JustPaste.it

Mariusz Bober, Dorsz pożarł unijne teorie

Polskiemu rybołówstwu grozi załamanie z powodu ochrony ryby, która... zalewa rynek

Polskiemu rybołówstwu grozi załamanie z powodu ochrony ryby, która... zalewa rynek

 

23a7261f601675be92d567605b43e252.jpg

Zalewający europejskie rynki dorsz obnażył fikcję i bezsens unijnego programu ochrony tej ryby - podkreślają polscy rybacy, którzy dziś przedstawią swoje problemy przedstawicielom instytucji Unii Europejskiej. To, co się dzieje, to po prostu afera dorszowa na Bałtyku. Tak właśnie o sposobach szacowania zasobów dorszy i przydzielanych przez Komisję Europejską limitach na jego połowy mówią polscy rybacy. Te dla wielu Polaków niejasne sformułowania dla rybaków oznaczają być albo nie być, przetrwanie albo wyrugowanie ich z Morza Bałtyckiego i pozbawienie tysięcy ludzi miejsc pracy oraz dalsze pogrążanie gospodarki Pomorza. Dziś przedstawiciele wielu związków rybackich spotkają się z przedstawicielami Parlamentu Europejskiego i Komisji Europejskiej w Brukseli, gdzie będą domagać się zmiany dotychczasowej bezsensownej - jak mówią - polityki.

Czemu tak ważny jest dla polskich rybaków akurat dorsz? - Ponieważ połowy tej ryby stanowią aż 80 proc. dochodów rybaków na całym Bałtyku, polskich również - tłumaczy Grzegorz Hałubek, armator z Ustki i prezes Związku Rybaków Polskich oraz były wiceminister gospodarki morskiej.

a0691fa1fb142a715715731b3cc845c0.jpg

Problem w tym, że choć władze w Polsce obiecywały rybakom złote góry po wejściu naszego kraju do Unii Europejskiej, to właśnie od 2004 r. ich sytuacja stale się pogarsza. Dziś mówią wprost, że głodowe limity połowowe na dorsze grożą załamaniem nie tylko naszej floty, ale także całego przemysłu żyjącego z przetwórstwa ryb i usług dla rybaków.

Wojna o dorsze

Wszystko z powodu pomysłów UE na ochronę tej strategicznej na Bałtyku ryby. Zdaniem Komisji Europejskiej, z powodu nadmiernej eksploatacji zasoby dorszy drastycznie zmniejszyły się, dlatego trzeba ograniczać jego połowy, wprowadzając limity przyznawane dla każdego kraju.
- Rzeczywiście, na początku lat 90. był okres, gdy łowiliśmy bardzo mało dorszy - przyznaje Paweł Budda, rybak z Jastarni.

- Trudno powiedzieć, z czego to wynikało, może z intensywnej eksploatacji zasobów, ale być może także z naturalnego cyklu biologicznego. Jednak obecnie sytuacja bardzo się poprawiła, a limity mamy niższe od tych z początku lat 90.! One po prostu nie przystają do tego, co jest w morzu - wtóruje mu Grzegorz Szomborg, przewodniczący Ogólnopolskiego Komitetu Protestacyjnego Rybaków.

Hałubek, z wykształcenia ichtiolog, tłumaczy, że właśnie od tego czasu na forum Międzynarodowej Komisji Rybołówstwa Morza Bałtyckiego (ang. IBSFC, zwana też Komisją Bałtycką) dążono do ograniczania połowów, wprowadzając limity, ale za ich nieprzestrzeganie nie było wówczas żadnych sankcji. - Problem w tym, że dane połowowe przekazywane przez państwa członkowskie Komisji Bałtyckiej miały pokazywać wielkość zasobów dorszy. Gdy ekolodzy zaczęli naciskać na ograniczenie połowów, państwa członkowskie zaczęły wykazywać mniejsze połowy, choć w rzeczywistości łowiły więcej - tłumaczy Hałubek. Na tej podstawie powstawały zaniżane dane o zasobach dorszy w Bałtyku przekazywane do Międzynarodowej Rady Badań Morza (ang. ICES).
Ocenę tę podziela właściwie całe środowisko rybackie oraz przetwórcy ryb. "W związku z tym ICES tym samym uzyskał po raz kolejny fałszywy obraz zasobów dorsza na Bałtyku, na zasadzie niskie połowy - niskie zasoby" - podkreślono w stanowisku Sztabu Kryzysowego Rybołówstwa Polskiego z października 2006 r., w reakcji na kolejne zaniżenie kwot połowowych, ale już przez Komisję Europejską. Bowiem po rozszerzeniu UE w 2004 r., gdy przystąpiły do niej niemal wszystkie państwa bałtyckie, z wyjątkiem rosyjskiego obwodu kaliningradzkiego, Morze Bałtyckie stało się właściwie wewnętrznym akwenem Unii. Od tego czasu na podstawie przekazywanych do ICES danych KE przyznaje corocznie poszczególnym krajom kwoty połowowe, ale obwarowane już realnymi sankcjami, o czym boleśnie przekonali się polscy rybacy zwłaszcza w 2007 roku.

Polowanie na rybaków

W tym feralnym roku unijni kontrolerzy wykryli przypadki nieraportowanych połowów, a KE niemal natychmiast nałożyła na Polskę karę za przełowienie limitu. Ówczesny minister Marek Gróbarczyk rozpoczął rozmowy z Brukselą, by rozwiązać zaistniały problem, podkreślając, że nie było żadnego przełowienia, ponieważ unijni urzędnicy ekstrapolowali wyniki kontroli kilku kutrów na całą flotę. Gdy KE również nie chciała ustąpić, polski rząd zaskarżył jej decyzję zakazującą połowów od 16 września do końca 2007 r. do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu.
Posypały się kolejne unijne kontrole. W ubiegłym roku na 18 (pięciodniowych) kontroli w 6 państwach bałtyckich w Polsce było ich aż 7. W Szwecji dysponującej flotą o większej możliwości połowowej niż nasza, w tym dużymi jednostkami paszowymi - tylko 2.

Rząd PO, który w tym czasie doszedł do władzy, natychmiast zmienił front, a jedną z pierwszych rzeczy, które zrobił, było wycofanie skargi z Luksemburga, która dawała możliwość głębszego rozpoznania problemów rybaków. Decyzja ta, jak mówią, odebrała im możliwość obrony przed niesprawiedliwą polityką. Ministerstwo tłumaczy, że w zamian uzyskano częściową redukcję kary i rozłożenie jej na 4 lata, począwszy od 2008 roku.
Zdaniem rybaków i byłego ministra gospodarki morskiej, gwoździem do trumny była reakcja na unijne inspekcje Kazimierza Plockego (PO), wiceministra rolnictwa i rozwoju wsi, odpowiedzialnego za sprawy rybołówstwa. - Ja uważam, że minister Plocke dostał wytyczne z Brukseli dotyczące zablokowania połowów w 2008 roku. Ustanowił sobie wówczas wskaźnik 1,8 [współczynnik - autorstwa Plockego - oszacowania wszystkich połowów, włącznie z "nieraportowanymi" - przyp. red.], który całkowicie blokował możliwość dalszych połowów - uważa Marek Gróbarczyk, minister gospodarki morskiej w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. - To był skandal i absolutna bzdura. Przecież ilość złowionych ryb jest podawana do centrum monitoringu, i tylko na tych danych trzeba się było opierać, a wskazywały one, że mamy jeszcze możliwość połowów - podkreśla.
Stało się jednak inaczej. W efekcie polscy rybacy właściwie nie łowili dorszy przez większość ubiegłorocznego sezonu. Mieli za to otrzymać rekompensaty. MRiRW przeznaczyło na ten cel 56 mln zł z - już - kryzysowego budżetu.
Jednak wypłat nie zakończono do tej pory, a miejsce polskich rybaków natychmiast zajęły jednostki z innych krajów, które wyładowywały dorsze także w polskich portach na oczach zdesperowanych rybaków. - Dla przetwórców to i tak lepiej. Gdyby nie te wyładunki, nie mieliby co przerabiać i zbankrutowaliby - mówi z przekąsem Grzegorz Hałubek.
Tak jak wielu jego kolegów ma żal nie do konkurencji z innych państw bałtyckich, tylko do obecnych władz Polski oraz Unii Europejskiej, że toleruje dyskryminowanie polskich rybaków, bo - jak mówi - tylko oni zostali w ten sposób ukarani.

Równi i równiejsi

Zdaniem Hałubka, wszystkie państwa bałtyckie fałszują do tej pory dane o połowach, dzięki czemu rybacy z tych krajów nie zaprzątają sobie nawet głowy unijnymi limitami, tylko po prostu łowią. - To jest problem urzędników z tych krajów, jakie dane przedstawią UE - tłumaczy armator z Ustki.
Jego opinię podziela były minister gospodarki morskiej Marek Gróbarczyk. - Różne kraje mają swoje sposoby raportowania połowów, które niekoniecznie muszą oddawać rzeczywisty stan - przyznaje.
W proceder nie wierzy zaś Piotr Necel, prezes Zrzeszenia Rybaków Morskich, organizacji producenckiej z Władysławowa. - Na przykład w Danii łowi co czwarty kuter i wtedy wystarcza im limitów - tłumaczy. Zaprzecza temu jednak Hałubek, który powołuje się na informacje od kolegów pływających pod banderami innych krajów. - Wszyscy łowią i nie zważają na unijne limity - podkreśla.
Jednak najlepiej podejście pozostałych państw do raportowania połowów i traktowania limitów obrazuje... analiza zagranicznych wyładunków w naszych portach. Informacje takie ma Centrum Monitoringu Rybołówstwa. Z jego danych można się dowiedzieć, że np. jeden fiński kuter wyładował w polskich portach połowę limitu połowowego Finlandii na dorsze... W okresie od stycznia do września ub.r. wyładował mianowicie blisko 500 ton dorszy, podczas gdy cały limit tego kraju jest przydzielany tylko dla 12 statków i wynosi 850 ton (sic!), a cała flota tego kraju na Bałtyku liczy 3200 jednostek.

Brak woli politycznej

Co na to władze w Warszawie? "Polska nie jest organem UE stojącym na straży przestrzegania przez państwa członkowskie przepisów wspólnotowych. Do tego celu powołane są organy jak inspektorzy DG Mare oraz WAKR (Wspólnotowej Agencji Kontroli Rybołówstwa)" - stwierdziło w odpowiedzi MRiRW.
Także przedstawiciele Morskiego Instytutu Rybackiego w Gdyni, który przekazuje do ICES dane o połowach naszych rybaków, nie dostrzega problemu. - Nie mam wiedzy, która pozwalałaby mi rzucać oskarżenia pod adresem innych państw - odpowiada dyrektor MIR dr Tomasz Linkowski. Pytany jednak o niezwykłe wyładunki obcych jednostek w naszych portach, mówi, że "problemy z kontrolą rybołówstwa są wszędzie na świecie, wszędzie jest zabawa, jak przechytrzyć kontrole".
W rzeczywistości także MIR od lat zdaje sobie sprawę, że głównym powodem problemów rybaków jest zły system szacowania zasobów dorszy i naliczania na ich podstawie limitów połowowych. W piśmie z 3.08.2006 r. skierowanym do dyrektora Departamentu Rybołówstwa Stanisława Podlewskiego Linkowski napisał, że instytut, "uczestnicząc w spotkaniach państw bałtyckich w ramach MKRB [Międzynarodowej Komisji Rybołówstwa Morza Bałtyckiego - przyp. red.], wielokrotnie wnioskował, aby wszystkie państwa bałtyckie dokonały szacunku faktycznych połowów dorszy i w sposób anonimowy przekazały je grupie roboczej ds. dorszy ICES. Podkreślono, że nie ma to na celu wykazania wielkości nieraportowanych połowów przez poszczególne państwa, a jedynie faktyczną ocenę wielkości wyładunków dorszy i uwzględnienie ich w ocenie stanu zasobów tego gatunku".
Linkowski stwierdził też, że przedstawiciele innych krajów zgodzili się z tym pomysłem, ale uznali, że nie ma metodyki, która pozwalałaby dokonać szacunku faktycznych połowów. "Wyraźnie więc widać, że brak jest woli politycznej dla oceny i przedstawienia faktycznej wielkości połowów dorszy w Bałtyku" - uznał wprost dyrektor MIR. W rozmowie z nami nie chciał jednak rozmawiać na ten temat.
Co z tego wynika? Grzegorz Hałubek mówi wprost: "Naszym problemem jest to, że chory system raportowania połowów wykryto akurat u nas", a KE zupełnie nie interesuje się, jak sprawa wygląda w innych krajach. To oznacza, że albo Komisja Europejska zmieni cały system raportowania danych połowowych, a co za tym idzie - podniesie limity połowowe na dorsze dla wszystkich krajów, albo jego ofiarą padną polscy rybacy. Zaś koszty tej radosnej twórczości urzędników pokryją podatnicy - m.in. poprzez dopłaty z budżetu za przestoje w połowach chronionych przez UE przed wyginięciem dorszy, który - jak wskazują rybacy - zalewa obecnie europejski rynek. Czy tak rzeczywiście jest?

Ile dorszy jest w Bałtyku?

By przekonać się o tym, ile rzeczywiście dorszy jest w Bałtyku, pod naciskiem rybaków MIR uruchomił prawie 2 lata temu tzw. projekt 4 kutrów. Jak mówił wówczas wicedyrektor tej instytucji Zbigniew Karnicki, "dane pochodzące z tych czterech jednostek pozwolą nam oszacować zasoby dorszy w Bałtyku. Nie będą to oczywiście pełne dane, ale połączone z innymi badaniami prowadzonymi przez naszych naukowców pozwolą na dokładne wyniki".
O co chodzi? Cztery losowo wybrane jednostki będą mogły łowić bez limitów. Dzięki temu wielkość nieskrępowanych nimi połowów pokazałaby, ile rzeczywiście jest dorszy w morzu. Niedawno instytut opublikował raport prezentujący jego wyniki. "Wyniki połowowe uzyskane przez jednostki biorące udział w projekcie były niespodziewanie wysokie i pokazały znaczną zdolność połowową (moc łowczą) jednostek zarówno łowiących włokiem, jak i netami" - napisano w raporcie. By to obrazowo przedstawić, warto podkreślić, że np. jeden z kutrów mający podczas normalnych połowów limit roczny na poziomie 20 ton wyłowił w ciągu pół roku prawie 300 ton!
Jaki z tego wniosek? Według MIR taki, że... część polskiej floty trzeba złomować (sic!). "Stosując cpue [cpue - catch per unit efforts - w rybołóstwie oznacza wydajność połowową - przyp. red.] jednostek biorących udział w projekcie do całości polskiej floty dorszowej pokazuje wyraźnie, że jej zdolność połowowa (moc łowcza) jest zdecydowanie za wysoka w stosunku do dostępnej kwoty połowowej i powinna być ograniczona" - konkluduje raport.
- To przykład tego, że MIR ukrywa prawdziwe dane o zasobach dorszy w Bałtyku - komentuje Grzegorz Hałubek, oskarżając też instytut o fałszowanie danych na ten temat oraz ukrywanie prawdy o zasobach tych ryb w Bałtyku.
- Instytut przekazuje dane prawdziwe. Za dane statystyczne, które kwestionowała Komisja Europejska, odpowiadają dwie strony - rybacy i nasze kontrole. Nikt tych danych nie zmieniał, tylko rybacy - odpowiada zdenerwowany dyrektor Linkowski, nazywając Hałubka "oszołomem".

O co chodzi władzom?

Najlepiej jednak prawdę o zasobach dorszy w Bałtyku zweryfikował... sam dorsz. Jego połowy w ostatnich tygodniach są już tak duże, że w Europie drastycznie spadły ceny. W polskich portach płaci się za niego 3-4 zł za kilogram, podczas gdy w zeszłym roku ceny sięgały 5-6 złotych.
- Teraz problemem jest to, że jest dużo dorszy i spadła ich cena, także na rynkach światowych. Musimy z tego powodu stać w porcie i czekać na lepszą koniunkturę - przyznaje Piotr Necel pozytywnie oceniający politykę obecnych władz.
W obliczu tych danych także MRiRW spuszcza z tonu. "Niewątpliwie wyniki projektu [4 kutrów - przyp. red.] mogą świadczyć o stopniowej poprawie zasobów dorszy, co również ma odzwierciedlenie w zwiększeniu limitów połowowych na 2009 r. w Morzu Bałtyckim, dla zasobów dorsza wschodniego (obszar 25-32) o 15 procent". To prawda, ale dla rybaków to żadna pociecha, ponieważ w rzeczywistości będą mogli wyłowić o 15 proc. mniej dorszy, bowiem w tym roku musimy "zwrócić" w ramach kary aż 30 proc. naszego limitu.
O co w tym wszystkim chodzi? - Cały czas chodzi o jedno: o likwidację polskiej floty, złomowanie ok. 30 proc. polskich kutrów, tak aby stan naszej floty dorszowej był taki, jaki - oficjalnie - jest w Szwecji. Tam jest ok. 300 jednostek poławiających dorsze, w Polsce jest ich obecnie 620 - mówi były minister gospodarki morskiej Marek Gróbarczyk. - Jeśli w KE zasiadają dyrektorzy ze Szwecji i Niemiec, to zależy im na interesach ich krajów. Jeśli zaś nasz minister wykonuje ślepo polecenia KE, to dążymy do tego, by zostało nam 300 jednostek na Bałtyku na wybrzeżu, które ma 550 km długości. Idą ogromne pieniądze właśnie na ten cel, by rybacy nie łowili w sytuacji, gdy są ogromne zasoby dorszy - dodaje.
W ten sposób pozostałe państwa bałtyckie pozbędą się dużej części konkurencji, bo dotychczas ok. 90 proc. naszych połowów dorszy trafiało na eksport, głównie do Danii, Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii. Jednak w ostatnich latach drastycznie spadła wielkość połowów. Według oficjalnych danych MRiRW, jeszcze w 2006 r. wynosiły one 15 tys. ton, podczas gdy w roku ubiegłym niewiele ponad 9 tys. ton.

Co zostaje rybakom?

Inny pomysł naszych władz to przekwalifikowanie części rybaków. Pod naciskiem UE Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi, w którego gestii znajdują się obecnie sprawy polskiego rybołówstwa, zachęca rybaków do przestawiania się na inne gatunki ryb, przede wszystkim szprota i śledzia, a także na flądrę.
- Unia pozwalała na przestawienie się i łapanie np. fląder czy śledzi. Tak też zrobiliśmy. Ale nie da się przy tym wytłumaczyć dorszowi, że nie wolno mu wpływać do sieci, bo nie jego łowię - mówi z przekąsem Paweł Budda, rybak z Jastarni. - Więc gdy np. złowię jednorazowo tonę fląder, zwykle wpada też od 500 do 700 kg dorszy. Nie możemy jednak ich sprzedać, bo UE każe te ryby wyrzucać - żali się. - Zaśmiecając jednocześnie środowisko naturalne. Aż dziw, że Zieloni nie widzą w tym problemu - zastanawia się Grzegorz Hałubek.
Po co takie przepisy? - Jest to przepis stosowany w całym świecie, poza niektórymi obszarami - tłumaczy szef MIR Tomasz Linkowski. Zapowiada jednocześnie, że Unia już pracuje nad zmianą tej polityki. Mowa o tym jest również w raporcie czterech kutrów: "Nowa strategia dotycząca odrzutów ograniczy niepożądane przyłowy dzięki wspieraniu działań i technologii pozwalających zapobiegać takim przyłowom. Służy temu stopniowe wprowadzenie zakazu odrzutów (wszystkie ryby i skorupiaki będą musiały zostać wyładowane) oraz środki uzupełniające, na przykład zachęcanie do skuteczniejszej selektywności narzędzi połowowych, nakaz zmiany łowiska i doraźne zamykanie obszarów połowowych w trybie pilnym".
- Ocenie tego służył także program czterech kutrów. Mieliśmy się zorientować, na ile konieczność zatrzymywania przyłowu na burcie wpłynie negatywnie na zdolność połowową kutrów, bo musiałyby częściej wracać do portu, by wyładowywać ryby, których nie wolno im wyrzucić za burtę. Prócz tego, jaką infrastrukturę należy zapewnić w portach, by je odebrać - tłumaczy Linkowski.
Będzie to jednak oznaczało raczej zniechęcanie rybaków do przestawienia się na inne gatunki ryb niż zachęcanie, ponieważ zmniejszy opłacalność tych połowów, które i tak są mniej dochodowe niż połowy dorszy. Grzegorz Szomborg podkreśla, że przy 1 zł za kilogram śledzi połowy tej ryby nie opłacają się mniejszym jednostkom. Niewiele droższe są flądry - 1,30-1,50 zł za kilogram. Ponadto przy połowie tych ryb łowi się dużo dorszy, a ci, którzy nie mają limitów na ich połowy, muszą te ryby wyrzucać. - A przecież ten cały cyrk organizuje się pod hasłem ochrony dorszy - zauważa.
- Dopóki nie ma unijnych przepisów, każdy rybak będzie wyrzucał przyłów - przyznaje Linkowski. Jednak, jego zdaniem, "w praktyce ten przepis nie jest respektowany". - Wystarczy pójść na Halę Gdyńską, by zobaczyć, że bolek (niewymiarowy dorsz) jest tam oferowany do sprzedaży pod warstwą śledzi - tłumaczy.
Pomysł przestawienia się na inne gatunki popiera Piotr Necel. - Powinniśmy nastawić się częściowo na połowy szprotów, bo na razie nie wyławiamy swojego limitu. Tylko nie wiadomo, jak to zrobić. Szwedzi i Duńczycy mają kilka dużych jednostek, a my nie mamy statków 40-metrowych. Przyznaje jednocześnie... że od dwóch lat w Bałtyku jest mało szprotów.
Marek Gróbarczyk mówi wprost, że nie ma ich także dlatego, że zjadają je dorsze, których jest po prostu za dużo, do tego stopnia, że "dorsz pożera dorsza, bo nie ma czym się żywić". - Za chwilę będziemy chronić szproty i śledzie, a odławiać dorsze, bo jest ich za dużo. Nie można prowadzić polityki jak wahadło zegara - z jednej strony na drugą - ostrzega.

Co chroni UE?

Jak w takim razie powinna wyglądać ochrona ryb? Dyrektor MIR broni polityki unijnej, twierdząc, że to właśnie ona przynosi obecnie efekty i krytykuje rybaków. - Rybacy wszędzie widzą spiskową teorię dziejów, bo bardzo dobrze im było, gdy przez lata mogli poławiać bez kontroli i żaden rząd nie chciał zmierzyć się z tym problemem. To jest duży problem socjologiczny i ekonomiczny, żeby nagle ukrócić działalność, o której wiadomo było z góry, po przystąpieniu do Unii Europejskiej, że nie będzie ona tego tolerowała, bo nie są to zasoby tylko polskie, ale unijne - przekonuje Linkowski. - Poza tym rybołówstwo jest jednym z nielicznych działów gospodarki, w której jurysdykcję oddaliśmy Unii, jeśli chodzi o zasoby - utrzymuje.
Rybacy oburzają się na takie słowa, podobnie jak na nazywanie ich kłusownikami, co jeszcze niedawno robili Zieloni, i wskazują, że dobrze wiedzą, jak chronić ryby, bo z nich się utrzymują. Potrzebę ochrony ryb widzi także Grzegorz Hałubek. - Ale nie takimi metodami, jak to ma miejsce obecnie, tylko poprzez systematyczne prowadzenie badań naukowych i wyciąganie z nich właściwych wniosków - podkreśla.
Jak - ich zdaniem - powinna wyglądać ochrona ryb? Wskazują, że od lat stosują różnorakie metody, zaczynając od selektywnych sieci, o odpowiedniej rozpiętości oraz wielkości oczek dostosowanych do rozmiarów łowionych ryb, przez przestrzeganie okresów ochronnych w czasie tarła i omijanie akwenów, w których się ono odbywa.
Krytykują też KE, która zezwala na wpływanie na Bałtyk dużym jednostkom paszowym, które - jak mówią - wymiatają z Bałtyku wszystko, co się rusza. Ocenę tę potwierdza Marek Gróbarczyk. - Te statki łowią sieciami o oczkach wielkości paznokcia, którego włok ma ok. 80 metrów rozwarcia, czyli generalnie tyle, ile wynosi głębokość Bałtyku, ciągnąc włok po dnie, niszczy naturalne środowisko życia dorszy, niszczy faunę i florę. To są wyjaławiacze Bałtyku - podkreśla oburzony.
W tej sprawie władze co prawda podzielają poglądy rybaków, ale przyznają się do całkowitej bezradności. "Polska niejednokrotnie podnosiła ten problem na forum Międzynarodowej Komisji Rybołówstwa Morza Bałtyckiego (dopóki istniała) i Rady (WE), wnioskując jednocześnie o ograniczanie zdolności połowowych tych jednostek. Jednakże polskie postulaty nie uzyskały poparcia ze strony innych państw nadbałtyckich" - stwierdza MRiRW.
Innym przykładem zadziwiającej wybiórczości UE w ochronie dorszy jest rozporządzenie WE nr 169/2008, które zezwala na nieograniczone połowy w niektórych obszarach Bałtyku, nawet w okresie tarła dorszy dla czterech państw bałtyckich: Szwecji, Łotwy, Litwy i Estonii. - Naukowcy twierdzą, że tam nie ma dorszy, ale trudno sobie wyobrazić, żeby w tym podobszarze nie było, a kilometr dalej już były. Dla mnie jest to otwieranie furtki dla możliwości poławiania bezkwotowego. Ta polityka jest tak pokrętna, ustawiana w sposób wybiórczy dla potrzeb niektórych krajów - ocenia pomysł były minister gospodarki morskiej.

Kto przetrwa?

Czym to się skończy? Rybacy ostrzegają, że skutkiem zdegenerowanego mechanizmu funkcjonowania unijnej polityki rybackiej będzie odpływ ludzi z tego sektora. Już mówią o tym, że coraz więcej ludzi odchodzi z tego zawodu, wielu emigruje za granicę, pływając pod obcymi banderami. Pojawiają się też pierwsze sygnały o groźbach bankructw firm przetwórczych. A przecież dzisiejsza gospodarka to system naczyń połączonych.
Na co liczą w takim razie obecne władze? "Należy mieć nadzieję, że pozytywny trend [danych o większych zasobach dorszy - przyp. red.] się utrzyma i w następnych latach nastąpi dalsze zwiększenie limitów" - odpowiada MRiRW.
Dyrektor MIR uważa jednak, że przez najbliższe 3 lata nie będzie przełomu w tej sprawie. - Propozycja naszego rządu jest taka, by rybacy mogli przetrwać ten czas i zaproponowano takie rozwiązania, jak odszkodowania za przestoje i przyznanie limitów połowowych dla jednej trzeciej jednostek wybranych losowo. Jeśli obecny trend połowów zostanie utrzymany, to przez najbliższe 3 lata limity będą zwiększane o 15 procent - tłumaczy, twierdząc, że rybacy są zadowoleni z tego pomysłu.
- Zostaliśmy zmuszeni do zaakceptowania tego rozwiązania, bo to pomoże nam przetrwać 3 najbliższe lata w sytuacji, gdy nie widzieliśmy perspektyw na szybką poprawę swojej sytuacji - odpowiada Grzegorz Szomborg, przewodniczący Ogólnopolskiego Komitetu Protestacyjnego Rybaków. - Traktuję to jako polisę ubezpieczeniową - dodaje. Grzegorz Szomborg nie podziela też entuzjazmu dyrektora Linkowskiego, który uważa, że ekipa Donalda Tuska "to pierwszy rząd, który spróbował rozwiązać nabrzmiały problem polskiego rybołówstwa od początku lat 90.".
Zaś Grzegorz Hałubek podkreśla, że pomysł rekompensat za przestoje w obecnej sytuacji jest marnowaniem publicznych pieniędzy. - Żaden kraj na Bałtyku obecnie nie płaci rybakom za przestoje, przy tak ogromnych zasobach dorszy, tylko pozwala im łowić, dzięki czemu pomnażają dochód narodowy, co ma szczególne znaczenie w dobie kryzysu - wskazuje.
- W naszej ocenie, MRiRW nic nie robi, by zwiększyć obecne zbyt niskie kwoty połowowe. Nie mamy poparcia obecnej ekipy dla zmiany tej polityki. Poprzedni rząd chciał pokazać jej fikcję, obecny przyjął taką strategię, że z UE nie ma co zadzierać - podkreśla z żalem Szomborg.
O możliwości zmiany unijnej polityki wspomina natomiast dyrektor Linkowski. - Za rok w oparciu o nasze dane o stanie biologicznym stada będzie można spróbować podważyć wieloletni plan odbudowy dorszy, dokonać jego rewizji i zwiększyć limity połowowe nie o 15, ale o 30 procent - zapowiada.

Skończcie z absurdami!

Czy to wystarczy? Rybacy uważają, że ekonomiczne kwoty połowowe powinny kształtować się na poziomie co najmniej 100 ton rocznie na kuter. - Chcielibyśmy, aby np. jednostka 17-19-metrowa mogła łowić choćby po ok. 100-150 ton - podkreśla Szomborg.
Rybacy nie wierzą jednak, by Komisja Europejska dobrowolnie zrewidowała wieloletni plan odbudowy zasobów dorszy. Dlatego 30-osobowa delegacja rybaków z Jastarni, Władysławowa i Helu przyjedzie dziś do Brukseli, gdzie w Parlamencie Europejskim odbędzie się publiczne przesłuchanie w sprawie błędnego szacowania zasobów dorszy i przyznawania kwot połowowych oraz wprowadzenia zakazu używania pławnic łososiowych. W spotkaniu wezmą udział także przedstawiciele prezydencji czeskiej.
Szkoda jednak, że w starciu z Komisją Europejską znów występują sami. Bowiem jak widać na przykładzie walki o dostęp do zasobów dorszy, gra o ten rynek toczy się przede wszystkim na poziomie urzędników. Wygrywają ci, którzy twardo bronią swoich interesów. Ci, którzy tego nie robią, płacą za to często ogromną cenę. W tym wypadku zapłacą ją właśnie rybacy i związany z ich pracą przemysł. Może gdyby urzędnicy z Warszawy musieli odczuć skutki tych decyzji, wykazywaliby większe zainteresowanie i inicjatywę.

Zobacz też

 

Źródło: Mariusz Bober