JustPaste.it

Nieznany miliard

bb36114445bc573b3961218a0befa5ef.gifPolska, będąc szóstym co do siły demograficznej krajem Unii Europejskiej, jest jednocześnie jednym z czterech najbiedniejszych państw UE obok Łotwy, Bułgarii i Rumunii. Ale fakt, że jesteśmy dopiero w trzeciej dziesiątce członków UE pod względem zamożności na głowę mieszkańca nie zwalnia nas od świadczenia pomocy finansowej dla grupy państw, które w czasach komunizmu nazywano eufemistycznie "Trzecim Światem". Jest to formalny obowiązek wynikający z naszego członkostwa w Unii. Wszystkie kraje tworzące Wspólnoty Europejskie muszą (!) przeznaczać na tzw. pomoc rozwojową, czyli pomoc dla krajów zwanych niegdyś "krajami rozwijającymi się" 0,18 % swojego produktu krajowego brutto. To limit docelowy, ale dla nowych, biedniejszych członków "europejskiej rodziny" jest ulgą. Mają one osiągnąć limit 0,18 % PKB w ciągu kilku najbliższych lat. Na razie Polska przeznacza na to 0,09 % PKB. W przeliczeniu na konkretne pieniądze oznacza to w skali rocznej okrągły miliard. Tymczasem mało kto z podatników w ogóle wie o tym, że także z jego kieszeni, na ten, dla niektórych abstrakcyjny cel, są transferowane bilety płatnicze NBP.

Struktura miliarda


Warto się więc przyjrzeć strukturze wydatków owego miliarda oraz kontroli jego wydawania.

Na ów miliard na "biedne kraje" składają się środki będące w dyspozycji trzech resortów: Ministerstwa Finansów, Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Resort Jacka Rostowskiego zajmuje się tylko przekazywaniem co roku naszej składki z tego tytułu, zarówno do Unii Europejskiej, jak i Banku Światowego. Potem te pieniądze, już anonimowe w sensie kraju, z którego wyszły służą projektom rozwijanym pod flagą UE czy World Banku. Często projekty te są ostro krytykowane. Zarzuca się im, że korzyść mają z nich częstokroć bardziej elity niż społeczności lokalne będące formalnym adresatem tej pomocy. Inne oskarżenia dotyczą tolerowanej de facto korupcji przy realizacji tych projektów. Normą w krajach afrykańskich jest w praktyce tolerowanie łapownictwa przy projektach unijnych czy Banku Światowego. Wysocy urzędnicy obu instytucji wprost mówią, że na Czarnym Lądzie bez zagwarantowania części środków z owych projektów dla lokalnych układów polityczno-biznesowych albo lepiej: polityczno-przestępczych nie ma mowy o tym, żeby projekty humanitarne, gospodarcze czy edukacyjne w ogóle mogły zaistnieć. Pamiętam rozmowę z polską zakonnicą w Burundi, której zgromadzenie własnym sumptem wybudowało szpital na prowincji. Narzekała: "Ja rozumiem, że tutaj musi być łapówka, niech by była 20 %, ale 80 %?". No właśnie, spór często dotyczy nie tyle tego czy korupcja jest niezbędna czy nie, ale już kwestii technicznych.: ile dać, żeby robić swoje?

Inne zarzuty podnoszone przez krytyków dotyczą zastępowania pracy miejscowych rozdawnictwem darów. Europejskie (ale też: amerykańskie, kanadyjskie, australijskie etc.) ekipy docierają do Afryki - i nie tylko tam - z projektami, polegającymi na stałym, darmowym dostarczaniu żywności, odzieży, sprzętów tubylcom. Efekt: swoista demoralizacja. Miejscowi uważają, że "im się należy" i - jak opowiadał pewien polski kapłan z jednego z krajów Afryki Środkowej - nie chcą pracować, skoro i tak podstawowe rzeczy mają za darmo. Ów ksiądz wcześniej zachęcił ich do podjęcia pracy zarobkowej i wówczas przyjechała misja charytatywna z Unii Europejskiej. Murzyni szybko uznali, że po prostu nie opłaca się im pracować. Taka sytuacja jest często spotykana. Co więcej: właśnie tak wyglądać będzie funkcjonowanie Afryki w najbliższych kilkunastu latach - wszyscy bowiem są zadowoleni i Europa, bo płaci, ma spokój i z głowy historyczne, kolonialne wyrzuty sumienia, miejscowa ludność - bo wszystko ma podane na tacy. Ale właśnie w tym dawaniu ryby, a nie wędki leży problem. Tu tkwi przyczyna, zahamowania rozwoju gospodarczego Afryki w ostatnim ćwierćwieczu, o czym pisał zresztą Ryszard Kapuściński. O ile bowiem ta zdecydowana większość krajów afrykańskich rozwijała się ekonomicznie jeszcze kilkanaście lat po upadku kolokwializmu (niektórzy twierdzą, że siłą rozpędu…) to od lat 70. XX wieku wyraźnie widać coraz większe "nożyce" w rozwoju Europy i Afryki. Kontrast powiększa się. Ale nie chodzi tylko o gospodarkę. Także o kwestię bezpieczeństwa, stabilizacji, poziomu opieki medycznej - na wielu obszarach Czarnego Lądu wygląda to dziś, kompletnie paradoksalnie, gorzej niż parędziesiąt lat wstecz! Najłatwiej powiedzieć, że za ten regres ponoszą winę same państwa i narody Afryki. Ale też jednak część odpowiedzialności spaść musi na Europę, lekką ręką dającą pieniądze bez większej kontroli wydatków, także z punktu widzenia ich sensowności pod kątem tworzenia podstaw normalnej gospodarki.

Ministerstwo Spraw Zagranicznych dwa lata temu przeznaczyło na "pomoc rozwojową" 90 milionów złotych, w 2007 roku - 110 milionów, a w roku 2008 zamierza wydać 150 milionów złotych. Pieniądze te przeznaczone są aż na 350 projektów. To zbyt duża liczba także pod kątem właściwego rozliczania ofiarobiorców z tych dotacji. Urzędnicy MSZ odpowiedzialni za te kwestie mówili mi, że 60 % ich czasu idzie na papierkową biurokrację związaną z tymi projektami, a reszta na właściwe działanie. To chore proporcje.

Model polski


Polska wybrała kompletnie inny model niż państwa "starej Unii". Gorszy. Francja, Włochy, Hiszpania, Wielka Brytania, Niemcy, Portugalia, Holandia, Belgia koncentrują się na kilkudziesięciu "projektach flagowych". Po pierwsze: efekt propagandowy jest dużo większy. Szpitale, sierocińce i inne spektakularne, namacalne i długoterminowe inwestycje kształtują opinie o państwach-darczyńcach wśród miejscowych społeczeństw i elit. Prestiż takiego europejskiego kraju rośnie, łatwiej o przełożenie go na korzystne kontrakty gospodarcze: inwestycyjne czy handlowe. Gdy Hiszpania finansuje szpital w Mauretanii, na skraju Sahary - to jest to dużo bardziej widoczne niż dostarczenie przez Polskę koców do obozu uchodźców z Birmy, mieszczącym się na terytorium Tajlandii. Pieniądze francuskie czy niemieckie idą na charytatywne "inwestycje trwałe" - polskie zaś na "rozkurz", giną w powodzi małych projektów, minigrantów, a często komponentów projektów, uzupełniających jedynie to, co finansują - spijając propagandową śmietankę - inne kraje. Przyjęcie takiego modelu to strategiczny błąd polskich władz.

Co gorsza, obowiązujące w Polsce ustawodawstwo ogranicza w bardzo znaczący sposób, a czasem wręcz uniemożliwia sensowne wydawanie środków na pomoc dla "Trzeciego Świata". Sztywna dyscyplina budżetowa nakazująca wydawanie pieniędzy na "gwałtu, rety", nawet bez sensu, ale przed końcem okresu rozliczeniowego (przed 31 grudnia każdego roku) przekreśla w praktyce projekty długofalowe, realizowane w perspektywie 2-3 lat, co jest na porządku dziennym we wszystkich większych krajach Unii. To właśnie jest jedna z głównych przyczyn owego "rozdrabniania się", o którym pisałem powyżej. W ten sposób przegrywamy potrójnie: nasza pomoc jest zbyt mało spektakularna, nie widać efektów rosnących środków na nią przeznaczanych, jest też słabo kontrolowalna, a często udzielana jest ad hoc, na "łapu -capu", bez większego planu, byle tylko wydać pieniądze, bo inaczej departament polityki rozwojowej MSZ dostanie ich mniej na następny rok. I nie jest to wcale wina urzędników, lecz biurokratycznych, nieefektywnych przepisów.

Trzecim resortem kontrolującym pomoc rozwojową jest Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. I tu, po wielu słowach krytycznych, pochwała wobec polskich władz i urzędników. Za rządów PiS zrealizowano świetny pomysł wliczenia do kwot, jakie Polska płaci w ramach unijnych zobowiązań "pomocy rozwojowej"… stypendiów dla studentów i doktorantów z Kazachstanu, Ukrainy i Białorusi. W ten sposób upiekliśmy dwie pieczenie na jednym ogniu: z jednej strony wywiązaliśmy się z należności uzgodnionych z Brukselą, a z drugiej realizowaliśmy elementy polskiej polityki wschodniej, polegającej na tworzeniu w krajach dawnego ZSRR propolskich elit. Co więcej - w ramach tych kwot udało się "przepchnąć" stypendia dla studentów polskiego pochodzenia (!) z Kazachstanu oraz z dwóch państw zza naszej wschodniej granicy. Było to bardzo "elastyczne" potraktowanie unijnych kryteriów, jednak liczy się efekt: oczywiście, w ramach tego programu stypendialnego przyjeżdżali do nas również młodzi ludzie z Afryki. Zdecydowaną większość stanowili wszak doktoranci i młodzież akademicka z Afryki.

Z każdym rokiem Polska pomoc dla tzw. krajów rozwijających się ma wzrastać i wzrasta. Od tego nie uciekniemy. Możemy jedynie zadbać o to, aby te pieniądze wydawać z głową, sensownie, planowo. Do tego warto dostosować ustawodawstwo w taki sposób, aby nie krępowało ono efektywności polskich działań w tym zakresie. Bezmyślne prawo nie może być gorsetem powodującym de facto marnotrawstwo pieniędzy podatników i polityczną nieefektywność pomocy dla krajów Afryki, Azji czy Ameryki Środkowej.

Rosnący budżet


W budżecie Unii Europejskiej pozycja "pomoc rozwojowa" stanowi rosnącą kwotę. I jakkolwiek byśmy z tym nie dyskutowali - w najbliższych kilkunastu latach ta tendencja będzie na pewno zachowana. Widać to zarówno po 7-letnim budżecie UE na lata 2007-2013, jak również po atmosferze corocznych szczytów Unia Europejska - Unia Afrykańska oraz cyklicznych, dwa razy w roku posiedzeń Zgromadzenia Parlamentarnego UE, Afryka, Karaiby, Pacyfik.
 
Mam zaszczyt funkcjonować w tym gremium od 4 lat. To ciekawe doświadczenie pozwalające zaobserwować grę polityczną szeregu państw Unii w kontekście zwiększania ich wpływów ekonomicznych i politycznych w "Trzecim Świecie", przy czym dość często obszary ich szczególnego zainteresowania pokrywają się z… dawnymi koloniami.

W drugiej połowie listopada 2008 roku miałem okazję uczestniczyć w Strasburgu w kolejnych, trzecich już, Europejskich Dniach Rozwoju. Zgromadziły one bardzo licznych przedstawicieli UE i krajów rozwijających się, zwłaszcza Afryki. Nie przypadkiem właśnie tak licznie reprezentowane były kraje Czarnego Lądu. Gospodarzem spotkania była Francja i to tłumaczy wszystko. Francja usilnie forsuje "śródziemnomorski wymiar Unii Europejskiej", a więc praktyczne zaangażowanie się Europy w różnego rodzaju projekty, inicjatywy i inwestycje realizowane w wielkiej mierze na terenie byłych kolonii Republiki Francuskiej. W sposób naturalny Francja jest tutaj ambasadorem tego regionu w Unii i ambasadorem Unii wobec tych właśnie państw. Bycie takim pośrednikiem oznacza wymierne korzyści polityczne, ale także w znaczącej mierze gospodarcze. Zresztą to europejska norma, że każdy z dużych krajów UE ma swoją "niszę", swoją strefę wpływów, gdzie stara się odgrywać pierwsze skrzypce i być swoistym mostem między Unią a danym regionem. W przypadku Francji jest to tradycyjnie basen Morza Śródziemnego i Afryka i w niewielkim stopniu Azja (Wietnam, Kambodża, Laos). W przypadku Wielkiej Brytanii - Commonwealth, a więc państwa będące niegdyś koloniami Zjednoczonego Królestwa, a teraz wciąż, choć formalnie już tylko mające za królową Elżbietę II (od lat w Australii trwa dyskusja czy nie pozbyć się tego reliktu, ale wciąż jakoś tego nie zrobiono). Dalej Hiszpania ma "swoją" Amerykę Łacińską, Niemcy zaś Bałkany i "Mitteleuropę"

Przed rokiem, w Lizbonie, podczas Europejskich Dni Rozwoju, obserwowałem bardzo dużą aktywność krajów portugalskojęzycznych (m.in. Brazylia, Mozambik, Gwinea Bissau). Jest normą, że Europejskie Dni Rozwoju organizują kraje aktualnej prezydencji w UE. Oczywistym jest więc, że taką imprezę będzie musiała zorganizować również Polska. Stanie się to podczas naszej prezydencji w roku 2011. Wbrew pozorom zostało bardzo mało czasu. Zresztą mam wrażenie, że rząd Tuska w praktyce w ogóle nie przygotowuje się do okresu, w którym nasz kraj będzie przewodniczyć strukturze z udziałem prawdopodobnie już 28 (z Chorwacją) państw liczących 500 milionów obywateli. Nasze przygotowania organizacyjne i logistyczne są, według mojej wiedzy, w lesie. Ekipa PO, zamiast myśleć o realnym polskim przewodnictwie w Unii, zabawia się akademickimi rozważaniami nt. strefy euro. To dziwaczne priorytety. A z prezydencją nieuchronnie wiąże się 3-dniowa wielka impreza, jaką są Europejskie Dni Rozwoju. W tym roku w Europejskich Dniach Rozwoju w Strasburgu uczestniczyło na przykład aż trzech prezydentów (Blaise Compaoré z Burkina Faso, Marc Ravalomanana z Madagaskaru oraz Amadou Toumani Touré z Mali - tego ostatniego miałem okazję poznać przed trzema laty, skądinąd skończył studia w Polsce), przewodniczący Komisji Unii Afrykańskiej Jean Ping, a także dwóch komisarzy (Belg Louis Michel i Słowak Jan Figel). Organizacja szóstych Europejskich Dni Rozwoju, podobnie jak cała prezydencja, będzie dla Rzeczpospolitej wielkim wyzwaniem. Oby nie okazała się wielką kompromitacją.  


* Autor, były minister integracji europejskiej (1997-1999), jest eurodeputowanym PiS.

Zobacz też

 

Źródło: Ryszard Czarnecki