JustPaste.it

Emigracja czekoladopodobna.

Nie od dzisiaj znana jest stara prawda mówiąca, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Tak też jest z emigracją albo inaczej, ze zjawiskiem zwanym przez wiele osób emigracją.

Nie od dzisiaj znana jest stara prawda mówiąca, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Tak też jest z emigracją albo inaczej, ze zjawiskiem zwanym przez wiele osób emigracją.

 


 

 

Pomysł tego artykułu nasunęła mi lektura tekstu Joanny Cieśli opublikowanego w Numerze 45 tygodnika "Polityka" z dnia 8 listopada ubiegłego roku.

Autorka swój tekst rozpoczyna historią niejakiego Krzysztofa, który nie zgłębiając się zbytnio w jego sytuację, zwinął się z emigracji już po.... dziewięciu miesiącach. Otóż moi Państwo zwinąć się to można z nieciekawego seansu kinowego już nawet po 10 minutach, natomiast rozstać się ze zjawiskiem zwanym emigracja nie jest tak prosto.

Dlaczego? zapytacie. Ano dlatego, że po pierwsze ów Pan Krzysztof nie był absolutnie emigrantem. Czy długo jeszcze będziemy szafować i spłaszczać określenie EMIGRANT?

Jeżeli ktoś szuka pracy za granicą z powodów ambicjonalnych, niemożności znalezienia jej w kraju, chęci zarobienia większych pieniędzy, czy wreszcie wiedziony chęcią przeżycia młodzieńczej przygody, musi od razu rezerwować dla siebie tytuł emigranta?

Krzysztof wrócił z emigracji po 9 miesiącach, za chwilę Krystyna wróci po 9 dniach nieudanych poszukiwań obiecanej skądinąd pracy w hotelu, też z emigracji? Gdzie w takim razie jest granica? W długości pobytu?

Dlaczego jedni nawet po nastu latach spędzonych na obczyźnie nie chcą przyznać się do bycia emigrantami, a inni w drodze ze Stanstead lub innego Luton do wspólnego skłotu z lubością zaciągają się słowami: my emigranci.

Myślę, że to nadużycie słów, terminu winno być raz na zawsze wyjaśnione, aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że wiele osób może być zgorszonych, albo wręcz zniesmaczonych moją opinią. Chciałbym jednak zaznaczyć, że nie czuję się absolutnie autorytetem w tej materii, a przedstawiona opinia jest tylko i wyłącznie moim własnym spostrzeżeniem wynikłym z wieloletniego przebywania poza granicami Ojczyzny.

Pierwszy raz czterdzieści lat temu, a później jeszcze wielokrotnie przeczytałem strofy, które do dziś pamiętam:

 

Polak, chociaż stąd między narodami słynny,

Że bardziej niźli życie kocha kraj rodzinny,

Gotów zawżdy rzucić go, puścić się w kraj świata,

W nędzy i poniewierce przeżyć długie lata

Walcząc z ludźmi i losem , póki mu śród burzy

Przyswieca ta nadzieja, że ojczyźnie służy.

 

Pamiętacie Państwo? - oczywiście, że tak, to "Pan Tadeusz" Księga X Emigracja. Jacek. Tak zawsze widziałem Emigrację, pisaną przez duże E. Stan nie dający wyboru, pozostawanie poza Krajem bez możliwości bezkarnego powrotu, tęsknota, poniewierka, często nawet upokorzenie.

Tak było. To była ta prawdziwa Emigracja, która nie odnosi się tylko do tej opisywanej słowami wieszcza po klęsce Powstania, ale i późniejsza.

Tragiczna Emigracja wynikła z sytuacji po II Wojnie Światowej i nie mniej trudna posolidarnościowa. Kto nie wgłębił się w losy prawdziwych Emigrantów, kto nie poznał ich losów ten nie ma po prostu moralnego prawa do nazwania się emigrantem.

Rzucić Kraj. Rzuca się to co się kocha i to w dodatku ostatecznie. Przynajmniej tak się w chwili podejmowania decyzji wydaje. Podejmuje się krańcowe wybory.

Jak się do tego ma decyzja o wyjeździe podejmowana w aktualnych czasach. Wybór czy w piątek bo jest ciekawa oferta Ryanaira i bilety po 40 złotych, czy ze znajomymi ich samochodem.

Wyrobić też paszport dla psa, czy przeszmuglować go w bagażniku? Dozwolony karton Marlboro, czy zaryzykować kolejny. Jedziemy w ciemno, czy najpierw telefon do Magdy? Tak naprawdę to tylko przed takimi dylematami stoją dzisiejsi wyborcy. Zresztą zawsze można kupić bilet otwarty i wrócić przy najbliższej nadarzającej sie okazji.

Kilka lat temu w moim domu zamieszkiwała czwórka przemiłych adeptów budowlanego fachu. Wszyscy pochodzili z niewielkich miejscowości, a w zasadzie wsi w pobliżu Suwałk. W Polsce poznali się w Chorzowie, gdzie pracowali w dużej firmie budowlanej. Wspólnie stali na rusztowaniu, razem spędzali wolny czas w warunkach powiedzmy hotelowych. Raz na 6-8 tygodni jechali pod Suwałki do swoich rodzin na kilka dni.

Droga do domu, autobusami i pociągiem zajmowała im blisko 16 godzin. Pewnego dnia, chyba Janek rzucił hasło: Londyn. Żartujesz? - odpowiedzieli jak na komendę. Na koniec świata?

Okazało się, że ten koniec świata jest bliżej niż Chorzów. Po dziewięciu godzinach od wyjścia z domu w Londynie pukają do swoich drzwi w podsuwalskich wsiach.

Kiedyś umyślnie sprowokowałem ich pytaniem jak się czują na emigracji? Prawie złowrogie spojrzenia spod zmarszczonych brwi były odpowiedzią samą w sobie. Jaka emigracja Panie? Toż my za pracą tu przyjechali. Dzwonimy co wieczór do domu, żony będą na święta, zakupy się zrobi, wypije toż jaka to i emigracja?

Faktycznie, skoro Polska może na Święta zawitać do nich tu na miejsce, mają kontakt z nią na codzień to gdzie tu miejsce na emigrację. Ci prości chłopcy pojmowali emigrację dosłownie. Może nie czytali "Pana Tadeusza", ale w podświadomości, gdzieś na krańcach duszy tkwiło w nich przeświadczenie, że emigracja to coś w rodzaju poświęcenia. Oni tylko pracowali. Co z tego, że daleko od domu. Wrócić mogli kiedy chcieli.

Wracając do artykułu Joanny Cieśli z "Polityki", przytacza ona w dalszej kolejności przykład Kuby i Beaty szczęśliwych małżonków z Manchesteru , którzy decyzje o powrocie podjęli mając na względzie fakt chęci posiadania na codzień dwóch babć przez ich synka. Chwalebny zamysł oczywiście. Więzi rodzinnych nie da się przecenić. Jednakże to zjawisko zupełnie marginalne i w dodatku nijak mające się do omawianego zjawiska. Chyba, że po powrocie do kraju Kuba z Beatą zakupią okazały dom gdzie zamieszkają wspólnie trzy rodziny.

Tu chodzi jednak o coś zupełnie innego. Jeżeli istnieje realna możliwość podjęcia decyzji przywracającej uprzedni stan, czyli wyjazd - powrót, tak długo moim zdaniem nie można mówić o emigracji. Upraszczając zagadnienie, czy zatem długość pobytu w obcym kraju decyduje o kwalifikacjach na pełnoprawnego emigranta. Z pewnością też nie.

Kiedyś w londyńskim czerwonym piętrusie zasłyszałem taki dialog:

Z Polski jesteś!!?

- No.

Skąd przyjechałeś?

- Z Płocka.

Na jak długo?

- Na dwa, trzy miesiące.

Kiedy wjechałeś?

- Jakieś...trzy lata temu.

Czy ów zasłyszany rozmówca był emigrantem, a jeżeli tak to od kiedy. Wszak podjął decyzje przyjazdu na krótko, maksimum na 100 dni. Czy już 101 dnia miał papiery na emigranta?

Kilka dni temu w skrzynce pocztowej, tak nie e-mailowej tylko pocztowej, znalazłem ofertę biura podróży oferującej mi podróż życia, rejs statkiem wycieczkowym dookoła świata.

Pomińmy cenę. Rejs będzie trwał 118 dni. Cholera musiałbym wyemigrować, czy jak?

W 1945 roku tysiące rodaków pozostało na Wyspach. Dziś tysiące nowych przybyszy zazdrośnie patrzy na ich domy z ogrodami, na ich ustabilizowane pozycje. Ktoś wie za jaką cenę im to przyszło? Czy ktoś zna przeżycia generałów obsługujących windy hotelowe, bezimiennych bohaterów i zwyczajnych ludzi pozbawionych kontaktów z rodzinami, zmywających naczynia w restauracji? Ale najważniejsze czy ktoś zrozumie, że to nie oni nazwali się emigrantami, ale tak ich nazwano. To nie był ich dobrowolny wybór. Jeszcze w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, a więc nawet dwadzieścia lat po wojnie tliła się iskierka powrotu do WOLNEJ Ojczyzny. Emigrantami stali się tak naprawdę dopiero w chwili kiedy zabrakło już nadziei powrotu.

Czy więc z całym szacunkiem dla losów Krzysztofa, Beaty, Kuby i wielu innych, czy mogą oni stanąć na tej samej płaszczyźnie?

Można powiedzieć, że w sumie wszyscy jesteśmy emigrantami, względnie ich potomkami. Świat zamieszał się już wielokrotnie podczas swego istnienia, stał się wielonarodowym i wielokulturowym tyglem, ale zjawisko emigracji w swej czystej postaci pozostaje w sumie niezmienione.

Emigracja dzisiejszato taki sztuczny miód, niby też emigracja, a jednak nie do końca. Z daleka można się pomylić, opakowanie podobne, zawartość też słodka, konsystencja niby taka jak być powinna, a jednak przy bliższym zaznajomieniu się z produktem stwierdzamy, że coś nie tak.

W PRL-u było coś takiego jak tabliczka czekolady z zawartością nazywającą się wyrób czekoladopodobny. Wielbiciele prawdziwej czekolady mawiali, że podróbka jest nie do strawienia.