JustPaste.it

Z pamiętnika metroseksualnego osobnika

Moja luba poczuła oddech świąt na swych plecach. I zgodnie z nasza tradycją rodzinną przedstawiła „front robót”.

Moja luba poczuła oddech świąt na swych plecach. I zgodnie z nasza tradycją rodzinną przedstawiła „front robót”.

 

e197be11f0aaad23500ff0ba8888cd06.jpgFront robót

Moja luba, z gruntu najmilejsza, poczuła oddech świąt na swych „pięknie skrojonych” plecach. I zgodnie z naszą tradycją rodzinną przedstawiła „front robót”. Mojej nieskromnej osobie przypadł w udziale "pokój - sanktuarium". Zwykle bowiem jest zamknięty na „cztery spusty”, a wchodzimy doń tylko w trakcie świąt. Nasze „maleństwa” w osobie dwóch przedstawicieli świata chaosu i zniszczenia nie mają tam wstępu. Chcemy w ten sposób uchronić przed destrukcją przynajmniej jedną „komnatę” w naszym domostwie.

 „Uzbrojony” w odkurzacz rodzimej produkcji i wzorowe morale wkroczyłem do „zakazanego pokoju”. Od kilku lat ja, i ta poczciwa maszyna, tworzymy zgrany duet. Nie przepuścimy żadnemu paprochowi czy pajęczynie.  Właściciele tych ostatnich umykają przed nami jak kapitał spekulacyjny z warszawskiej giełdy. Odkurzacz ma w sobie to „coś”. I wiem, że nigdy mnie nie zawiedzie.

 Zaczęliśmy od dywanu. Zgięty w pół jak legendarny Pstrowski walczyłem dobre 15 minut z wszechobecnym brudem. Kiedy oceniłem, że pokój wygląda zupełnie przyzwoicie., otworzyły się drzwi. Moja luba ogarnęła „front robót”. Na jej twarzy nie drgnął jednak żaden mięsień. Dała mi już wielokrotnie odczuć, że uważa się za „demona psychologii” i stąd wypływa jej pewność, że nadmierne chwalenie może tylko zepsuć męską część stadła.     

Wiedząc, że nie ma sensu czekać na jakieś „dobre słowo” zająłem się zwijaniem dywanu. Zostało mi jeszcze tylko odkurzanie mebli i mycie podłogi. Szybko uwinąłem się z robotą. Przerwa. Teraz  wystarczy tylko poczekać aż wyschnie podłoga. Będzie można wtedy wnieść dywan i meble. Dostałem kwadrans przerwy do dyspozycji. Mogłem iść po zakupy.

Kiedy wróciłem ze sklepu - siły natury, „z niewielką pomocą przyjaciół” czyli kaloryfera i wszechobecnego przeciągu, zdołały osuszyć parkiet. Kochanie moje zarządziła więc wnoszenie mebli. Uwijałem się jak w ukropie. Chciałem, aby widziała moje zaangażowanie w bezpardonowej walce o przywrócenie w naszym domu ładu i harmonii.

Dzień pierwszy świątecznych porządków Anno Domini 2008 przeszedł do historii naszego małżeństwa. Jako, że to początek maratonu obyło się jeszcze bez środków przeciwbólowych i wizyt u masażysty. Moja, niekoniecznie kobieca, intuicja podpowiada mi jednak, że to tylko kwestia czasu.


Jak łydka wydała wojnę harmonogramowi.

 Pozwoliłem sobie wczoraj na grę w piłkę nożną. Nie pomny na to, że ta dyscyplina sportu należy do najbardziej „kontuzjogennych”. I stało się. Łydka, towarzyszka wielu moich piłkarskich sukcesów i porażek, odmówiła z dniem wczorajszym „posługi” (to rzecz jasna cytat ze skeczu Kabaretu Moralnego Niepokoju).

Ma luba spojrzała na mnie wzrokiem, którego nie powstydziłby się nawet znerwicowany bazyliszek i rzekła : „Nic mnie to nie obchodzi. Sprzątasz dzisiaj pokój chłopców i basta! Harmonogram rzecz święta. Możesz przecież wziąć ... i tu padła nazwa popularnego środka przeciwbólowego”. Bazyliszek, bazyliszkiem ale te ostatnie słowa wlały w moje serce mnóstwo otuchy. Jak ona o mnie dba. Jestem najszczęśliwszym z mężów.

Dzisiejszy dzień nie będzie łatwy. Posprzątać pokój moich latorośli to najtrudniejsze zadanie w gorącym okresie przedświątecznym. Już sam fakt, że najczęściej tam przebywają skutkuje tym, że pokój musi być sprzątany przynajmniej trzy razy dziennie. Mogłoby się więc zdawać, że jest w nim czysto. Nic bardziej mylnego. Zniszczenie i chaos, które kroczą tuż za naszymi bliźniakami, niejednego pozbawiłyby wszelkiej nadziei i doprowadziły do pomieszania zmysłów. A ja muszę sobie codziennie z nimi radzić. Jestem dumny ze swojej niezłomnej, rodzicielskiej postawy.

Wróćmy jednak do pokoju „malców”. Jego ścian nie „szpeci”, banalna w odbiorze, jednolita barwa. Chłopcy, idąc w ślady najwybitniejszych przedstawicieli malarskiej awangardy, przyozdobili je w niezwykle nowatorskie freski. Od razu widać, że nie  chcieli się wzorować na otaczającym ich świecie. Ich twórczość jest na wskroś abstrakcyjna. Mamy z lubą nie lada dylemat, co czynić w przyszłości z tym przybytkiem sztuki. A może jakieś muzeum wyrazi zainteresowanie? Na razie jednak zajmę się czymś bardziej przyziemnym czyli podłogą. Słyszę bowiem słodki, znajomy głos. Luba wróciła z pracy. 

 

To nie łydka, to ” Achilles”

I stało się. Moja luba straciła wczoraj swą stanowczość. Jakby nigdy nic zlekceważyła harmonogram i pozwoliła mi leniuchować cały dzień. Pewnie to magia świąt, o której tyle słyszałem, a nigdy dotychczas nie doświadczyłem. Lepiej późno niż wcale.

 W dniu wczorajszym dowiedziałem się również, że to co uważałem za zwykłe niedomaganie mięśnia w łydce, jest w istocie bólem ścięgna Achillesa. Oto kontuzja godna prawdziwego sportowca. Zakomunikowałem to mej lubej głosem ciężkim od dumy. Ona nie bacząc na mój entuzjazm użyła spojrzenia pod tytułem : „Dlaczego mnie tak oszukałeś? Myślałam, że wychodzę za normalnego faceta”, czym ostudziła mnie co nieco. Nie zmienia to jednak faktu, że nadal mam powód do dumy.

 Jak mówi moje ulubione przysłowie : „Co się odwlecze tym na drugi dzień dostaniesz w twarz”. Nie inaczej było i tym razem. Od rana sprzątanie. Podłoga, dywan, drzwi w pokoju  "planktonu". Bliźniakom nie przyszło nawet na myśl, aby pomóc ojcu. Za to przeszkadzali w najbardziej wymyślny sposób. A to płyn wylali, a to doskonalili swoje techniki zapaśnicze na środku pokoju, a to znowu ganiali się zawzięcie nie pomni na to, że ściany stanowią istotną przeszkodę w sprawnym przemieszczaniu się z punktu A do punktu B.„Nagrodziłem” ich za to adekwatnie do popełnionych czynów. Jeden z małoletnich został skazany na długotrwałe odosobnienie w kącie, połączone z zakazem oglądania kreskówek. Drugi nie dostał całusa od tatusia. Temidzie z wrażenia opaska spadła. Szkoda tylko, że nie biodrowa.

Dyskretnie spytałem lubą, o czym  marzy w kontekście prezentu pod choinkę. Jej odpowiedź trochę mnie zaskoczyła. Zażyczyła sobie bowiem masażu stóp. Podkreśliła przy tym, że moje palce mają magiczne wręcz właściwości. Jesteśmy w tej chwili po masażu wstępnym. I myślę sobie, że dałem się wciągnąć w „megapułapkę”. Taki masaż to szalenie upierdliwe zajęcie. Nudny jak uprawa patatów. I przede wszystkim przyjemność z tego ma tylko jedna osoba. Rodzi się w związku z tym pytanie : „Dlaczego to nie ja jestem tą osobą?” Ale jak widać, na załączonym wyżej przykładzie, moja miłość do lubej jest większa niż własna. Czyżby magia świąt?


Do masowania jeden krok.....

Pewnie gdybym usłyszał dzisiaj w radiu - „Anybody seen my baby?”, byłbym najszczęśliwszym z ludzi. Mięsień sercowy zacząłby pracować o wiele żywiej. Gdyby mógł mówić wrzasnąłby mi zapewne do ucha : „Stary, sam Mick dla ciebie śpiewa. Rusz „cztery litery” i zmień coś w swoim życiu.” Te „cztery litery” to naturalnie noga. Moje "serce" nie używa wyrazów uznanych powszechnie za wulgarne. Nic takiego jednak nie miało miejsca. Skupiłem się więc na myciu szafy. Nie było to trudne zadanie. Luba pamiętała o moich dzisiejszych imieninach, więc postanowiła mnie nie przemęczać. I chwała jej za to!

Wciąż jednak, jak miecz tego nieszczęśnika Damoklesa, wisi nade mną prezent gwiazdkowy dla lubej. Jeszcze nie wyznaczyła terminu. Żyję zatem w ciągłym niepokoju. Chcę bowiem sprostać, niełatwemu trzeba zaznaczyć, zadaniu i pokazać, że moja namiętność do żony ma się dobrze. W wyobraźni wyznaczam  sobie właśnie strategię masażu. Plan musi być „zapięty na ostatni guzik”, ale i dla suwaka też się coś znajdzie .

Jeden z moich synów jest wielbicielem filmu „Power Rangers”. Jest wyjątkowo młody więc nie wie co czyni. Jak zahipnotyzowany wpatruje się w ekran monitora. W tym szaleństwie nie ma metody, to nie ulega wątpliwości. Luba postanowiła więc kupić mu zabawki związane z tym filmem. Dostanie je jako prezent pod choinkę. Ciekawe jak długo przetrwa? Zabawki dla moich dzieci winny być wykonane z tytanu. Tylko ten materiał gwarantuje ich kilkugodzinną żywotność. Me kochanie zupełnie o to nie dba. Święta ją „rozmiękczają” jak spirytus radzieckiego gwardzistę. Oczy jej się robią dużo większe i z rozmarzeniem patrzy w stronę swojej męskiej gromadki, reprezentowanej przez bliźniaki i mą nieskromną osobę. Oczywiście my też się cieszymy. Nie ma to jak rodzinne święta.


Karpatka nizinna

Kiedy dzisiaj rano otworzyłam oczy, zdałem sobie sprawę, że jakieś cholerna infekcja usiłuje obrać sobie moje ciało za lokum. Z racji złego wychowania oraz złożonej sytuacji politycznej w naszym kraju nie należę do osób chętnie przyjmujących gości. Powiedziałem więc grypie : „won” i zażyłem ją różnymi specyfikami, które się zwykło zażywać w takich okolicznościach. Wygrałem kolejną bitwę. Ale kto wygra wojnę?

Luba od kilku dni odgrażała się, że przystąpi dzisiaj do gotowania. Czymś przecież trzeba zapełnić wigilijny stół. Strach padł na całą naszą rodzinę. Moje kochanie nie znosi tradycyjnej kuchni. Uwielbia wszelkiego rodzaju eksperymenty kulinarne. Do jej największych dokonań zaliczam – „karpatkę nizinną”. Składniki są te same, co przy zwykłym cieście. Nie można jednak pozwolić, aby ciasto urosło. Luba czyni to w sposób znakomity. Inne potrawy także zaskakują konsumenta niebanalnym wyglądem oraz smakiem. Nie słyszałem w całym powiecie o osobie, któraby posiadła podobny talent. To prawdziwy dar od matki natury. Pojawiły się jednak trudności i to te z rodziny obiektywnych, i gotowania dzisiaj nie będzie. Atmosfera w domu od razu zyskała na dobroci. A westchnienie ulgi, które dobyło się ze wszystkich dorosłych gardeł (bliźniaki nie wiedzą co czynią, nie mogą więc być brani pod uwagę) naszej wesołej rodzinki, miało całkiem słuszny potencjał. Nie zdziwiłbym się gdyby zarejestrowały je wszystkie sejsmografy w kraju.


Mikroby mają się dobrze

Ogłosiłem wczoraj, że wygrałem pierwszą bitwę z bakcylami. Co z tego skoro drugą wygrywają one. Niestety muszę przyznać, że w dobrym stylu. Trafiłem na godnego siebie przeciwnika. Straciłem swój legendarny optymizm i chęć do życia. Nie angażuję się w żadne domowe przedsięwzięcia. Luba jest nieufna i sądzi, że symuluję. Nie wchodzę z nią w dyskusję, bo i z chodzeniem mam niemały kłopot.

Tymczasem kochanie moje składa choinkę. Sztuczną rzecz jasna, ale za to amerykańską. Została przysłana przez mą teściową, kiedy USA miały honor ją gościć. Jest imponującym drzewkiem. I przy swoim słusznym wzroście posiada nie lada jaką rozłożystość oraz liczbę części. Skompletowanie tego wszystkiego pochłania pełne dwie godziny. I trzeba mieć przynajmniej furmankę ozdób, aby godnie przystroić choinę. O samozaparciu nie wspominam, bo to się rozumie samo przez się.

 Dzisiaj nie ma ze mnie żadnego pożytku. Ale jak tu chłonąć „magię świąt” z milionami mikrobów na karku. Muszę je strząsnąć i odrobić „sprzątaniowe” zaległości. Do zobaczenia za rok.