JustPaste.it

Szczerbiec na gwoździu czyli pierdnięcie Kasztanki.

Polacy to naród idiotów - aby nimi rządzić, trzeba ich wziąć za pysk i nakopać w spodnie. Rządzić żelazną wolą. Nieposłusznych na wydmy. Ciemnych do roboty. A wódka ma być tania.

Polacy to naród idiotów - aby nimi rządzić, trzeba ich wziąć za pysk i nakopać w spodnie. Rządzić żelazną wolą. Nieposłusznych na wydmy. Ciemnych do roboty. A wódka ma być tania.

 

 

                                                                                    1.

 Można, rzecz jasna, z grubej rury: Polska to naród szczególnej bożej troski, przedmurze chrześcijaństwa i cywilizacji (co tam komu wygodnie), zawsze jesteśmy gotowi do poświęceń nawet w cudzej sprawie. I zawsze otoczeni wrogością. I niedoceniani. Ale przyjdzie czas, kiedy prawda przebije ciemności i jak święta oliwa namaści umęczoną Polskę, by zapewnić jej miejsce właściwe w świecie.

Tyle, że każde słowo z tej grubej rury budzi już w świecie zmęczenie i nie daje się uzasadnić do końca pośród samych Polaków. Nawet prawdziwi Polacy przebierają w tych słowach jak rozpuszczeni gówniarze w grach komputerowych – jednym odpowiada to słowo, innym owo. We wszystkie gry na raz gówniarze grać już nie chcą.

Można by według Piłsudskiego: Polacy to naród idiotów, aby nimi rządzić, trzeba ich wziąć za pysk i nakopać w spodnie. Rządzić żelazną wolą. Parlament ma to uchwalać, co mu się nakaże. Nieposłusznych na wydmy. Ciemnych do roboty. Oliwy używać tylko na Jasnej Górze i we święta w katedrach. A wódka ma być tania. Wtedy jest porządek.

Tak jednak też nie można. Niedemokratycznie. Polacy mają we krwi więcej demokracji, niżeli gorzały, chociaż piją od wieków, natomiast demokrację znają od niedawna. Nie ma na to rady. Absolut-nie.

Żaden naród nie ma za sobą tylu i takich kłopotów, jakie mają Polacy. Żaden naród nie wymyślił przysłowia o proroku we własnym kraju. „Dlaczego Polacy nie potrafią zliczyć do trzech? – Bo trzej Polacy zawsze mają co najmniej cztery zdania na każdy temat”.

Można by więc z patosem i poczuciem krzywdy, można by szyderczo albo tylko zgryźliwie. I nie chodzi o to, że obie skrajne wersje mają zwolenników. Rzecz polega na tym, iż obie dają się dziwnie łatwo udowodnić. Nawet bez wysiłku. Historycznie. Starczy sięgnąć po argumenty i napisać studium. Argumentów dla obu wersji jest mnóstwo.

Nie trzeba zwracać uwagi, że to studium pisane jest krwią. Krew to małe piwo. Zresztą też się psuje.

Właściwie, kiedy się to zaczęło? Dawno. Ginie w pomroce dziejów. Chociaż, nie tak całkiem. Język polski zachował trochę śladów, z języka niełatwo coś wyplenić. Z historii można, z języka trudniej. „Polak sieje i orze, na diabła mu morze?” Nie tylko Janko Muzykant umarł pod kijami. Umarł też Francis Drake i James Cook. Możliwe, że nawet Newton. Nie tylko dlatego, że nie należeli do szlachty. Arciszewski należał i był zaledwie dziwakiem.

Znalazłoby się kilku dziwaków-kupców, co chcieli nieść polską flagę, otworzyć to polskie okno na świat. Kilku takich, co wymyślali niestworzone rzeczy, też by się znalazło. Ale każdy z nich był tylko dziwakiem.

W imię Najświętszej Panienki, komu potrzebne to morze i te bałwany?

W XVI i XVII wieku nastąpił kres złotej jesieni polskiego średniowiecza (Henryk Samsonowicz), kiedy polskie sądy „zakazywały chłopom noszenia zbytkownej odzieży jako nie licującej z ich stanem”. Po tej jesieni Janicius nie mógłby już zostać poetą. Nastała epoka Janków Muzykantów i właśnie dziwaków. Nie tylko okno na świat zostało zatrzaśnięte. Drzwi też od wewnątrz podparte.

Nie, nie dosłownie, rzecz jasna. Orka i sianie dawały dość grosza, by nas Polaków stać było na kupowanie wszystkiego. Nie tylko morze nie było nam potrzebne. Tak samo zbędny był polski przemysł, o którym bałamutne wieści mają nawet wybitni Polacy. Coś niecoś wiedzą jedynie hobbyści. Bo niby - po diabła wyrabiać, skoro można kupić gotowe?

Chodzi jeszcze o to, kto to był „my, Polacy”. Ci, których było stać na kupowanie.

To bardzo swoisty żart historii. My, Polacy jesteśmy takimi, formalnie rzecz biorąc, od jakichś 150 lat, realnie znacznie krócej. Chłop pańszczyźniany był Polakiem jedynie z nazwy i czasem, kiedy go potrzebowano. Polak zaś współczesny myśli o sobie tak, jak gdyby był potomkiem całych pokoleń decydentów. Tak może myśleć Niemiec, Anglik, Holender, Włoch. Nawet Arab i Turek. Bo tam zdolności i zasługi osobiste znaczyły bardzo wiele (przeważnie), u nas nie znaczyły nic. Zresztą takowych nie było, bo jakim cudem, w odniesieniu do nie-szlachty? Nasi homines novi nie rozumem się zasługiwali.

Pozostając przy tym żarcie historii, dość długo stać nas było na kupowanie. Kosztem tej „zbytkownej odzieży” chłopstwa, między innymi. Odzież stawała się coraz bardziej obszarpana. Kosztem weta dla podatków, tak samo obszarpywanych. Na koniec kosztem niepodległości. Tak właśnie.

Trzeba wziąć pod uwagę, że po stronie pruskich batalionów stał sam Herr Gott, a po naszej tylko Dziewica Maryja. Dziewica była dobra na te Dzikie Pola, na czerń i parobków, tam doskonale zadanie swoje spełniła. Nie sprawdzała się jednak wobec tych batalionów oraz Suworowa, potem Paskiewicza. Nawet Chmielnicki okazał się trudnym do przełknięcia.

Bo pomijając „pospolite ruszenie” szlacheckie, na które ruszał kto chciał i kiedy mu się spodobało, także te trochę piechoty łanowej, liczonej wprawdzie z łana, ale płaconej z żup solnych, skąd u Boga Ojca mieliśmy wziąć wojsko? O podatkach wszyscy zdołali zapomnieć, o kupowaniu prawie też. Chłop został pozbawiony ostatniej pary portek, ziemia przeważnie w zastawie albo dzierżawie, a pieniędzy potrzeba. Było nawet bardzo duże zapotrzebowanie na pieniądze. Tak duże, że nie mogło być mowy o wyposażeniu choćby malutkiej armii. Więc najlepsza w świecie konstytucja przepadła.

Nie mógł kupować Polak, kupiono więc Polaka.

Różni kupowali i za różną cenę. Czasami dawano majątek, czasami co łaska. Kiedy dawano za mało, grożono powstaniami. Te powstania niekiedy nawet wybuchały, jeżeli młokosy i zbytnie wartogłowy nie chciały słuchać starszych i rozważnych. Potem był wielki kłopot, jak te powstania patriotycznie uzasadnić. W gruncie rzeczy przypisano im tylko jedną rolę: skłócenie jak największej ilości Polaków. W tej roli się sprawdziły.

Swoją drogą ciekawe, że nikt się nie stawiał Bismarckowi. U niego powstań nie było. Może ta germanizacja bardziej nam się podobała? Zresztą u Franza Jozefa też się nieźle żyło.

Co do ceny, to wszyscy kupcy solidnie się obłowili. Jedni mniej, drudzy więcej. Niemcy nie śmiali się z bałwanów przy gdańskim nabrzeżu, wzięli wszystko jak leci. Mieli teraz okno szersze od drzwi balkonowych, więc natychmiast wyleźli na świat. Założyli kolonie, kopali kopaliny, bardzo się bogacili przez to nasze okno, do czego nie chcą się przyznać. Boją się, że by musieli płacić jakieś dywidendy.

No i ordnung od razu wprowadzili. Erste Kolonne marschieren, zweite Kolonne marschieren. Pozakładali fabryki, huty i kopalnie, pognali do roboty nierobów, nawykłych dłubać w nosie przy kierowaniu wołami. Tak w ogóle to oni umieli zaglądać w ziemię trochę głębiej niż na szerokość lemiesza. Trzeba przyznać: ze trzy pokolenia nauczyły się pracy i nawet rzetelności. Niemcy jak to Niemcy – co kupili, to ich. Do dzisiaj tak myślą.

No dobra. Może tych starych grzechów nie zapisuje się w rejestr, może wcale nie były to grzechy. Kwestia wyboru. Każdy ma prawo żyć po swojemu. Tyle, że do tego prawa potrzebne są pieniądze. One są do wszystkiego potrzebne.

Poza tym, pamiętamy. Że kiedyś na wschodzie, o ile nie wylazła jakaś cholerna szarańcza, wojowało się łatwo i przyjemnie, chociaż zdobycz była tam raczej marna. Budowało się, owszem, dworki i nawet miasta, ale przeważnie dla Żydów, Ormian, dla Polaków mało. Polak lokował tam serce, majątku znacznie mniej, bo niby skąd go miał brać?

Z tą naszą pamięcią jest bardzo ciekawie. Ruskiego sołdata mamy w głębokiej pogardzie, chociaż przy powstaniach nieźle skroił nam tyłki. Potrafimy wymieniać Paskiewiczów, Dybiczów, Konstantych i Murawiowów, robiąc odpowiednie miny. Ale generałów od Fryderyka i kilku Wilhelmów żaden Polak nie wymieni. Za to szacunek dla ich batalionów każdy ma we krwi. Ciekawe.

To ma swoje konsekwencje. Kiedy u nas wreszcie „wybuchła wolność” (nie pamiętam, chyba Piłsudski tak powiedział) okazało się to bardzo wyraźnie. Polska wolność od razu rzuciła się na wschód, kompletnie zapominając o zachodzie, jakby tam nigdy żaden Polak nie mieszkał. No, incydenty były. Na przykład ten chłop, co nie chciał zleźć z wozu. Albo ten drugi, który pszczoły na Niemców puszczał. Miejscowi później nawet powstanie przeciwko Niemcom zrobili, ale ono nie było w planie. Można by rzec, spontanicznie wybuchło. Myśmy raczej zgadzali się z Niemcami, ponieważ to naród kulturalny i zawsze wie, czego chce. W naszych planach była tak samo Drang nach Osten.

Początkowo szło tam po staremu, łatwo i przyjemnie,  z powodu bałaganu nieobjętego rozumem, zwanego rewolucją. Dopiero później wylazła szarańcza. Ale co się dało, utrzymaliśmy. Lwów i Grodno, Nieśwież i Wilno, powiadają zaś, że Ruskie ze samego strachu przed polską kawalerią gotowe były nawet Mińsk nam oddać. Pan Grabski uważał, że to już byłaby przesada, więc się podobno nie zgodził. Do Kijowa nie miał pretensji.

Jakaż to była rozkosz jechać po tych ziemiach! Nieogarnione spojrzeniem, w  świerzopach i makach. Czapki same  chłopom zlatywały z tych pszenicznych głów. Na całe życie zapamiętali wspaniałą polską jazdę, osobliwie spod komendy kapitana Kostka, przez kolegów zwanego „Wieszatiel”. Kostek nauczył chamów rozumu. Z mało której chaty nie potrafił wyciągnąć bolszewika.

Możliwe, że pomściliśmy Katyń wcześniej, zanim on zaistniał. Szczególnie, gdyby doliczyć Wasilków albo Szczypiorno. Zresztą Ukraińców można nie liczyć, już ich Piłsudski osobiście przeprosił.

Ale się głupio zrobiło z tymi powstaniami na zachodzie. Wielkopolskie, Śląskie. Cztery na raz! W dziesięć lat więcej powstań antyniemieckich niż w sto lat antyruskich! Co prawda, przebieg miały bardziej ostrożny, bo pamiętano o tych batalionach. Nasz rząd także nie popełniał już takich niemądrych błędów jak ongiś na wschodzie. Właśnie! Mieliśmy już rząd. I nawet partie mieliśmy. Nie takie leśne, zbrojne. Zwyczajne partie. Stronnictwa.

Prawdę mówiąc, mieliśmy nawet swoją politykę. Tej naszej polityki nikt jakoś nie chciał pojąć, choć była jasna i słuszna. Wiadomo było, że Ruskie nie odpuszczą tak łatwo. Nie tylko Warszawa, Berlin im się marzył! Pamiętali psubraty, że kiedyś byli w Paryżu.

Prawdę mówiąc, Europa też wyczuwała, skąd nadejdzie burza. Może nie oficjalnie. Ale na dane naszego wywiadu wschodniego rzucali się niby głodne psy. O Niemcach nawet słuchać nie chcieli, bo gentlemani nie słuchają, jak się  obmawia przyjaciół. Kokietowali za to bolszewików. Mimo brudnych koszul na salony ich wpuszczali. Do Ligi Narodów przyjęli jak równych. Ich pretensje do Polski jeden Anglik poparł. Ważny Anglik, lord. Na całe szczęście jeden.

Gdyby nie te  powstania, na zachodzie mielibyśmy spokój. Daliśmy Niemcom wszystko, co chcieli, nawet o wiele więcej. Zaczęliśmy swój własny przemysł budować, nazywał się COP czy tak jakoś. On się potem rozwinął.

Więc ta polityka była, rzecz jasna, słuszna. Nie darmo się potem okazało, żeśmy najwięcej stracili na wschodzie. A zyski na zachodzie nie były nam potrzebne, do dziś z nimi kłopot. Ta cholerna Jałta! Mówiąc prawdę, wpakowała nas w to wszystko, czegośmy tak udatnie przez wieki unikali: w to wybrzeże pełne bałwanów, w śląskie uzdrowiska smogowe, w ogóle diabli wiedzą w co! A konie nam wyzdychały.

Właśnie. Wcześniej po Wersalu było jak należy. Niemcy grzebali sobie w ziemi, smrodzili tymi hutami, nawet coś za to płacili co obrotniejszym mądralom. Każdy miał co chciał. Chciał ktoś przemysłu – proszę bardzo do COPu, Chorzowa, gdzie działał prezydent, ostatecznie do tej, no, do Stalowej Woli chyba. Mógł też do Łodzi, zależnie od zarostu. Chciał ktoś na plażę – plaża także była. Nawet ta marynarka, bardziej obszerna w Gdyni (Gdynię zbudowaliśmy!), trochę ciasna tam dalej, na Prypeci. I mieliśmy nawet transatlantyk.

Rzeczpospolita była nie tylko dwojga narodów, choć oczywiście przede wszystkim. Narodów była u nas niepoliczalna ilość. A grup etnicznych, a wyznań! W samej statystyce można się było pogubić. Ileż zbożnej pracy czekało na powołanych…

I ta przestrzeń, ta przestrzeń! Ileż tam świetnych pułków kawalerii harcowało. Nawet armaty mieli. Kiedy pułki ruszały na wojnę, całe miasteczko płakało, starozakonnych nie wyłączając. Wszyscy kwiaty rzucali. Do głowy im nie przyszło, że je rzucają na grób.

Bo Hitler, niestety, wjechał do nas na czołgach. Skąd wziął tyle czołgów, jeden diabeł go wie. Czołgi i samoloty przesądziły sprawę. Do września to była tylko propaganda, potem niemiecki Gott zrobił z tego prawdziwe dywizje pancerne i dywizjony lotnicze, nie bacząc na wszelkie nauki płynące z naszej Wyższej Szkoły Wojennej. W Wyższej Szkole uczono, że nasi ułani w dwa tygodnie będą na Unter den Linden. Wystarczyło pomierzyć: tyle a tyle kilometrów przez tyle a tyle dziennie. Wychodzi jak ulał.

No, ale stało się tak, jak się stało. Trudno. Niemcy nie tylko nie zaprosili nas do tej swojej Drang nach Osten, choć mieliśmy wprawę w tym większą niż oni, co zresztą się okazało, to jeszcze uznali nas za jakichś gorszych. Za untermenschów. Pomyśleć, taki kulturalny naród nie odróżniał Azjatów od Europejczyków. Z tego się wszystko zaczęło.

A przecież dawaliśmy im to odczuć wyraźnie. Udawali, że nie rozumieją, chociaż hrabia Ronikier świetnie mówił po niemiecku. Kiedy już nie chcieli z nim gadać, trzeba było sięgnąć po bardziej wymowne środki.

Na początku w ogóle było wiele zamieszania. Niejasności. Pamięć o tych batalionach nie była już potrzebna, zastąpiły ją same bataliony, w takiej ilości, jaka nie śniła się Frycowi nawet w najpiękniejszych snach. Wydawało się, że naprawdę podbiją cały świat. Ale to szybko się wyjaśniło.

Więc najpierw, załatwiono wrzesień kilkoma procesami. Tak jakoś wypadało. Procesy nagłośniono, wyroki nie okazały się potrzebne, ale dzięki temu kilku porządnych ludzi mogło wrócić na swoje miejsca. Przy okazji pozbyto się kilku zbędnych, nawet niepotrzebnych. Nad urabianiem Francuzów, następnie Anglików, usilnie pracowano. Hotel Rubens co prawda nie miał takiego wystroju jak Belweder, ale też przedstawiał się nieźle.

Problem polegał na tym, że idiota Hitler za nic nie chciał przestać. Nie dość mu było września i tych tańców w wagonie, musiał jeszcze bombardować Londyn, urządzać jakieś Wawry, Kampinosy, Pawiaki, w dodatku się uparł, żeby tę trudną kwestię Żydów załatwić u nas w Polsce. Gdyby jeszcze zwyciężył, byłaby inna sprawa.

Okazało się jednak, że od ruskich kacapów dostał zdrowo po mordzie.

Wtedy Kasztanka zaczęła wierzgać i nawet pierdnęła.

Churchill, który nie miał zielonego pojęcia, gdzie Pińsk, a gdzie Mińsk, który nie bacząc na nasze dobre rady już wcześniej skumał się z Ruskimi, zaczął teraz nalegać i na nas. Mówiąc ściśle, na nasz suwerenny rząd. Ponieważ to on płacił za hotel, coś z tym należało zrobić. Zrobiono dobrą minę, choć gra była wiadomo jaka.

Na szczęście los nam sprzyjał. Anders był swój człowiek, w dodatku miał do pomocy panie wolontariuszki i sodalicję mariańską. Sam Stalin siwka mu podarował. Potem Churchill trochę się ruszył, we właściwym momencie samolot spadł do morza i chłopcy znaleźli się pod palmami. Od razu cieplej im się zrobiło i corned beefu mogli żreć ile chcąc.

A Katyń w ogóle wszystko wyprostował.

To znaczy, w sumie poplątał. Bo ci nasi alianci nie stanęli za nami, oni mieli jakieś swoje ponure kombinacje. Kiedy poczytać pamiętniki Churchilla, albo coś o Roosevelcie, aż się niedobrze robi. Jakim rozumem to pojąć, że Stalin tak ich urabiał? Że prawie mu z ręki jedli? Niby kłócili się o Polskę, ale Stalin oczywiście postawił na swoim. Przesunął Polskę na zachód tyle, ile chciał. Churchill i Roosevelt to były ostatnie matoły z geografii, nie mogło do nich dotrzeć, że do Paryża od Nysy i Odry, a właściwie od Łaby, to jest mniej niż połowa drogi, którą by mieli bolszewicy od Dniepru.

Tak nas właśnie sprzedali. Można powiedzieć, za darmo. Angole naprawdę za darmo, Wuj Sam jeszcze im, rzec można, dopłacił tym landleasem i unrrą. A miał bombę atomową. Dzięki tej bombie Japonia skapitulowała, po diabła więc było robić Ruskim takie ustępstwa? Gdyby ta bomba wylądowała w Moskwie, granica byłaby na Dnieprze, nie byłaby potrzebna żadna zimna wojna, nie mówiąc o koreańskiej. Zupełnie inaczej by wtedy wyglądała konferencja pokojowa. Rzecz jasna, gdzie indziej by się też odbywała.

Swoją drogą, jak to jest naprawdę z nami Polakami? Może wygodniej by nam było na tym Madagaskarze? Szkoda, że już zajęty.                                                                                    

 

                                                                      2.

A Francuzom znowu się udało wykolegować Europę.

Najpierw, gdy udając bardzo zasmuconych, ściągnęli tricolore, pojawiły się odcienie. Całkiem ciemny, z kilkoma przejaśnieniami – Petain i reszta przerażonych. Potem Darlan, taki jakiś plamiasty, w ciapki, diabli wiedzą w co. Potem Giraud, dowódca Wielkiej Armii sprzed 150 lat. Dwaj ostatni świetnie się dobrali: jeden dowodził martwą flotą, drugi martwą armią. To robiło wrażenie.

Jeszcze był gdzieś na Malajach czy w Indonezji jakiś ni to gubernator, ni to wicekról – ale jego sława nie bardzo tu docierała.

Na koniec był de Gaulle. Najpierw został pieszczochem Churchilla. Pancerniacką fantazją może mu przypominał własną brawurę spod Gallipoli. Churchill rozumiał jego frustracje i klęski, wzajemnie się więc wspomagali. Od Mers el Kebir do Dakaru.

De Gaulle działał energicznie. Angielskimi rękami zlikwidował pół floty, drugie pół pomogli zlikwidować Niemcy. Admirał? „Cóż, wielka szkoda, był prawdziwym Francuzem”. Bo martwych zawsze można pochwalić bezkarnie. Giraud pojął wreszcie, że Wielka Armia skapitulowała 150 lat temu, po raz drugi zaś w Compiègne. Wicekról w ogóle się nie liczył. Wobec tego de Gaulle zaczął się stawiać. Wiedział, że teraz wszyscy postawią na niego i wcale się nie omylił.

Jednak Francja od Polski niepomiernie się różni. Najwięcej tym, że we Francji od dawna byli bourgeois, po naszemu burżuje, natomiast w Polsce są inteligenci. Wiadomo, od inteligentów biorą się wszelkie nieszczęścia, oni stale są czemuś przeciwni. Dla zasady czy co? W tym ichnim ruchu oporu też Polacy najwięcej rozrabiali, choć to akurat nie byli aż tacy znów inteligenci. Ale de Gaulle poradził sobie z nimi.

Austriacy odkurzyli niejakiego Karla Rennera.

To nic, że w zamierzchłych czasach, już niepamiętanych, szefował parlamentowi, który nie miał głosu. Nadawać się –  nadawał. Niektórzy powiadają, że to Ruskie go wynaleźli. Chyba na swoje nieszczęście. Bo Renner wiedział, z kim i o czym gadać. I kiedy gadał, inni siedzieli cicho. W tym była jego siła. Moskiewską Canossę strząsnął z siebie niby pies wodę. Rozumiał, że chodzi o Austrię, nie o to, czy akurat on zostanie prezydentem.

W naszych, polskich sprawach też niby o to chodziło.

Nie, żeby tłok był przy prezydenckim stołku. Pensja prezydenta zawsze była trochę śmieszna, więc wprawdzie wystawiano tam odpowiednich ludzi, zwykle takich, którzy mieli więcej wolnego czasu, aniżeli pieniędzy. Relacja między wolnym czasem i pieniędzmi jest przecież oczywista: kto ma pieniądze, wolnego czasu w ogóle nie ma. Najwyżej tyle, żeby zadysponować to i owo. Na przykład Remy-Martin u kelnera albo nową ustawę u posłów. Udział w bezproduktywnych posiedzeniach, sesjach czy audiencjach całkiem jest wykluczony. Bo rzeczywista władza – to rzeczywiste pieniądze.

A co to są pieniądze? To można różnie rozumieć. Na przykład zachód Polski – istna tam pustynia. Ani własności żadnej, ani nawet udziałów. Nie wiadomo, jak ugryźć. Zabrać właścicielom –  no, to już nie wypada. Noszą takie nazwiska, takie mają koneksje, że na palcach można policzyć Polaków, ośmielających się podać im wizytówkę. To samo na północy, choć osobistości szczególnych akurat tam nie ma.Więc po co nam taka pustynia?

Wschód Polski – sprawa jasna. To nasze, z wszystkimi tytułami. Od dziadów i pradziadów. Nawet uzasadniać nie trzeba. Nikt przy zdrowych zmysłach nie może trzymać z bolszewikami, prędzej czy później świat się z tego otrząśnie. To przecież niemożliwe, by Roosevelt się nie obudził, by Churchill nagle zgłupiał i oddał bolszewikom taki szmat Europy. No dobrze, rozumiemy, że są potrzebni wobec Japonii (choć wcale nie są potrzebni), że te strefy, podziały flot, reparacje. Zgoda, to jest ważne, wiele od tego zależy, ale przecież nie wszystko. Wystarczy tą bombą atomową…

Wszystkie argumenty są po naszej stronie. Szczerbiec, unia lubelska, misja cywilizacyjna, rok 39, powstanie w Warszawie, no i Monte Cassino, Enigma, Mikołajczyk, którego tak lubi Churchill. Roosevelt też go lubi!

I najważniejsze, żeby się nie połapali. W rachunkach. Te Anglosasy świetnie liczą dolary, z funtami też nieźle im idzie. Każdego centa i pensa trzy razy obwąchają. Ale na przykład Żydów to liczą jak przygłupy. Milion w tę, milion w tamtą stronę, nie sprawia różnicy. Gdyby im powiedzieć, że Polaków zginęło na przykład 10 milionów, też by to łyknęli. To znaczy, wcale by nie łyknęli, to by po nich spłynęło jak woda.

Politycy czasami też coś mądrego doradzą. Skoro na Anglosasach miliony prócz dolarów nie robią wrażenia, trzeba zagrać inaczej. Na przykład Katyń to po prostu dar niebios. Argument przez samą Królową Polski wymyślony. Jakie świetne zdjęcia Niemcy tam zrobili! Churchill był blady, kiedy je oglądał, podobno Roosevelt także. I dobrze, o to chodzi.

Należy jeszcze dołożyć ten stos z Armii Krajowej, podkreślić, że całopalny, te dzieci na barykadach też zaakcentować. Kwiat narodu umierał na oczach zdziczałej bolszewii, co odmówiła pomocy. Stolica ginęła, a oni nic. Nie ruszyli palcem. Ulotki zrzucali! Myśleli, że jak nie pozwolą sojusznikom lądować w Połtawie, to my tego stosu nie podpalimy.

Pamiętać, panowie, pamiętać: niech nikt nie śmie liczyć.

Podobno największym idiotą jest ten, który gdybie. Który powiada „gdyby się stało inaczej”. Bądźmy przez chwilę idiotami.

Powiedzmy, Ruskie w czterdziestym czwartym stanęły na naszej wschodniej granicy. Tej z trzydziestego dziewiątego, jak najbardziej. Stanęły i nie idą. „Chwatit – powiadają – nie idziemy dalej. Odzyskaliśmy swoje i nie chcemy więcej. Niech Polaki same sobie wyzwalają Lwów i Wilno, Grodno i Nieśwież. Niech się dogadają z Litwinami, Ukraińcami i całą resztą świata. My zaś nie chcemy tych paru milionów ruskich grobów w Jewropie. Nie chcemy, żeby je potem ktoś przenosił, opluwał albo zrównywał z ziemią”.

To jest tak piękna wizja, że nie może być prawdziwa. Ale tak miło pogdybać.

Będąc idiotami, pytamy się o to, kto by nas wyzwolił. Sami? Armią Krajową, uzbrojoną w Visy i „sidolki”? Polską Brygadą Spadochronową? Kilkoma dywizjonami lotniczymi? Może Dziewica Maryja by pomogła? Albo Anglosasy zrobiłyby takie wielkie Arnhem w Warszawie?

Jak długo by sojusznicy dreptali od Normandii do Lwowa, Wilna i Prypeci? Mając przed sobą cały Ostfront, który by już nie musiał wstrzymywać bolszewików. Jak długo by dreptali? Pięć czy dziesięć lat? Czy by jeszcze mieli kogo wyzwalać? Chyba wcześniej sam spleen by ich uśmiercił, bez tygrysów i messerschmittów.

Jeden dzień okupacji niemieckiej kosztował nas od trzech do czterech tysięcy zabitych. Właśnie w tych Wawrach, Pawiakach, Lublinach, Oświęcimiach, w tysiącach innych miejsc. Każdego dnia. Trzy do czterech tysięcy.

Licząc tak z grubsza, milion rocznie. Gdyby utrzymano tempo. A gdyby przyspieszono? Trudno, to przecież wojna. I nawet gdyby Anglosasi naprawdę szli dziesięć lat, jeszcze by nas trochę zostało. A jaki szacunek umęczona Polska by miała! I nasze ukochane granice, nasz Lwów i nasze Wilno. Etnicznie, tego, hm, też byśmy sporo zyskali.

Dlatego jest tak ważne, by naród przestał liczyć. Prócz tego, co mu się każe i na co mu się każe. Na przykład, że dwa i pół miliona to mniej niż dwadzieścia parę tysięcy. Jak dobrze nad tym popracować, można ludzi w ogóle oduczyć liczenia. Gdyby tak jeszcze sprawić, żebyśmy, jak Francuzi czy Austriacy, mówili jednym głosem. Że po diabła nam morze, po diabła te brudne huty i kopalnie, my chcemy przestrzeni, przestrzeni! Te cztery powstania to było nieporozumienie, wcale tego nie chcieliśmy! Liczą się tylko te dwa, te wcześniejsze. Bo Kasztanka i Siwek potrzebują przestrzeni…

W końcu i Truman przestraszył się Stalina, który nawet okiem nie mrugnął na tę bombę atomową. Podobno wcale uwagi nie zwrócił. „Zapytajmy Polaków”. Ale jakich Polaków? Przecież tam pod ręką nie było żadnego Polaka, sami komuniści! I Mikołajczyk zawiódł. Truman nie lubił go tak jak Roosevelt. Zresztą Churchilla już też nie było.

Chcąc nie chcąc, musieliśmy wziąć to cholerne morze. I te huty, okradzione wpierw przez bolszewików. A pieniądze właśnie się kończyły. A kredytów nie było pod co brać. Wtedy Kasztanka znów pierdnęła.

Ale to nic, przez 55 lat zdołało się przewietrzyć.

Kasztanka, wiecie, to nie był głupi koń. Ona umiała liczyć.

                                                                     

                                                                      3.

Uprzedzam: teraz będzie trudniej. Rzecz jasna, bez przesady. Palców starczy, bo to nie będą jakieś głupie całki czy jak im tam, logarytmy. Musimy się uczyć tego, co umie nie tylko Kasztanka, ale także co bardziej rozgarnięty koń w cyrku. No tak, chodzi o liczenie.

Zdaję sobie sprawę, to ryzykowne zadanie. Niby wszyscy Polacy potrafią liczyć, ale potrafią liczyć na coś. Na Dziewicę Maryję. Na sprawiedliwość dziejową. Na wodza. Na sojuszników. Ale na siebie – nie. Na siebie nie potrafią.

Nawet jest jeszcze gorzej. Polacy nie odróżniają, że liczyć na coś to nie znaczy to samo, co liczyć coś. Dlatego kapitalizm u nas nie tak dobrze wychodzi. Jest tylko kilku asów.

Ale po kolei.

Najpierw policzmy to, z czym się wszyscy zgadzamy. To, co nam bardzo potrzebne. Bez czego trudno nam żyć. Co nam się należy po sprawiedliwości, a co nam obca przemoc zabrała. Szablą to odzyskamy. Ostatecznie Szczerbcem.

Więc najpierw, oczywiście, Ostra Brama i cmentarz Orląt, bez żadnego wątpienia. Potem te stepy rozległe i dworki w sadach wiśniowych. Potem te hoże dziewoje w czeladnej. Te czapki, co po wsiach same spadały z głów. Przecież to oczywiste, że każdy Polak miał to wszystko i jeszcze dużo, dużo więcej.

Teraz to, czego nie chcemy. Nie chcemy za dużo tych bałwanów, Gdańsk nam wystarczy i Gdynia. No i plaża w Sopocie. Grűnberg i Breslau niech idą do diabła. I jakiś Hindenburg, cholera, wszystkie te czarne i brudne kopalnie. Gospodarka nasza wreszcie by odetchnęła i sąsiedzi by na nas patrzyli przychylniej. Teraz, gdy jesteśmy już w Europie, to jest bardzo ważne, mieć przychylnego sąsiada. 

Bo to kompletna nieprawda, że istniał jakiś szczegółowy „Generalplan Ost”, niby przedstawiony w Norymberdze i przyjęty jako dokument. To bolszewicka propaganda. Albo że fűhrer w dniu przedostatnich urodzin rozdawał taki gruby tom swoich przemówień „Der Fűhrer Sagt”, ozdobnie wydany przez doktora Goebbelsa. Nieprawda, że plan był dokładnie rozpisany na wykonawców, zadania i cele. Podobno z nazwiskami, miastami, rejonami, podobno wyznaczono już do tego odpowiednie oddziały SS i policji. Podobno według tej księgi fűhrer zapowiedział, że zrobi z Polakami dokładnie to samo, co z Żydami. Że w roku 1953 nie będzie na świecie ani jednego Polaka!

Pomyślcie: kto mógł wymyślić taką bzdurę, jak nie bolszewik? Zresztą, czy widział ktoś ten plan, czytał ktoś te przemówienia? Jak nikt nie widział i nie czytał, to oczywista nieprawda! Wiadomo, w jakim celu wymyślona.

Chodziło przecież o to, żeby nam opłacało się niby zostać na pół wieku albo lepiej na zawsze ruską republiką. Że dzięki temu uratowaliśmy się jako naród, że nie tylko mogliśmy zachować swój język i swoją flagę, ale nas jeszcze przybyło – i to tyle milionów. Perfidia bolszewickiej propagandy, bolszewickiego kłamstwa przechodzi wszelkie pojęcie.

No, co prawda, to prawda, trochę nas przybyło w czasie tej drugiej okupacji. Flagę mieliśmy i język. Ten język można było bezkarnie pokazać ruskiemu sołdatowi, nie zdejmując przed nim czapki. Ale na przykład orzeł musiał być bez korony. I dzieci w szkole musiały się uczyć ruskiego. O Katyniu zabronili mówić, tak samo zabronili po angielsku.

A za dolary, na przykład, do kryminału wsadzali. Serio. Za złoto też. I za spekulację. Prawie jak pod Żelaznym Feliksem. Pomyśleć: za dolary i złoto szło się do kryminału. Przecież to podstawa każdej gospodarki na świecie. Tyle że u nas wtedy żadnej gospodarki nie było. Co najwyżej wymienna.

Taka gospodarka bardzo się u nas przyjęła, bardzo się rozwinęła. „Ty dla mnie to, ja dla ciebie tamto”. Transakcje opierały się o bufet, nie o parytet złota. No bo jak za złoto do ciupy wsadzali…

Polak tak przywykł do tego opierania, że gdyby się o coś nie oparł, na glebie cały czas by leżał. No co wy, nie dlatego, że wódka. Absolut-nie! Czy nasze żytko kiepskie? Ale tu całkiem nie o to chodzi. Sprawa polega na sojuszach. Sojusz to jest właśnie oparcie.

Każdy wie, że zaraz po wojnie zostaliśmy bez oparcia. Przeciwnie, każdy się nas wypierał. Co było robić? Oprzeć się na wrogu nikt nie miał ochoty, prócz kolaborantów. A było ich, oj, było! Dopiero teraz się okazuje, w jakim bagnie żyliśmy. Bo komunista wiadomo, napis miał na czole, ale ci dysydenci to wszyscy teraz podejrzani. Wychodzi na to, że co drugi był agent. Więc został nam ten bufet lub gleba, czyli grunt. A grunt to Maryja Panna, w drugiej kolejności żytko i zdrowy głęboki sen. Pół wieku przespaliśmy!

Z tego snu obudzili nas w końcu ci dysydenci-agenci. Narozrabiali zdrowo. Milicję nawet zdenerwowali i to ichnie ORMO. Zaczęło się pranie, rozróba, nikt nie wiedział dobrze, o co właściwie chodzi. Jak ogłosili wojnę, to każdy myślał, że Pietrzak występuje. Dopiero kiedy zagrali Chopina, zrobiło się poważnie. Przy Chopinie zawsze tak jest.

Potem usiedli przy stole jak za króla Artura i zaczęli pierwszą lekcję liczenia. Cholera, jak to ciężko szło. Tak zaraz po obudzeniu, bez klina, w ogóle na czczo. Bo w sklepach nic nie było, nawet kwaśnego ogórka. I czkawka nas męczyła.

Jak zaczęli wyliczać, cośmy zrobili złego za tej republiki, aż się straszno zrobiło. Na przykład, że w każdej chałupie zaświeciła żarówka. Że najpodlejszy chłopek potrafił się podpisać, a jego synalek – zgroza – inżynierem został. Że rozwaloną stolicę żeśmy odbudowali. Gdyby nie ta kapliczka imienia przeklętego Stalina. I te pociągi z szynką, idące na wschód. Co wam będę wyliczał, nie spadliście z księżyca. Nasze polskie błędy sami przecież znacie, na pewno lepiej ode mnie.

Na przykład stocznie. Żeby tylko te dwie, w których Niemcy U-booty budowali. Nam się zachciało sukcesy odnosić. Jakieś „Sołdki”, dziesięciotysięczniki, diabli wiedzą dla kogo. Dla jakiejś Korei, jeśli dobrze pamiętam. Po co nam to było?

Sprzedawać, sprzedawaliśmy, co prawda. Hossa była na statki. Konstytucyjni przyjaciele nawet za darmo brali, nie mieli obciachu. Kartofle też brali. Magnetofony nasze. Ale że brali mydło, to jednak przesada. Oni się przecież nie myją! Za to stawiali nam huty, cholera, żywcem z Uralu przeniesione.

Ale na złość umieliśmy im robić, tylko stanowczo za mało. Kiedyś taki pociąg z szynką tośmy do szyn przyspawali. Dobre, co? Na tej szynce pisało „Farba chlorokauczukowa”. Niby kto miał się na to nabrać, u nas kauczuk nie rośnie!

A jak się zezłościli, kiedy przeprosiliśmy Niemców! Między kulturalnymi narodami to przecież norma. Na szczęście nikomu nie przyszło do łba, żeby Rusów przepraszać. Za co, za Katyń?! Za warszawskie Powstanie?!

Kiedy Jasio ma jedno jabłko i ja mam jedno jabłko, to ile mamy jabłek? Jedno! Bo to drugie jest Jasia. Kiedy mu je zabiorę, ile będę miał? Trzy, bo do tego dodatkowego nigdy się nie przyznam. A jeszcze mam schowaną cebulę!

Co tam Kasztanka. Ona zanim policzy, zeżre wpierw te jabłka i nawet cebulę. Więc Kasztance zupełnie inne rachunki wychodzą. Jabłka to ona liczy, ale dziesięciotysięczników nie. Znacie konia, który by liczył dziesięciotysięczniki?

Wszystko musi mieć osobną ewidencję, ot co.

W epoce, kiedy mieliśmy same sukcesy, co naród odczytywał prawidłowo jako same wpadki, wtedy też tych dziesięciotysięczników nikt nie liczył. Nie pisali o tym w gazetach. Bo prasa jak to prasa. Kiedy zabiją jednego, robi się wielki szum, kiedy dwóch, jeszcze większy. Jak pięciu zabiją, to raban. Ale warunek, że zabijają na raz. Jeżeli zabijają systematycznie, powiedzmy jednego na tydzień, to nie jest żaden nius, to jest nuda.

Te osobne ewidencje dla wszystkiego też nam się pomieszały. Wkurzać nas w końcu zaczęły. Więc kiedy Polska doganiała Japonię, jasne się stało, że należy je uporządkować. Te ewidencje. Reszty nie, reszta może zostać po staremu.

Tak się stało, że nie zdążyliśmy nikogo dogonić, bo znowu wybuchła wolność. Z tymi wolnościami też straciliśmy rachubę. Nas nic, tylko ktoś wyzwala. Na początku wyzwolili nas patrioci z Józefem Piłsudskim na czele. Potem nie wiadomo kto. Oficjalnie było, że Ruskie. My jednak wiemy swoje: owszem Ruskie,  ale dzięki dostawom z Ameryki i naszej Armii Krajowej, którą potem pognali do łagrów. Czwórkami, jak pisał jeden poeta.

Pamiętacie ten milion rocznie? Właśnie, w tych łagrach zginęła masa ludzi. Masa. Tak mniej więcej tygodniowa porcja z tego miliona. Niechby dwutygodniowa. Trzecią taką porcję sami załatwiliśmy. A Niemcy to naród kulturalny. A Rusy to dzicz.

Co do tej ostatniej wolności, to jakoś aż głupio powiedzieć. Papież jest w porządku, nasz człowiek i w ogóle święty. Ale ci, co mu pomagali, z nimi jest trochę kłopotu. Nie dość, że się okazali jakimiś oszołomami, które to pojęcie czort wie, co oznacza, ale chcieli dobrze, tylko wyszło im coś nie tak. Jak miało wyjść właściwie, też nikt nie wie.

Poza tym, różnie ich nazywają. Najpierw były palanty, potem oszołomy, pampersy, wykształciuchy w moherowych beretach. Co te berety mają do rzeczy? W berecie co trzeci Francuz chodzi i jakoś to nie przeszkadza.

No i kłopot z tymi agentami. Nie można ich wszystkich na raz ujawnić i odsunąć od władzy, bo się może okazać, że nie ma kto nami rządzić. Chociaż niektórzy wcale się tego nie boją, Polska stała nierządem dość długo i jakoś przestała.

Zresztą powoli to ulega poprawie. Najlepszy dowód, że może znów pozwolą  po dupie dać gówniarzowi, gdy do herbaty napluje. Złodzieja to może nawet zastrzelić pozwolą, kiedy się włamie na chama do mieszkania i żonę ci zgwałci. O tej żonie napisałem po to, żeby złodziej mógł się powołać na okoliczność łagodzącą, było nie było, życie nowe począł.

Więc idzie ku lepszemu. Te huty i te stocznie już nas przestały tak gnębić. Połowa zamknięta, połowa sprzedana i spokój. Z tą ćwiercią poradzimy sobie. Też zamkniemy, kiedy wyjadą ci, którym się marzą zarobki niby w Kolorado. Pozostaną u nas prawdziwi patrioci, od Maryi Dziewicy i obrony przedmurza. I od tej szabli, co w hymnie.

Bo prawdziwym patriotom wcale nie przeszkadza, kiedy Kasztanka pierdzi.