JustPaste.it

Prawdziwe Święta.

Sklepy, ulice, domy... Choć do świąt zostało jeszcze trochę czasu, wszędzie czuć już świąteczny nastrój.

Sklepy, ulice, domy... Choć do świąt zostało jeszcze trochę czasu, wszędzie czuć już świąteczny nastrój.

 

Ubrane choinki, lampki migoczące w oknach i przydomowych ogródkach, na wystawach sklepowych. To wszystko przypomniało mi tamte święta. Najbardziej niezwykłe, jakie dane mi było przeżyć.

Zupełnie nie wiem dlaczego, ale nigdy nie lubiłam świąt.
Wprawdzie zarówno ja, jak i mój mąż nie uważamy się za katolików, jednak przyznam szczerze, że szalenie trudno się wymigać od obchodzenia świąt, gdy się żyje w katolickim kraju, wśród samych niemal katolików. A to babcia się obrazi, a to mamie będzie przykro...
Tak, wiem. Jestem nieasertywna.
Zawsze jednak wychodziło na to, że dawaliśmy się jakoś wmanewrować w wigilijną imprezę.
Miałam nadzieję, że gdy wyjedziemy do Anglii, to się wreszcie skończy, ale gdzie tam.

Pierwszy rok w UK był trudny. Mieszkaliśmy w wynajętym domu. Ale nie sami. Mieszkały z nami jeszcze dwie polskie rodziny (takie są zwykle początki, gdy się człowiek przeprowadza do innego kraju, na szczęście, to już tylko wspomnienie). Katolicy oczywiście. Każda rodzina w jednym pokoju. Wspólna jadalnia, kuchnia i łazienka. I po części - co niejako automatycznie wynikało z powyższego - wspólne życie.
No i oczywiście padła propozycja, żeby zorganizować wspólną wigilię.
By zachować dobre stosunki ze współlokatorami, z bólem serca, ale się zgodziliśmy.

Zanosiło się na to, że będzie jak zwykle - chaos, zamieszanie, bieganie z obłędem w oczach po sklepach i szukanie na ostatnią chwilę prezentów pod choinkę, robienie żarcia, mnóstwa żarcia, bo przecież na imprezie oprócz nas mieli być jeszcze zaproszeni goście...
Ale wyszło zupełnie inaczej.

Na dwa dni przed świętami rozchorowałam się. Czułam się okropnie - zmęczona, obolała, niedospana.
Moje współlokatorki biegały po kuchni w szale przygotowań, pitrasząc swoje wigilijne specjały, a ja... z trudem bigos nastawiłam.
A gdy zaczęłam lepić pierogi, przyszedł do mnie mój (trzyletni wtedy) synek. Złapał mnie za nogę i zaczął marudzić. Poszłam do pokoju i włączyłam mu Kubusia Puchatka. Parę minut miałam spokój. A potem moje dzieciątko znów do mnie przylazło i zaczęło mnie ciągnąć za nogawkę. (Był wtedy jedynym dzieckiem w domu i nudził się okropnie.)
- Mamusiu, pobaw się ze mną!
Wokół ruch, zamieszanie, pośpiech, para buchająca z garów, atmosfera zniecierpliwienia i napięcia. Puściły mi nerwy. Syknęłam na synka dając mu do zrozumienia, że to nie pora na wspólną zabawę, "bo przecież mamusia ma tyle roboty". Mały zachlipał żałośnie, spuścił głowę i poszedł.

Minęło dobrych parę minut, zanim się opamiętałam.
Poszłam do pokoju zobaczyć co mały robi i zobaczyłam moje dziecko tak smutne, jak tylko smutne może być dziecko, wpatrzone w okno, z nosem przyklejonym do szyby i łezkami spływającymi po usmarkanej buzi.
Serce mi się ścisnęło i pomyślałam sobie, że to nie miało tak wyglądać. Podeszłam do mojego maluszka i objęłam go mocno rękami przyprószonymi mąką, brudząc mu bluzeczkę. I powiedziałam: "Przepraszam kochanie!" Pochlipałam sobie przez chwilę w ramionach mojego małego mężczyzny (duży akurat był w pracy), stwierdziłam, że chyba oszalałam i powiedziałam sobie - dość tego!

Zostawiłam gary w cholerę, cały ten bałagan i zostałam z synkiem. Pierogi dokończyłam później, gdy mąż wrócił z pracy. Bigos też. Miały być jeszcze uszka i barszczyk, gołąbki, ciasto, mnóstwo innych rzeczy, ale nie było. Był tylko bigos i pierogi. W wigilię rano upiekłam jeszcze świeżutki chleb (w Anglii bardzo trudno o dobre, polskie pieczywo) i to wszystko.

Po południu odebraliśmy z lotniska naszych przyjaciół. Wspaniałe to były chwile. Nie widzieliśmy się pół roku. Byłam taka szczęśliwa, że udało im się przylecieć!
Miała być wigilijna kolacja, ale nie było, bo nasi współlokatorzy zaprosili jeszcze parę osób i ostatecznie wyszło na to, że nijak nie mogliśmy się wszyscy pomieścić przy jednym, małym stole. Postanowiliśmy w końcu, że oni zjedzą kolację jako pierwsi, a my, z naszymi gośćmi, potem.
Zamiast więc siadać do stołu poszliśmy na spacer.

Przedziwnie wyglądają ulice Londynu w wigilijny wieczór. Poszliśmy do centrum naszej dzielnicy. Jest tam ładny deptak i wielkie centrum handlowe. Normalnie panuje tam taki tłok, że ciężko przejść.
Było puściuteńko! Ani żywej duszy. Wymarłe miasto.
Chodziliśmy sobie pustymi uliczkami dobre dwie godziny, rozmawialiśmy, śmialiśmy się...
A potem wróciliśmy do domu. Nie było uroczystej kolacji. Nawet nie nakrywałam do stołu (impreza naszych współlokatorów rozkręcała się w najlepsze, a drugiego stołu w domu nie było). Każdy dostał więc w garść talerz bigosu, kromkę pachnącego, świeżutkiego chleba i kubek ciepłej herbaty. Okazało się, że nie mamy nawet opłatka. W tym całym zamieszaniu zapomnieliśmy o nim na śmierć. Podzieliliśmy się więc symbolicznie... tabliczką czekolady.

Goście, zmęczeni po podróży postanowili się wcześniej położyć. Nasze dzieciątko wybiegało się na dworze, więc też wcześnie padło.
Zostaliśmy z mężem sami. Położyliśmy się do łóżka i... kochaliśmy się do czwartej nad ranem. Co kończyliśmy, to po chwili zaczynaliśmy od nowa. Jak za starych, dobrych czasów.
Tyle pięknych rzeczy sobie powiedzieliśmy.
Podziękowałam mężowi za to, że tak bardzo się stara, żeby zapewnić nam godne, dostatnie życie. Powiedziałam, że wiem, jak bardzo mu ciężko czasem, doceniłam jego odwagę, determinację, ambicję. Podziękowałam mu za to, że chociaż różnie w życiu bywało, nigdy nie przestał mnie kochać.
Niby takie proste, oczywiste i banalne rzeczy, ale przecież takie ważne. Tak rzadko je sobie mówimy.
A mojemu mężowi chyba udzielił się ten niezwykły i podniosły nastrój. Mimo, że nie należy do ludzi wylewnych, otworzył się i powiedział : "Dziękuję, że pieczesz chleb. Nie masz pojęcia, co czuje facet, gdy po dwunastu godzinach ciężkiej roboty wraca do czystego, zadbanego domu pachnącego ciepłym chlebem. To właśnie dzięki Tobie mam siłę wstać następnego dnia rano i "polować na te mamuty". Nie zamieniłbym Cię na żadną inną. Za nic w świecie."
Oczywiście poryczałam się - ze szczęścia! I znów się kochaliśmy...

Mówi się, że przyjaźń, to jedna dusza w dwóch ciałach.
Mówi się, że miłość, to dwie dusze w jednym ciele.
Tej nocy byliśmy jedną duszą i jednym ciałem.

To były pierwsze prawdziwe święta w moim życiu.
Nie było opłatka, nie było tradycyjnych dwunastu potraw na stole, nie było nowych "rupieci" pod choinką, z którymi już dwa dni później nie wiadomo, co zrobić i gdzie je upchnąć. Nie było obżarstwa i bolących flaków następnego dnia, odcisków na tyłku od siedzenia najpierw przy stole, a potem przy telewizorze, nie było zepsutego jedzenia w koszu kilka dni później. Nie było pośpiechu, nerwów, itd. Za to był "święty spokój".

Te święta były W NAS, a nie wokół nas.
I dlatego były prawdziwe.

 

Tekst ukazał się pierwotnie na moim blogu: marcelina.blox.pl