JustPaste.it

O Kościele słów kilka

Próbując napisać o Kościele, w który wierzę, który miłuję, i który dlatego właśnie próbuję zrozumieć

Próbując napisać o Kościele, w który wierzę, który miłuję, i który dlatego właśnie próbuję zrozumieć

 

 

  

                  Próbując napisać o Kościele, w który wierzę, który miłuję, i który dlatego właśnie próbuję zrozumieć chcę odnieść się do słów i obrazów, kiedyś zasłyszanych lub przeczytanych, które wywołały we mnie zdumienie i  radość zarazem, bo okazało się, że nikt wcześniej nie przemawiał w ten sposób! Te słowa i obrazy, tak naprawdę niczego przecież nie zmieniały, nie burzyły starego porządku, nie dokonywały rewolucji, niczego nie odrzucały. Dzięki nim jednak otwierała się całkiem nowa, a może nie nowa tylko po prostu zwyczajna, ale dotąd nie zauważona i nie rozpoznana przeze mnie samego eklezjalna rzeczywistość... Piszę, bo przecież nigdy nie jestem i nigdy nie będę w Kościele zupełnie sam...

  

PYTANIE O KOŚCIÓŁ

Każdy, kto pyta o Kościół ma już jakiś obraz tego, czym ten Kościół jest, ale każdy, kto rozumnie, troskliwie, z miłością i wiarą pyta o Kościół, wie już także, (niekiedy jest to wiedza konkretna, szczegółowa, innym razem znów to wizja bardziej ogólna, pewien zarys jedynie) jaki Kościół być powinien. I nie chodzi tutaj o to tylko, że według tychże Kościół nie jest taki jak według ich mniemania powinien być, że zatracił swoją tożsamość, odszedł od źródeł, sprzeniewierzył się swojemu Założycielowi albo, że stracił kontakt z realnością, że w swoim nauczaniu nie nadąża za przemianami dokonującymi się w świecie, że stanowi skostniałą instytucję zamkniętą szczelnie na jakiekolwiek propozycje zmian i przeobrażeń, bez czego z kolei nie ma racji bytu. I teraz oto oni właśnie wiedzą najlepiej, co zrobić by Kościół uzdrowić czy dopasować do istniejącej rzeczywistości. Chodzi bardziej i przede wszystkim o to, że każdy, kto w ten sposób pyta o Kościół, pyta, powiem to raz jeszcze, rozumnie, troskliwie, z miłością i wiarą nie pragnie przecież, czego innego jak tylko dobra tego właśnie Kościoła.

                  Jest to poważna sprawa, bo ten, kto świadomie troszczy się o Kościół, kto odważnie chce zmierzyć się z tym, co widzi i słyszy w Kościele, (a co nierzadko staje się dla niego przyczyną zgorszenia), kto zadaje pytania i szuka odpowiedzi wie, że są to pytania nie tyle i nie tylko o to, gdzie w samym Kościele sytuuje się on jako pytający (jakby Kościół był czymś ponad nim), ani nie są to pytania li tylko o stosunek pytającego wobec Kościoła (jakby on sam sytuował się ponad Kościołem). Jest to raczej i w pierwszej kolejności pytanie o tożsamość pytającego, i to o najgłębsze podstawy owej tożsamości. Jest to, bowiem pytanie o to, kim jest, a jeszcze bardziej, kim może się stać i kim rzeczywiście się staje skoro sam współtworzy Kościół, i więcej jeszcze, skoro sam jest Kościołem. Pytający chce poznać i zrozumieć Kościół, bo wie, że tym samym poznaje i odsłania również własną tajemnicę; tajemnicę własnego człowieczeństwa i własnego losu. Człowiek jest powołany, najpierw i przede wszystkim do bycia sobą właśnie. Wszelkie inne powołania, zadania, wobec których staje, są zawsze wtórne wobec tego pierwszego i podstawowego wezwania, by coraz bardziej i coraz pełniej stawać się tym, kim nie tylko jestem teraz (często w chwili słabości, zwątpienia, grzechu czy winy), nie tylko tym, kim mogę się stać, ale tym, kim być powinienem wedle Bożego zamierzenia – miłującym i odpowiedzialnym człowiekiem (Wacław Hryniewicz). Staje się to możliwe tylko dzięki samemu Chrystusowi, który jest zdolny przemienić mnie mocą swego daru, jakim jest jego Życie i Śmierć. A może się to dokonać tylko za sprawą Ducha Jezusa, który żyje i działa w Kościele. Nawet, jeżeli nie zawsze do końca zdajemy sobie z tego sprawę.

 

KOŚCIÓL JAK KOBIETA

                  Kilka lat temu otrzymałem od znajomego, kasety magnetofonowe z zarejestrowanymi naukami rekolekcyjnymi dla studentów, które wygłaszał pod koniec lat osiemdziesiątych, absolutnie mi nie znany zakonnik, dominikanin ojciec Michał Zioło. Jedna z tychże nauk dotyczyła właśnie rzeczywistości Kościoła. Nie pamiętam, o co dokładnie chodziło rekolekcjoniście, ale kilka zdań utkwiło mi szczególnie w pamięci i do dziś, kiedy przychodzi mi zmagać się z tym, co w Kościele, często przeczy Ewangelii i Chrystusowi, przywołuję je i na nowo rozważam. Oto one (cytuję z pamięci): Kościół jest jak kobieta: jest kapryśny jak kobieta, jest zmienny jak kobieta, czasem ma dziwne zachcianki jak kobieta. Ale Kościół jest piękny jak kobieta jest delikatny jak kobieta, jest wspaniały jak kobieta. I właśnie, dlatego Kościół może kochać tylko dorosły mężczyzna; Kościoła nie może kochać gołowąs, Kościoła nie może kochać młokos. Kościół może kochać tylko dojrzały mężczyzna!

                  Słowa przeze mnie przywołane na pierwszy rzut oka mogą wydać się absurdalne, wręcz obrazoburcze, a porównanie w nich zawarte można uznać za nieadekwatne. Chciałoby się powiedzieć, że takim językiem i w taki sposób nie powinno się mówić o Kościele. A przecież tak naprawdę wiemy, o czym mówimy, słyszeliśmy niejednokrotnie te słowa, znamy taki obraz Kościoła. Bo czyż nie jest nim to, co Tradycja chrześcijańska mówi o tajemnicy Kościoła jako Oblubienicy Chrystusa? Kościół jest jak kobieta i Kościół może kochać tylko dojrzały mężczyzna.

                  Kto przede wszystkich i naprawdę kocha chce i próbuje poznać i zrozumieć to, co kocha nigdy nie odwrotnie! Kiedy miłość przychodzi jest zawsze pierwsza, to zawsze miłość wychodzi na spotkanie ukochanego nawet jak nie zdajemy sobie z tego do końca sprawy. Potem dopiero następuje stopniowe poznanie; poznawanie siebie nawzajem, odkrywanie siebie przed drugim i odkrywanie drugiego dla siebie. Niestety to często wiąże się z rozczarowaniem, zdziwieniem, buntem i niezgodą, bo przecież nie tak miało być, bo ukochany okazał się kimś innym niż powinien być. Miało być tak pięknie, a okazuje się, że jest tak jak zawsze. To wszystko wynika z tego, że każdy z nas nosi w sercu własny obraz tego jak powinna wyglądać miłość i jaki powinien być ten, kogo pokochaliśmy. Bierze się to z różnych miejsc, z jakich pochodzimy i w jakich się znaleźliśmy. Z różnych, specyficznych, tylko nam znanych i dla nas jedynie dostępnych doświadczeń, przeżyć, niejednokrotnie też wielkich emocji i nastrojów. (Z nich właśnie budujemy cały naszą rzeczywistość, również rzeczywistość naszej kościelnej wiary). Przychodzi w takich momentach pokusa (ukryta pod płaszczykiem prawdy i dobra), by zmienić tego, kogo pokochaliśmy, by stworzyć go na własny obraz, uczynić bardziej godnym naszej miłości. To jednak wydaje się być bez sensu i przeczyć miłości, która przecież nigdy nie szuka siebie, lecz pozwala drugiemu być jest zgodą na to, że obok i wobec mnie (a w pewnym sensie także przeciwko mnie) jest i rośnie, co nie jest mną (ks. Tomasz Węcławski).  Na tym właśnie polega potęga autentycznej miłości i zarazem jej sprawdzian!

            Są jednak sytuacje, kiedy nie wszystko trzeba, nie wszystko można i nie wszystko wolno mi zaakceptować. Jest tak, ponieważ prawdziwa miłość nigdy nie jest ślepa i głucha (wtedy tak naprawdę staje się miłością kaleką, karykaturą miłości, jest tylko cieniem prawdziwego uczucia) na to wszystko, co dociera do jej „oczu i uszu” ze strony tego, co kocha (a co nie zawsze jest piękne, czyste i dobre), ale która mimo tego wszystkiego, a może właśnie na przekór temu, a także z tym wszystkim, nadal trwa przy tym, co ukochała i próbuje to wszystko zrozumieć. Czy można taką miłość pojąć, a może jest tak, że miłość sama w sobie jest „nie do pojęcia”, ale dzięki miłości możemy „ pojąć wszystko” (Józef Tischner).

            Nie zrozumie Kościoła ten, kto najpierw, na początku, kto przede wszystkim nie pokocha Kościoła. Nie pojmie rzeczywistości eklezjalnej ten, kto wpierw nie zapała do Kościoła prawdziwą miłością.

To nigdy nie jest łatwe i prawie nigdy nie przychodzi od razu. Jak każda miłość, również, a może przede wszystkim miłość do Kościoła wiąże się z prawdziwym bólem. Jak żadna inna miłość bywa wystawiana na próby i z różnych stron atakowana. Bo sam przedmiot miłości, z całym swoim brudem, grzechem, winą, zmiennością niejednokrotnie jawi się jako niemożliwy do pokochania. Dlatego właśnie Kościół może pokochać tylko człowiek dojrzały, który chce i potrafi kochać, bo rozumie, z czym wiąże się prawda miłości. Tylko człowiek w pełni dojrzały będzie chciał zrozumieć to wszystko, co wydaje się niemożliwe do pojęcia, łatwiej będzie mu się pogodzić z tym, że nie wszystko jest tak jak być powinno, łatwiej oddzieli istotę rzeczy od tego, co jest tylko przygodne i mało znaczące, nie zatrzyma uwagi na tym, co przemija, co jest tylko akcydentalne, nie skieruje wzroku, w miejsca gdzie wie, że po krótkim czasie nie będzie już nic ciekawego do zobaczenia, nie nadstawi uszu na to, co jest głośniejsze i bardziej krzykliwe. Kiedy łatwiej będzie nam pogodzić się z tym, co niesie ze sobą nasz Kościół, wtedy łatwiej pogodzimy się również z sobą samym..

            Dojrzałość polega na tym by widzieć rzeczywistość, także rzeczywistość Kościoła, w sposób integralny i spójny to znaczy, by dostrzegać wszystkie wymiary i płaszczyzny, jakie na tę rzeczywistość się składają. Całościowy ogląd spraw, choć wymaga nieraz wyjątkowego skupienia uwagi, nie poddawania się chwilowym emocjom i nastrojom, nie uleganiu presji tłumu, patrzenia w głąb, a czasem nawet jawnego, zakwestionowania i przeciwstawienia się tzw. autorytetom Kościelnym, to jednak takie patrzenie jest bardziej pożyteczne i przyczynia się do zrozumienia tego, że przecież może być, i rzeczywiście często jest, inaczej niż się na pozór wydaje. Że często może być inaczej niż sobie wyobrażaliśmy.

            Prawdziwa potęga i moc miłości leży w tym, iż nieustannie i zawsze mówi mi: „Ty nie możesz zdradzić! Nie wolno ci zdradzić!” Tak samo jak mówi: „Ty nie możesz zabić!” Nie wolno ci zabić tego, co ukochałeś! Nie wolno ci zdradzić tego, co ukochałeś! Teraz już naprawdę wszystko zależy od ciebie... Taka miłość zakłada wierność, czyli danie słowa, złożenie obietnicy na przekór wszystkiemu i na zawsze. Taka miłość wymaga wzięcia odpowiedzialności i to nie tylko za to, co pokochałem, ale i za siebie samego, co jest jeszcze ważniejsze, by tej miłości się nie sprzeniewierzyć. Ale najpierw potrzebna jest wiara w Kościół i w to, że mimo wszystko warto go kochać.

             Ten, kto wierzy Kościołowi, kto wierzy w Kościół, zawsze wierzy z całym Kościołem, ale nie jest to przecież nigdy wiara infantylna i bezrozumna, ale taka, która mimo zaufania i oddania, ciągle poszukuje zrozumienia. Kto wierzy nigdy przecież nie wierzy sam i nie wierzy samotnie. Moc, siła, autentyzm i przekonanie o prawdziwości tej wiary, mają swe źródło w wierze tych wszystkich, którzy współtworzyli, nadal współtworzą i jeszcze będą współtworzyć oblicze Kościoła. Ten, kto chce wierzyć nie może i na szczęście nie musi odwoływać się tylko do własnego doświadczenia związanego z wiarą, bo takiego, ściśle prywatnego i osobistego doświadczenia po prostu nie ma. O kształcie naszej wiary decydowali i nadal decydują niezliczone zastępy tych wszystkich, którzy nas w wyznawaniu tej wiary poprzedzili (ks. Tomasz Węcławski). Wiara w to, że można i że warto pokochać Kościół zawsze pozostaje wiarą wewnątrz samego Kościoła.

 

KOŚCIÓŁ WSZYSTKICH

            Poza Kościołem nie ma zbawienia, ale poza Kościołem naprawdę jest tylko grzech i człowiek o ile się ze swoim grzechem utożsami. Te słowa, napisane przez przywołanego już przeze mnie, wybitnego polskiego teologa, profesora pracującego ze studentami, kapłana i duszpasterza Tomasza Węcławskiego także znamy bardzo dobrze, choć może znamy je trochę inaczej i choć być może nie zdawaliśmy sobie sprawy, że można i powinno się odczytywać je w ten właśnie sposób. Extra Ecclesiam slaus nulla est. Poza Kościołem nie ma zbawienia. Powtórzę raz jeszcze, znamy te słowa bardzo dobrze, ale ile razy je słyszymy tyle razy wywołują w nas sprzeciw, niezgodę, bunt.

            Zbawienie to po prostu i w pełni bycie sobą, takim, jakiego ze mną pragnie mnie mój Bóg. To moja zgoda na to, jaki mogę się stać i jaki rzeczywiście staję się dzięki Bogu. To zgoda Boga na mnie, na moje życie i na to, co się z tym życiem stało skoro raz i na zawsze zostało ono przyjęte przeze mnie w duchu miłości i posłuszeństwa wobec Ojca i tym samym na zawsze uratowane. Takie zbawienie dokonuje się zawsze w Kościele, skoro sam należę do Kościoła i jestem Kościołem tzn. skoro jestem chciany, kochany i wybrany, a raczej zwołany przez Boga jeszcze przed założeniem świata i tak samo jak ja, tak i wszyscy inni ludzie, ze wszystkich czterech stron świata, każdy pod swoim własnym imieniem. To jest Kościół Chrystusowy, który nikogo nie pomija, nikogo nie wyklucza, nikim nie gardzi, nikogo nie pozostawia samemu sobie, który pragnie wszystkich zjednoczyć z Bogiem i miedzy sobą we wspólnocie miłości i ofiary.

            To prawda poza Kościołem może być i jest tylko grzech. W Kościele nigdy nie będzie „miejsca” dla grzechu. W Kościele nigdy nie będzie rzeczywistego przyzwolenia na grzech, nigdy nie będzie zgody na zło. Co wcale przecież nie oznacza, że grzech nie ma dostępu do wspólnoty, że zło nie dotyka nas w naszym byciu, wybraniu i zwołaniu przez Boga, że z racji bycia tymi właśnie jesteśmy wolni od jakiejkolwiek winy. Wiemy o tym, aż za dobrze, doświadczamy tej rzeczywistości grzechu i zła na co dzień. Co więcej ten grzech staje się widoczny aż nazbyt boleśnie.

            Istnieje w nas wielka pokusa, by swój grzech bagatelizować, na rzecz o wiele większego grzechu tych, którym dano więcej, którym powierzono w Kościele większe zadania, którzy z woli Boga samego mają sprawować pieczę nad ludem, są pasterzami, nauczycielami, kapłanami. I rzeczywiście ich grzech staje się bardziej widoczny, co więcej zło popełniane przez nich jakoś bardziej boli, staje się jeszcze bardziej nie do zniesienia, bywa przyczyną nieporównanie większego zgorszenia. Ich życie i działanie powinno być wzorem i przykładem dla tych, za których zbawienie się szczególnie odpowiedzialni. Od nich należy i trzeba więcej wymagać, oni sami od siebie muszą więcej wymagać! Ale i my nie jesteśmy wolni od odpowiedzialności i troski za to, co dzieje się na naszych oczach z naszym Kościołem. Czy mój grzech jest tylko i wyłącznie moją osobistą i prywatną sprawą? Czy mój grzech tak naprawdę dotyka tylko mnie i ewentualnie tę wąską grupkę kilku, kilkunastu może kilkudziesięciu osób, z którymi wiąże mnie moje codzienne życie?

             Mój osobisty grzech i moja wina nigdy przecież nie jest tylko moja i nigdy nie należy tylko do mnie, tak jak zresztą i całe dobro, którego jestem sprawcą. Każde dobro, które gdziekolwiek, kiedykolwiek i komukolwiek wyświadczyłem, mój najmniejszy dobry czyn, zawsze w jakiś dla mnie nie poznany do końca sposób, wpływa na losy świata. Ale także każde zło, zaniedbanie i zaniechanie dobrego, każdy grzech staje się „składnikiem” tego zła, które jest w świecie. W Kościele nikt nie jest sam i nikt nie jest samotny, tak samo jak nikt nie jest odpowiedzialny tylko za siebie i ewentualnie za swój mały świat. Dziś tak często odnosimy wrażenie, że nie ponosimy odpowiedzialności za to, co dzieje się w różnych zakątkach Globu, że nie możemy brać odpowiedzialności za to wszystko, co ma miejsce w Kościele, bo przecież tak niewiele rzeczywiście leży naprawdę w naszych rękach. Jesteśmy przekonani, że nie możemy i nie jesteśmy, bo nie sposób abyśmy mogli być stróżami naszych barci.

               Człowiek jest odpowiedzialny za to, co zrobi ze swoim życiem nie tylko przed sobą samym, (choć przed sobą samym również!). Ale także jest odpowiedzialny wobec tych wszystkich imiennych i bezimiennych ludzi, którzy o naszym życiu wiedzą i których to życie naprawdę obchodzi, tak samo jak wobec tych, którzy o moim istnieniu nie mają pojęcia. Za każdego, kogo w swoim życiu pokochałem, za każdego, kogo swoim życiem obdarowałem, a do istoty mojego życia należy to, iż zawsze jest ono przede wszystkim i na pierwszym miejscu darem dla innych i przyzywaniem innych, przed tymi wszystkim jestem odpowiedzialny za to, co ze swoim życiem zrobiłem. Ale nie tylko ja jestem odpowiedzialny za kształt własnego życia przed innymi, ja czy chcę tego czy nie, ponoszę odpowiedzialność za życie tych, którzy są moi, których Bóg mi dał. Ja i tylko ja jestem prawdziwie i do końca stróżem brata swego. Jedni drugich brzemiona noście mówi Chrystus i to jest fundament wspólnoty, do której zostałem po imieniu wezwany, a raczej zwołany z miejsca, w którym byłem i odtąd już nic nie jest i już nie będzie tak jak dawniej (ks. Tomasz Węcławski).

             Każdy, kogo spotkałem i kogo jeszcze spotkam, a nawet ci wszyscy, których nigdy w swoim życiu osobiście nie poznam, jakoś do mnie należą i ja jakoś do nich należę. I dlatego właśnie każdy mój dobry i zły wybór, wszystkie konsekwencje moich złych czy dobrych wyborów nie należą tylko do mnie samego, one zawsze tak czy inaczej wpływają na losy, tych wszystkim, którzy są obok mnie. Zygmunt Bauman powiedział kiedyś takie słowa: Nikt z nas nie może się już dzisiaj zaklinać, że nie ma żadnego związku między jego ospałością czy, przeciwnie, zapaleństwem, a huraganem nieszczęść, jakie nawiedziły odległe ludy i nadal nad nimi wiszą. Człowiek, ponieważ jest istotą społeczną, żyjąca we wspólnocie, otwartą na drugiego, jest również odpowiedzialny za swoje czyny zawsze przed kimś, kto nim samym nie jest. Każde dobro, tak samo jak każde zło, nie jest tylko naszą prywatną sprawą i nie dotyczy tylko nas samych. Dziś już nie możemy powiedzieć zupełnie uczciwie, że to, co robimy w naszym życiu, jak i to, co robimy z naszym życiem to jest tylko nasza indywidualna sprawa.  Dopóki trwają takie czy inne konsekwencje moich złych i niewłaściwych wyborów, dopóki trwa ból i cierpienie, które przez takie swoje wybory spowodowałem, dopóki ktoś jeszcze przeze mnie cierpi, dopóty ja nie mogę powiedzieć szczerze i uczciwie, że moje życie to tylko moja  osobista sprawa.

 Tak czy inaczej czy zdajemy sobie z tego sprawę czy nie, czy chcemy myśleć o tym w ten sposób czy wolimy nie to jednak dopóki jesteśmy ludźmi, a jesteśmy nimi i pozostaniemy już na zawsze, dopóty losy człowieka i losy świata pozostają także i w naszych rękach, i to, co się dzieje z nami i przez nas zawsze wpływa jakoś na dzieje drugiego człowiekiem i dzieje świata.  I to właśnie należy do istoty mojego bycia w Kościele i do mojego bycia Kościołem.  To nieodwołalnie należy do istoty mojego bycia sobą właśnie, jako zbawionego. Bo zbawiony nigdy nie będę sam, nigdy sam się nie zbawię i sam nie zasłużę na zbawienie. Będę zbawiony albo we wspólnocie, albo nie będę zbawiony wcale. Zbawienie nie istnieje poza Kościołem. Poza Kościołem nie ma zbawienia.

 

*          *         *          

Napisałem jak ja staram się rozumieć Kościół, który  kocham, bo to jest mój Kościół, ale przecież nie tylko mój. To Kościół, w którym jest miejsce dla każdego człowieka niezależnie od tego gdzie obecnie się znajduje. Nie są to w żadnym wypadku refleksje eklezjologiczne, (co najwyżej eklezjalne w szerokim znaczeniu tego słowa), a jedynie próby ukazania tego, czym jest ta wspólnota wierzących w Chrystusa (i jak można próbować ją rozumieć), do której każdy z nas nie tylko przynależy, ale której tożsamość sam współtworzy, a ona (wspólnota Kościoła) z kolei tworzy ludzką tożsamość nas samych jako przez Boga zwołanych, wybranych, umiłowanych i zbawionych.