn w trzech pierwszych syntetycznych zdaniach swej krótkiej wypowiedzi podkreśla zasadność zastosowania omawianej tu doktryny:

        Sytuacja w Polsce zmierza ku dalszemu pogorszeniu. Stanowisko naszej partii wobec wydarzeń w Polsce jest całkowicie słuszne. Jeśli chodzi o propozycję Jaruzelskiego dotyczącą rozwiązania PZPR i utworzenia nowej partii, to nie można się z tym zgodzić. O wprowadzeniu wojsk nie może być nawet mowy. Sprawom gospodarczym trzeba się jeszcze przyjrzeć i to co można Polakom dać.

 Jeśli z góry się założy, że realizacja „doktryny Breżniewa” musi się rozpocząć od wkroczenia wojsk, to Griszyn jest kolejnym kandydatem do wykluczenia ze zbioru osób zdrowych na umyśle. No bo jak pogodzić niezgodę na rozwiązanie PZPR z niezgodą na wprowadzenie wojsk?

         Przy okazji warto się przyjrzeć swoistej kuchni „historiografii magicznej”. W drugim zdaniu cytowanej wypowiedzi jest mowa o stanowisku naszej partii. Warto zaś zajrzeć do kopii oryginału protokołu pochodzącej z wirtualnego archiwum dokumentów KC KPZR Władymira Bukowskiego,   udostępnionej na stronie poświęconej gen. Jaruzelskiemu   [http://psi.ece.jhu.edu/~kaplan/IRUSS/BUK/GBARC/pdfs/poland/pl81-11b.pdf ]. W oryginale nie ma mowy o „stanowisku naszej partii”, ale o „linii naszej partii”. „Stanowisko” może odnosić się do jakiegoś konkretnego wydarzenia, np. do spotkania  członków politbiura z Jaruzelskim.  „Linia” zaś, odnosi się do czegoś bardziej  ogólnego, do pewnego wytyczonego kierunku postępowania, którego nie zmienia się  wpływem doraźnych kłopotów. „Doktryna Breżniewa” była wkomponowana w „linię partii”. Jest więc zrozumiałe, że jeśli chce się pokazać, że ta doktryna już nie obowiązywała, to bardziej przekonujące może być używanie słowa „stanowisko” niż „linia”. W zbiorze dokumentów można się dowiedzieć, dzięki komu takie tłumaczenie powstało: Tłumaczenie z języka rosyjskiego Jerzy Wrzesiński, weryfikacja Jerzy Szukalski. [Przed i po…, t. 2, s. 700]

Czernienko        Po ogłoszonym już przez polskiego historyka  pogrzebie doktryny najbardziej chyba szokująca może być wypowiedź przyszłego genseka Czernienki,  którą politbiuro uznało za swą gotową, nie wymagającą już poprawek uchwałę.  Oto, co można w pierwszych zdaniach tej uchwały przeczytać:

 W pełni zgadzam się z tym, co tutaj mówili towarzysze. Rzeczywiście, stanowisko naszej partii, biura politycznego KC wobec wydarzeń polskich sformułowane w wystąpieniach Leonida Iljicza Breżniewa, w decyzjach Biura Politycznego jest całkowicie słuszne i nie należy go zmieniać.

 Nawet podmiana, podobnie jak w poprzednim wypadku, słowa „linia” prze słowo „stanowisko” (co znowu Czytelnik może sobie sprawdzić!) nie może zatrzeć wrażenia,  że najbardziej zainteresowani, a więc całe politbiuro in corpore w ogóle nie zauważyło, czegoś o tak strategicznym znaczeniu, jak porzucenie „doktryny Breżniewa”.

 Sprawcy śmierci „doktryny Breżniewa”       

          Kto więc ją uśmiercił i pogrzebał? Wychodzi na to, że ten pogrzeb urządziło sobie życzeniowe myślenie polskich historyków. Magiczne myślenie ma swoje prawa i swoją logikę, czy można się wiec temu dziwić?

         Może cały ten wątek styczności magii i nauki jest moim wymysłem? Co tu ma do powiedzenia Czytelnik? Może po prostu wszystko sprawdzić. Na wszelki więc przypadek jeszcze raz podaję podstawowe, książkowe  źródła wiedzy, do których można  zajrzeć:

                                                                                                                                                   Edward Szymański

  1. •·        Antoni Dudek, Zdzisław Zblewski: Utopia nad Wisłą. Historia Peerelu, Wyd. Szkolne PWN Sp. z o.o.. Warszawa – Bielsko-Biała 2008, ISBN 978-7446-667-7
  2. •·        Andrzej Paczkowski: Wojna polsko-jaruzelska. Stan wojenny w Polsce 13 XII 1981 – 22 VII 1983, Prószyński i S-ka   2007, ISBN 83-7469-428-9
  3. •·        Red. Łukasz Kamiński, Przed i po 13 grudnia. Państwa Bloku Wschodniego  wobec kryzysu w PR 1980-1982. IPN,  T. 1: sierpień 1980 - marzec 1981, ISBN 83-60464-22-7, W-wa 2006,  T. 2: kwiecień 1981- grudzień 1982, W-wa 2007, ISBN 978-83-60464-56-4
  4. •·        Kard. Stanisław Dziwisz: Świadectwo w rozmowie z Gian Franco Svidrercoschim,  Warszawa 2007, ISBN978-83922882-1-3
  5.