JustPaste.it

Henryk Skwarczyński, Barack Obama amerykański Mesjasz?

aa7ac6949ddd9448056a38dfab84995f.jpgZwiązek prezydenta Baracka Obamy z ostatnio znerwicowanym społeczeństwem amerykańskim może przypominać zdarzenie, które miało miejsce w stanie Mississippi, gdzie niejaki George Phillips zauważył, że złodzieje dobierają się do jego garażu. Gdy zadzwonił na policję, odpowiedziano, że wszystkie radiowozy są chwilowo zajęte, niech więc zamknie drzwi i czeka. Starszy już wiekiem George odłożył słuchawkę, odliczył do trzydziestu i zadzwonił ponownie.

Tym razem był zwięzły: “Dzwoniłem przed chwilą ponieważ złodzieje dobierają mi się do garażu, ale już nie ma z nimi problemu, bo ich zastrzeliłem (I just shot them). W ciągu paru minut pojawiło się przed domem George’a sześć radiowozów. Oddział Antyterrorystyczny (SWAT Team), ambulans, wozy straży pożarnej i grupa paramedyków. Nad nimi wszystkimi krążył helikopter. Złodziei ujęto.

Jeden z policjantów zapytał: “Powiedziałeś, że ich zastrzeliłeś” – George odparł: ‘‘Powiedziano mi, że wszystkie radiowozy są zajęte”. Do pewnego stopnia każdy kolejny prezydent Stanów Zjednoczonych, pełni rolę takiego Wszechmocnego Policjanta. Strażnika Praw i Zasad Gry. George to uosobienie tego, co jest nazywane amerykańskim zdrowym rozsądkiem.
Z jednej strony wiadomo, że większość społeczeństwa wyraziła poparcie dla intencji przebudowy Ameryki, ale dobrymi intencjami jak wiemy – i jak mówi przysłowie – wybrukowana jest droga do piekła (the road to hell is paved with good intentions).

Mesjaszem (Messiah) nazywa Obamę konserwatywny radiowy komentator Rush Limbaugh. Jest w tym dawka ironii, bo konserwatyści – w tym także część republikanów – nie wierzy w nadprzyrodzone zdolności pierwszego czarnoskórego prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Zaczęło się jednak inaczej. Wielkim szlemem była ta część prawyborów, w której Obama zmierzył się z mianowaną obecnie przez niego sekretarz stanu, Hillary Clinton. Po raz pierwszy doszło do otwartego konfliktu o odcieniu etnicznym. Po jednej stronie stanęła murem społeczność murzyńska. Po drugiej ta część społeczności żydowskiej, która znalazła sprzymierzeńców po stronie konserwatystów. I tak telewizja FOX, głównie w osobach Billa O’Reilly i Seana Hannity, pokazywała do znudzenia przyjaciela Obamy i pastora kościoła w południowej części Chicago, do którego przyszły prezydent uczęszczał, aby pokazać radykalizm kandydata na przyszłego prezydenta i jego związki z ludźmi kontestującymi, nie od dziś, amerykańską rzeczywistość.

Od początku było wiadome, że wśród doradców Obamy znajduje się były doradca d/s Bezpieczeństwa Państwa za prezydenta Jimmy Cartera, Zbigniew Brzeziński. Jego osobie poświęciła wypowiedź, na zamkniętym spotkaniu przedstawicieli organizacji żydowskich, Hillary Clinton. Sam Carter, po ukazaniu się w roku 2006 książki “Palestine Peace not Apartheid” (Palestyna – Pokój nie Apartheid), okrzyknięty został przez wiele znaczące media antysemitą.

Warto tu poświęcić słowo społeczności murzyńskiej. Od lat niektórzy jej przedstawiciele twierdzą, że autentycznych liderów spraw murzyńskich media – zarówno konserwatywne, jak i lewicowe – bezwzględnie usuwają w cień. Przykładem jest popularny wśród Murzynów, mieszkający w Chicago, Louis Farrakhan. Przewodzi on głosom murzyńskim, które dopominały się od organizacji żydowskich rekompensaty za nadproporcjonalny udział w handlu niewolnikami. Strona żydowska kontestowała wiarygodność takich żądań lub też, do czasów pojawienia się Baracka Obamy, starała się to zagadnienie ignorować.

Wydawało się, że iskrą w sklepie z dynamitem okaże się wizyta Obamy w lipcu 2008 roku w Izraelu. Informowało o tym izraelskie pismo “Maariv”. Chodziło o wykradzenie, a następnie dostarczenie redakcji pisma notki, jaką Obama pozostawił w Zachodniej Ścianie miasta Jerozolimy, która od lat pozostaje jednym z głównych punktów spornych w konflikcie izraelsko-palestyńskim. “Maariv” opublikował treść notki na pierwszej stronie, co wywołało krytykę niezależnych mediów, a także rabina Szmula Rabinowicza, odpowiedzialnego za wyłącznie religijny charakter składanych życzeń przez osoby niekoniecznie będące przecież Żydami.

Prasa amerykańska zdecydowała się, wzorem dziennika izraelskiego “Yediot Ahronot”, incydent ten przemilczeć, co nie znaczy, że nie stał się on wydarzeniem w sieci internetowej. Sama treść notki Obamy nie zawierała zresztą rewelacji i nie wykraczała poza to, co osoba wierząca powierza w modlitwie Bogu. To wszystko działo się w obrębie toczących ze sobą walkę zwolenników partii demokratycznej.

Tymczasem kandydat republikanów John McCain próbował przedstawiać się jako kontynuator polityki George’a Busha, co próbowali mu wyperswadować niektórzy doradcy, włącznie z jego kandydatką na wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych, mającą swe korzenie w litewskiej rodzinie żydowskiej, Sarą Paulin.

Pozostawiając otwartą sprawę możliwej wojny z Iranem, a także kontynuacji obecności amerykańskich wojsk w Iraku, John McCain uzyskał znaczące poparcie społeczności izraelskiej, a także w samej Ameryce diaspory żydowskiej, dla której sprawa bezpieczeństwa Izraela jest sprawą nadrzędną. Dla postronnych obserwatorów nie bez znaczenia był też fakt, że Johna McCaina wiąże bliska, jeśli nie zażyła, znajomość z Hillary Clinton.
Wszystko to zaktywizowało tę część społeczności, dla której hasło “Zmiany” (Change) propagowane przez Obamę, wydawało się niezbędne do ukrócenia zachowań klasy politycznej, niezależnie od jej partyjnej przynależności.

Ameryka od lat cierpi – jeśli w tym nie przewodzi – na coraz bardziej wyobcowaną z życia klasę polityczną, czego przykładem są nieledwie dożywotnio sprawowane stanowiska senatorów. Wiadomo, że znakomita większość Amerykanów chciałaby, jak to jest w przypadku prezydenta, jedynie dwóch możliwych kadencji dla każdego z nich, co okazuje się jednak prawnie nie do przeprowadzenia, bo równałoby się to, dla przyk-ładu, propozycji dla polskich parlamentarzystów obniżenia wynagrodzeń do poziomu dwukrotnie tylko przekraczającego zarobki lekarzy, czy nauczycieli uniwersyteckich.
Patologii jest zresztą bez liku i jedna z nich dała o sobie znać w sposób, który dotknął ogromną część społeczeństwa, właśnie w najgorętszym okresie kampanii prezydenckiej. Mowa o gospodarce. Kryzys gospodarczy, nie tak co prawda dotkliwy, jak było to w roku 1929, pełen jest rozczarowania do instytucji finansowych, które często okazują się narzędziem w rękach ludzi nieodpowiedzialnych.

Przykładem jest Bernard Madoff, który wyprowadził zdaniem ekspertów ponad 50 miliardów dolarów, co stanowić mogłoby budżet niejednego państwa. Działanie Madoffa, a także innych bankierów, wywołało, jak alarmują niektóre z pism żydowskiej diaspory, eksplozje internetowego antysemityzmu (“Madoff scam spurs online anti-Semitism” – jewishworlda.jpost.com). Bledną przecież przy Madoffie “rosyjskie gwiazdy” w rodzaju Bierezowskiego czy Chodorkowskiego. Trzeba tu wszak dodać, że wśród poszkodowanych przez Madoffa jest wiele organizacji filantropijnych żydowskich.

Obama stoi przed koniecznością wprowadzenia dyscypliny finansowej w stosownych instytucjach, co spotka się z oporem tych, dla których stały się one Eldorado, często kosztem ludzi, których majątek sytuował w zamożnej dotąd, amerykańskiej klasie średniej.

Czy Obama posiada na tyle siły, aby stawić czoła tym wszystkim przeciwnościom? Nominacje członków administracji (tak w Ameryce nazywa się rząd) rozczarowały wielu z jego zwolenników i to zanim on sam objął stery władzy. Przykładem jest choćby powierzenie stanowiska sekretarza stanu swemu wczorajszemu oponentowi, Hillary Clinton. Pretorianie Obamy uspokajają zawiedzionych, że to on będzie kontrolował pociągnięcią pani sekretarz stanu i to Hillary Clinton będzie zmuszona do realizowania narzucanej przez prezydenta polityki.

Czy wszak w obszarach gospodarki, jakikolwiek prezydent, kimkolwiek on by nie był, jest w stanie powstrzymać Amerykę staczającą się po równi pochyłej w swej zależności od, wciąż przecież komunistycznych, Chin? Wydaje się, że to zadanie przekracza możliwości Obamy, co nie oznacza, że nie niesie on ze sobą potężnej dawki optymizmu i nadziei, że nie wszystko jest jeszcze stracone. Dla Baracka Obamy rzeczywistym sprawdzianem będą dopiero kolejne wybory. Czy za cztery lata Amerykanie obudzą się z lepszym samopoczuciem?

Czy będzie, jak w tutejszym powiedzeniu: “Japończycy jedzą mało tłustych potraw i odnotowują mniej ataków serca od Amerykanów. Francuzi jedzą za to wiele kalorycznych dań, lecz też nie cierpią na tyle zawałów serca. Finowie piją dużo wódki, ale także nie odnotowują tylu ataków serca, co Amerykanie. Hiszpanie piją wina do woli i też nie rejestrują tylu przypadków sercowych zapaści, co Amerykanie. Wniosek z tego: Pij i jedz, ile wlezie. To język angielski tak (nas) dziesiątkuje! (It’s speaking English that decimate us!)”.
Tego rodzaju wisielczy humor nie jest specjalnością Amerykanów, ale zaczyna się on zakradać w amerykańską rzeczywistość. Póki generowane były potężne ilości pieniędzy, społeczeństwo przyjmowało to z aprobatą, przymykając oczy na przeróżnego rodzaju zapaści w rodzaju tej, jaką było przed laty bankructwo firmy Enron. Ale polityczna poprawność w biernym przyglądaniu się gospodarczej katastrofie zaczyna wzbudzać niemałe emocje, które na razie odzwierciedla jedynie internet.

Niektórzy wciąż mają w pamięci głośny, choć medialnie wyciszony, marsz na Hollywood, za czasów prezydenta Billa Clintona, gdzie do stłumienia zamieszek, w których używano broni automatycznej, petard i granatów, skierowane zostało wojsko i Gwardia Narodowa.

Co jednak kwestionuje obecnie amerykański obywatel? Kwestionowane jest więc prawo, jedynie niektórych, do nieograniczonych korzyści materialnych i kontrastująca z tym skrajna nędza innych. Poddawane w wątpliwość prawo, które chroni skutecznie zamożnych i uprzywilejowanych politycznie, a które bezwzględnie obchodzi się ze złodziejem przedmiotu o wartości kilku dolarów. Krytykowana jest hipokryzja polityków obu partii, którzy, aby przejąć czy utrzymać władzę, skłonni są do każdej nieczystej gry.

Zasada fair-play wydaje się tylko dla tych, którzy nie są w stanie pojąć, że Ameryka nawet sprzed ćwierć wieku, to zupełnie inna Ameryka. Ilustracją tego jest poddany procedurze impeachmentu (czyli podobnej jakiej doświadczył prezydent Bill Clinton), kupczący wakantem po Obamie w stanowym senacie, demokratyczny gubernator stanu Illinois, Rod Blagojevich.

Gdzie w tym wszystkim znajduje się Polska, jako amerykański partner na kontynencie europejskim? Jaka będzie polityka wobec Gruzji najechanej przez Rosjan i polityka wobec państw bałtyckich, zaniepokojonych wydarzeniami na Kaukazie? Czy dojdzie do zainstalowania systemu antyrakietowego na terenie Polski i Czech? Czy Ameryka Baracka Obamy – co nie udało się prezydentowi Bushowi – zdecyduje się na wsparcie dążeń do powstania państwa palestyńskiego, co być może doprowadziłoby do większej stabilności w rejonie Bliskiego Wschodu?

Nikt w chwili obecnej na te pytania nie jest w stanie odpowiedzieć, bo sprawy związane z amerykańską gospodarką przesłaniają bez reszty niemal wszystko. Co ciekawe, coraz silniejsze podstawy zaczyna mieć popularna teoria o konieczności rozbicia Ameryki na dwa kraje, z których północnowschodnie stany szukałyby związków z Kanadą i Europą, reszta zaś tworzyłaby coś w rodzaju Niezależnej Wspólnoty. Secesja tego rodzaju byłaby jawnym wystąpieniem przeciwko konstytucji Stanów Zjednoczonych i jak na razie pozostaje krążącym z ust do ust konceptem na wyjście z sytuacji, w której Ameryka się znalazła.

Jedno jest pewne. Prezydent Barack Obama jest daniem wielkiej historycznej satysfakcji społeczności murzyńskiej, która od czasów niewolnictwa, a następnie okresu walki o równouprawnienie, może spoglądać z dumę i bez kompleksów w przyszłość. I w tym prostym fakcie tkwi pewnie największe zwycięstwo nowego prezydenta.
PS. Henryk Skwarczyński, ur. w Polsce od lat mieszkający w USA pisarz. W czasie stanu wojennego korespondent “Głosu Ameryki” w Waszyngtonie i były wykładowca Defence Language Institute w Monterey w Kalifornii.

Zobacz też

 

Źródło: Henryk Skwarczyński