JustPaste.it

Magister jest dziś nikim

d93540cd1c8f10464c79b640ac9f2283.jpgMimo widocznego gołym okiem upadku wyższych uczelni prestiż związany z wykształceniem ciągle jest magnesem przyciągającym na studia rzesze młodych ludzi. Przez pięć, a nawet sześć lat dzieciaki z najdalszych zakątków kraju marnują czas, wkuwając jakieś informacje, które nigdy nie będą im potrzebne.

Magister to nikt


W czasach, kiedy prace magisterskie i doktorskie są ściągane z internetu, kiedy doktorów jest tylu, że nikt nie wie, co z tymi utytułowanymi głąbami robić, studia ciągle są marzeniem wielu ludzi. Młodość karmi się wizjami rodem z XIX-wiecznych powieści i trochę młodszych filmów, gdzie widać wykształconych młodych ludzi podbijających świat swymi pomysłami. Kiedy człowiek dostanie się na studia, bardzo szybko zauważa, że jego wizje mają niewiele wspólnego z rzeczywistością, a on sam nie jest na uczelni traktowany podmiotowo, ale wręcz przeciwnie - jest pretekstem do tworzenia dodatkowych etatów dla wykładowców uczących przedmiotów, które nie powinny nigdy istnieć. Studenckie bydło przeganiane jest z sali wykładowej do innej sali wykładowej, gdzie musi wysłuchiwać "wykładu" szeptanego przez jakiegoś schorowanego staruszka. Potem są jeszcze kolokwia, zaliczenia i egzaminy, które można zdawać lub nie, nie ma to znaczenia, bo i tak człowiek, który kończy studia, nie może znaleźć pracy w swoim zawodzie. Rynek bowiem nie czeka na historyków, polonistów, biologów, nie czeka nawet na takie ilości ekonomistów i prawników, jakie są obecnie produkowane. Nie wiadomo więc dokładnie, co będą robić młodzi ludzie po ukończeniu studiów. Wiadomo tylko, co robią w ich trakcie - bawią się. To znakomity sposób, żeby nie zwariować od nadmiaru obowiązków, zajęć i lektur do przeczytania. Po pięciu latach zabawy wyluzowany i wesoły absolwent ma spore szanse, by zaczepić się gdzieś do pracy, choćby na rynku mediów. Ściśnięty w sobie jak pięść rewolucjonisty prymus z piątkowym indeksem, który oczekuje, że przedstawiciele bardzo bogatych i mocno osadzonych na rynku firm będą bić się o niego na noże, przeżyje silne rozczarowanie, które zmusi go do poluzowania krawata. Okaże się bowiem, że w lidze, do której aspiruje, nikt nie oczekuje piątkowych magistrów, a jeśli już potrzebny jest ktoś z wykształceniem, to najlepiej z doktoratem i koneksjami, które pozwolą mu swobodnie poruszać się po świecie, bez potrzeby korzystania z dobrodziejstw tanich hoteli położonych w pobliżu metropolii. Magistrów zaś jest na bruku każdego dużego miasta w Polsce jak przysłowiowych psów i nikt się nimi nie przejmuje.

Właściwie studenci studiują tylko w jednym celu - żeby sprawić przyjemność mamie i babci, które nie wyobrażają sobie, żeby ich kochany Wojtuś lub Jareczek mógł robić coś innego. Oczywiście są rodziny, gdzie wyuczony fach jest przekazywany z pokolenia na pokolenie i nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że dziecko aptekarza idzie studiować farmację, a leśnika leśnictwo - to naturalne. Kłopot zaczyna się wtedy, kiedy dziecko kolejarza za wszelką cenę chce zostać magistrem biologii, bo fascynują je drobnoustroje i roi mu się, że odkryje przynajmniej pięć nowych gatunków tych stworzeń. Ojciec kolejarz patrzy na swego syna ze smutkiem, ale cóż może zrobić? Nie zbije go przecież i nie każe iść do pracy, bo pracy nie ma. Z ciężkim sercem będzie więc łożył na bezsensowną naukę syna, która doprowadzi go wprost do drzwi biura pośrednictwa pracy.

A tymczasem…


Są ludzie, którym nie w głowie jakieś romantyczne bzdury o zdobywaniu niepotrzebnych nikomu tytułów naukowych, ludzie, którzy mają w nosie ambicje matek i babć. Zamiast marnować czas na studiach, wolą zarabiać pieniądze od wczesnej młodości. Po podstawówce idą sobie do szkoły zawodowej, która czyni z nich fryzjerów lub cukierników, zależnie od tego, co jest akurat na danym rynku bardziej opłacalne. Nauka trwa trzy lata i po tak krótkim czasie można zacząć zbierać życiowe doświadczenia i gromadzić kapitał. Świat wokół nie jest aż tak bardzo skomplikowany, by nie mógł go zrozumieć absolwent zawodówki, który ma pieniądze. Kiedy człowiek taki, pracując w zawodzie fryzjera, dociągnie spokojnie do trzydziestki, może mieć już uciułany spory kapitał, który pozwoli mu na otwarcie własnego zakładu lub zainwestowanie w jakieś inne przedsięwzięcie. Student będzie w tym czasie przygotowywał się do obrony czegoś tam, zaliczał jakieś zaległe przedmioty i zbierał groszaki na obiad. Zacznie rozglądać się za kredytem mieszkaniowym, który spłaci, gdy będzie już starym grzybem, lub spłacą go jego dzieci. Nie pojedzie na wakacje, bo nie będzie go na nie stać. Jego kolega, który miast bardzo problematycznego wykształcenia wybrał opcję: pieniądze, wypoczywa za to co roku w Egipcie lub Hiszpanii, cieszy się powodzeniem u kobiet, jeśli jest kawalerem, lub ma uroczą żonę, która dba o niego, bo wie, że mąż jest dla niej prawdziwą podporą. Rodzina, która nawet jeśli kiedyś miała jakieś ambicje względem naszego fryzjera, teraz patrzy weń jak w obrazek, bo jest on już ustawiony i jego przyszłość nie budzi żadnych obaw. Przyszłość magistra biologii czy historii budzi za to poważne obawy, bo jeśli nie zostanie on marnie opłacanym nauczycielem, będzie najprawdopodobniej musiał emigrować i wysługiwać się obcym. Oczywiście zarobi więcej, ale przecież mógł emigrować i bez studiów, więc po co było marnować pięć czy sześć lat na głupstwa?

Rozdarcie wewnętrzne


W społeczeństwie aspiracyjnym, takim jak nasze, ciągle pokutuje pogląd, że wykształcenie daje przepustkę do jakichś lepszych alternatywnych światów. Złudzenie owo wypracowane zostało przez lata niepowodzeń i ogólnej biedy, kiedy to ludzie musieli mieć jakiś mit, który dawałby im nadzieję. Była nim szkoła wyższa, która dawała upragnione trzy literki przed nazwiskiem i wstęp do lepszej kasty. Czasy te minęły, ale mit pozostał. Lepsza kasta to dziś ci, którzy mają pieniądze, a te można zarobić nawet bez dyplomu.

Kiedy do Polski przyjeżdżają obcokrajowcy wykształceni na swoich uczelniach, najczęściej są szczerze zdziwieni wysokim poziomem wiedzy polskich studentów - powtarza się to jak mantra w rozmowach z przybyszami z całego świata, nawet z Japonii. Tylko że mniej zorientowany w świecie Japończyk, Australijczyk czy Irlandczyk ma coś, czego nie mają lepiej obeznani w stosunkach międzynarodowych i historii wojny trzydziestoletniej Polacy: pieniądze, które pozwalają mu na swobodne przemieszczanie się z miejsca na miejsce, ma czas i nie ma kompleksów związanych z wykształceniem, bo nikt ich mu nie włożył do głowy. Czuje się dzięki temu lepszy, choć ma w głowie mniej informacji niż jego kolega z Polski. Okazuje się bowiem, że znajomość faktów z życia Marka Aureliusza nie pomaga właściwie w niczym, może za to wywoływać niezdrowe frustracje u osób o słabej psychice.

Zobacz też

Linki do artykulów m. in. usuniętych przez EIOBĘ

 

Źródło: Michał Radoryski