JustPaste.it

Wszyscy jesteśmy Chrystusami

Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz więc

"Dziś nie patrzę na alkoholizm przez pryzmat choroby, ale przede wszystkim widzę w uzależnieniu niedostatek pewnych umiejętności życiowych. A w wychodzeniu z niego przede wszystkim edukacyjny proces przełamywania destrukcyjnych nawyków i nabywania nowych umiejętności". Domyślacie się zapewne, czyje to słowa.

I jesteście w błędzie. Nie jest to cytat ani z Marka Koterskiego, ani z Marka Kondrata. To fragment wstępu do reedycji książki "Alkoholizm. Grzech czy choroba?" autorstwa profesora Wiktora Osiatyńskiego. Niemniej i Kondrat, i Koterski z pewnością by się pod tymi zdaniami podpisali. Zresztą poniekąd już to zrobili w swoim najnowszym wspólnym projekcie.

Sztafeta pokoleń, nad którą Adaś Miauczyński dywagował w jednej ze scen "Dnia świra", rozrasta się we "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" do wymiarów pryncypalnego motywu. W przekazywanej z ojca na syna pałeczce mieszczą się obecnie nie tylko drobne fobie i natręctwa, ale i – dominujący w tym przykrym dziedzictwie – alkoholizm. W otwierającej film sekwencji Adaś i jego syn Sylwek siadają przy stole, by dokonać rozrachunku z przeszłością. – Chciałeś mi coś powiedzieć, synuniu? – pyta starszy Miauczyński. – Życzyłem ci śmierci – pada odpowiedź. Ten rachunek za grzechy ojca będzie bolesny dla obydwu stron. W nielinearnej narracji Sylwuś zmierzy się ze swoimi wspomnieniami z dzieciństwa, Adaś – ze wspomnieniami Sylwunia i swoimi własnymi. O ojcu, oczywiście. Bo historia powtórzyła się, mimo iż kilkuletni jeszcze Adaś zaklinał się przed Bogiem, że swojego syna ustrzeże przed takim piekłem, jakie jemu zafundował tato. Plan się nie powiódł. Właśnie przez te wyniesione z domu złe nawyki, przez tę życiową nieporadność, o której pisze profesor Osiatyński. Dlatego udziałem Sylwunia, samego Adasia, jego żony i matki, stało się piekło niemniejsze. Obrazujące je sceny są mocne jak nigdy dotąd u Koterskiego. Adaś sika sąsiadce pod drzwiami, biega po domu z tasakiem, rąbie bożonarodzeniową choinkę, bije ciężarną żonę po brzuchu, dusi matkę. Wszystko to w pijanym widzie.

W pijanym widzie objawiają się też bohaterowi Anioł Straż (Sapryk) i sam szatan, jeździec apokalipsy o twarzy Marcina Dorocińskiego. Grono symbolicznych postaci zasila Jezus. Jego droga krzyżowa znajduje odzwierciedlenie w losach Adasia. Ale nie tylko Adasia. Swój krzyż dźwigają bliscy i przyjaciele Miauczyńskiego. Dźwigamy go my wszyscy. Postawioną w tytule ryzykowną tezę udaje się Koterskiemu wybronić mimo momentów popadających w patos i ocierających się o kicz. Udaje się głównie dlatego, że znanej choćby z III części "Dziadów" koncepcji mesjanizmu narodowego autor "Domu wariatów" nie wznosi na piedestał, nie uwzniośla jak Mickiewicz i podobni mu romantycy. Tu nie chodzi o żadną misję dziejową, wielkie idee, a o zwyczajne życie codzienne, "życie wewnętrzne", relacje międzyludzkie i najbanalniejsze czynności. Polska Koterskiego nie tyle jest "Chrystusem narodów", co narodem Chrystusów. Tutaj nie ma jednego wybrańca, zbawiciela, jednego ponad wszystkimi. Chrystus pomaga nie komu innemu, jak drugiemu Chrystusowi. Ale i Chrystus rani Chrystusa, gdyż reżyser bardzo słusznie dostrzega w tym wszystkim dwoistość ludzkiej natury. Każdy jest Chrystusem i każdy postępuje jednocześnie wbrew naukom Chrystusa. Jest tym, który wisi na krzyżu, i tym, który dźga włócznią. Bowiem Bóg stworzył człowieka na swoje podobieństwo, Bóg ma wobec każdego określone zamiary, ale to "ludzie ludziom zgotowali ten los".
Zarówno temat alkoholowego nałogu, jak i analogia do Męki Pańskiej, to jedynie punkty wyjściowe, przyczynki do rozważań dużo bardziej istotnych – rozważań nad trudną ludzką naturą, bezradnością, zagubieniem, nieumiejętnością komunikacji z innymi, porozumieniem na linii ojciec-syn. Szczególnie to ostatnie mocno chwyta za serce. Sylwunio nienawidzi ojca, ale równocześnie kocha go ślepą, bezwarunkową miłością. I on jest tym, który podaje Adasiowi rękę w sytuacji krytycznej, on się najbardziej ze wszystkich bohaterów poświęca. Siła rażenia scen z udziałem Michała Koterskiego jest tym większa, że wiemy przecież, iż Miauczyński to alter ego jego prawdziwego ojca, a cały film nosi znamiona autobiografii. Czy może raczej – publicznej spowiedzi. Te rodzinne koneksje, jak i wrodzony luz młodego Koterskiego, zdecydowanie przydają obrazowi wiarygodności i naturalności. Michał celnie i z lekkością posługuje się "koterszczyzną", w czym także odzywa się, tym razem metafilmowa, sztafeta pokoleń. Słowem, trafna decyzja obsadowa, gdyż kolejna wybitna kreacja Marka Kondrata mogłaby mimo wszystko nie wystarczyć nawet wtedy, gdyby Koterski zdecydował się obsadzić w roli syna aktora profesjonalnego, ale mniej "czującego klimat". A tak, relacje i dialogi między ojcem a synem – czy to powalająco zabawne, czy poruszające – zawsze są kapitalne i stanowią bodaj najmocniejszy punkt filmu.

Jedyne, czego można żałować, to zepchnięcia na plan dalszy relacji Adasia z matką (świetna Janina Traczykówna). Scena w szpitalu jest wzruszająca, scena duszenia – przerażająca, ale poza tym mamy w tym wątku jedynie nie śmieszące już teksty powtórkowe o pomidorowej zupie. Mam wrażenie, że można było rozbudować tę postać, na przykład kosztem ograniczenia pijackich scen z udziałem Andrzeja Chyry, odgrywającego Adasia w wieku chrystusowym. I nie chodzi o to, że Chyra gra źle, broń Boże. Po prostu po "Dniu świra" niemożliwością się stało, by w wyobrażeniu moim i zapewne setek innych admiratorów tego filmu, Adasia Miauczyńskiego uosabiał kto inny niż Marek Kondrat. Nawet niedawno, oglądając "Porno" i "Nic śmiesznego", przyłapałem się na tym, że patrząc na Rolę i Pazurę, nie dostrzegam tych "prawdziwych" Adasiów, tylko aktorów próbujących być Adasiami. W towarzyskiej rozmowie, gdy ktoś rzuci hasło "Miauczyński", przed oczami też staje – i mi, i dyskutantowi – wyłącznie Kondrat. Andrzej Chyra wziął więc na swoje barki "mission impossible", zadanie o niebo trudniejsze od wszystkich poprzedników, bo zadanie do zrealizowania już w czasach "poświrowych". Musiał zagrać nie tylko Miauczyńskiego, ale i Kondrata grającego Miauczyńskiego. Trzeba przyznać, że ta imitacja wyszła mu znakomicie, prawdopodobnie żaden inny polski aktor by jej nie podołał, ale... No właśnie – cały sęk w tym "ale". Aktorski kunszt Chyry budzi podziw, ogląda się go nie bez przyjemności, ALE jednak cały czas wyczekuje się z utęsknieniem, aż w kadrze znów pojawi się Kondrat – Miauczyński, mimo wszystko, nie do podrobienia.

Na wyjątkowość Adasia w interpretacji Kondrata rzutuje też oczywiście scenariusz "Dnia świra" – szóstego filmu o Miauczyńskim, ale pierwszego otoczonego dziś takim kultem. Adaś nie jest już w nim niepoprawnym erotomanem, nie jest wyłącznie nieudacznikiem, z którego możemy się beztrosko pośmiać. Jest everymanem, w którym możemy się przejrzeć jak w sklepowej witrynie. Choćby w małej części, choćby po trosze wszyscy jesteśmy Adasiami – chciałoby się sparafrazować tytuł siódmego odcinka osobliwego cyklu. Jednak pod koniec "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" Miauczyński nie jest już tym samym Adasiem. Nie chce już "w imię Boga, Ojca, Syna, zniszczyć tego skurwysyna" – sąsiada, bliźniego. Chce – przy pomocy boskiej i synusia – unicestwić skurwysyna w sobie. Późno, bo późno, lecz wreszcie, w wieku 55 lat nasz bohater zrozumiał, że nawet gdyby "znał wszystkie tajemnice, i posiadał wszelką wiedzę, i wszelką wiarę, tak iżby góry przenosił, a miłości by nie miał, byłby niczym".

Wszystkie te biblijne cytaty, parabole i metafory też wszakże byłyby niczym, spływałyby po nas jak po kaczkach albo zwyczajnie byśmy się żachali na tak wyeksploatowane treści, gdyby nie wrażliwość, poczucie humoru i obserwacyjny zmysł Koterskiego. Niewielu by potrafiło w tak bezpretensjonalny, szczery sposób zespolić ze sobą metafizykę i fizyczne cierpienie, opowiedzieć w nietuzinkowej formie o tak podstawowych wartościach jak wiara, nadzieja, miłość. Nieco zmieniła się w stosunku do "Dnia świra" tonacja, film jest bardziej gorzki, jest bardziej dramatem niż komedią (ale kiedy już staje się komedią, to wyborną). Czy filmem lepszym niż "Dzień świra"? Chyba minimalnie słabszym, bo nie dotykającym aż tylu problemów i opartym na dużo mniej nośnym koncepcie, przez co kilka scen wydaje się bądź to przeciągniętych, bądź po prostu zbędnych. Nie zmienia to bynajmniej faktu, że "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" jest filmem ogólnie bardzo dobrym, a patrząc podług dzisiejszego poziomu rodzimego kina – wręcz perełką. Z czystym sumieniem mogę go polecić i zapewnić, że wcale a wcale nie jest bluźnierczy, jak jeszcze przed premierą pisali o nim dziennikarze związani z ojcem dyrektorem. Wręcz przeciwnie – Koterski daje tu manifest wiary, jaki w Radiu Maryja czy "Naszym Dzienniku" ciężko napotkać. No bo niby wszyscy jesteśmy Chrystusami, ale od każdej reguły są przecież wyjątki...

Piotr Dobry
www.esensja.pl

 

źródło: ateista.pl 

 

Autor: Piotr Dobry