JustPaste.it

Czy już czas na Amero?

Czy jest alternatywa dla dolara? Czy pomysły niektórych przywódców, aby zmienić wiodącą walutę na świecie są uzasadnione? Czy taka zmiana nie okaże się wkrótce niezbędna?

Czy jest alternatywa dla dolara? Czy pomysły niektórych przywódców, aby zmienić wiodącą walutę na świecie są uzasadnione? Czy taka zmiana nie okaże się wkrótce niezbędna?

 

 

AmeroSprawa wprowadzenia Amero była dość głośna, zwłaszcza w 2007 roku, gdy ukazały się artykuły, także w polskiej prasie, opisujące koncepcję wprowadzenia wspólnej waluty w krajach Ameryki Północnej - USA, Kanada, Meksyk. Pomysłodawcą nowej waluty był meksykański ekonomista, Francisco Gil-Diaz już w 1999 roku, kiedy pojawiło się euro. Mimo braku oficjalnego stanowiska państw, które prowadziły rozmowy na ten temat, mówi się, że w ukryciu przed opinią publiczną, miały miejsce liczne spotkania na najwyższym szczeblu. Kwestia cały czas pozostaje otwarta, choć sprawa wprowadzenia nowej waluty trzymana jest w ścisłej tajemnicy.

Jaka jest prawda, być może przekonamy się wkrótce, jako że w 2007 roku określono ponoć termin emisji Amero na rok 2010. Oczywiście, choćby z przyczyn proceduralnych, data ta raczej byłaby trudna do utrzymania, a już na pewno nie dałoby się jej tak długo zachować w tajemnicy. W zasadzie tego rodzaju operacji nie przeprowadza się z dnia na dzień, choć wymiany pieniądza w różnych krajach pokazały, że to możliwe...

Sformułowania "wymiana pieniądza" użyłem nie przypadkowo. Gdyby przyjąć dzisiejsze, hipotetyczne, motywy wprowadzenia Amero, mogłoby to wyglądać właśnie w ten sposób. Kilka lat wstecz Amero miało stać się walutą państw strefy NAFTA, trochę na wzór ECU, aby ułatwić obrót handlowy wewnątrz wspólnoty. Obecnie, kiedy Stany Zjednoczone stanęły w obliczu kryzysu, którego skala przerosła oczekiwania większości ekonomistów, możliwość "ucieczki" w inny pieniądz jawi się jako jeden z wariantów planu ratunkowego dla gospodarki USA. Spekulacje, czy Amero mogłoby zastąpić dolara nie są wbrew pozorom całkowicie oderwane od rzeczywistości. Stan finansów państwa i rosnące zadłużenie, które sprawiało, że już co najmniej 3 lata temu wierzyciele federacji mogli poczuć narastający i uzasadniony ze wszech miar niepokój, był przecież prezydentowi doskonale znany. Wprawdzie, kiedy się patrzy na posunięcia kolejnych przywódców USA, można odnieść wrażenie, że ktoś ich celowo wprowadzał w błąd, bo niemal każdy, licząc od 1975 roku, powiększał zadłużenie budżetu, często w sposób bardzo spektakularny, np. Ronald Regan już w czwartym roku prezydentury przekroczył o 300% dług, z jakim przejął gospodarkę. Zadłużenie w 1980 roku, ostatnim w kadencji J.Cartera, wynosiło bowiem 85 bilionów dolarów, zaś w 1984 - już 252 biliony. Oczywiście, ma to swoje uzasadnienie - powrót zimnej wojny, zwiększone wydatki na zbrojenia itd... W kolejnych latach bywało przejściowo nieco lepiej. Co ciekawe, zwykle za kadencji prezydentów z partii Demokratów, choć powinno być odwrotnie, ale to temat na inną okazję.

Wracając do głównego wątku, jeśli prezydent George W. Bush miał świadomość, że polityka zwiększonych kosztów państwa, w jego przekonaniu uzasadniona okolicznościami (walka z terroryzmem na kilku frontach i chybione pomysły na gospodarkę, połączone z "wielką pomyłką" Alana Greenspana) jest mimo wszystko słuszna, to mógł spróbować się zaasekurować. Wierzyciele, głównie Chiny i Japonia, ale też szereg innych państw, miałyby prawo przecież w końcu powiedzieć "stop" i poprosić o wykupienie ich wierzytelności. W zasadzie, można by zrobić wówczas to, co się w Stanach popełnia już od wielu lat, czyli po prostu wydrukować więcej "zielonych papierków". Tylko co, jeśli dotychczasowi partnerzy nie zechcieliby dłużej być żyrantami bankruta?

Wystarczyłoby, żeby kraje OPEC przyjęły kurs "na euro" i kłopoty USA zaczną narastać lawinowo. Na taki pomysł wpadł już rok temu Iran, który zaproponował rozliczenia w europejskiej walucie. W odpowiedzi Stany zintensyfikowały działania przeciw Iranowi, zmierzające do zablokowania prowadzonego przezeń programu nuklearnego. Konflikt wciąż ewoluuje, ale wiadomo przynajmniej co jest jego podłożem… USA konsumuje ponad 20mln baryłek dziennie, co przy cenie obecnej 66 USD za baryłkę daje kwotę blisko pół biliona dolarów rocznie, a przy cenie o 30% wyższej stanowić będzie już prawie 5% PKB, ale zakup euro jest jednak znacznie droższy od wydrukowania kolejnej porcji dolarów, nawet uwzględniając wzrost cen papieru i farby drukarskiej… J Jeśli więc państwa sprzedające ropę przestałyby przyjmować w rozliczeniach dolary, szybka dewaluacja waluty np. o 30-40% byłaby całkiem prawdopodobna, a to jeszcze mogłoby nie wystarczyć. Postawiłoby to kraj oraz jego obywateli w pozycji, którą znamy już z Argentyny, tylko że USA są federacją i państwem, w którym w zasadzie nie ma czegoś takiego jak narodowość amerykańska i należy o tym pamiętać. Pojęcie "tożsamości narodowej" nie wygląda w USA identycznie, jak w Niemczech, Polsce, czy nawet we Francji, gdzie problem imigrantów z dawnych kolonii i ich asymilacja, jak mieliśmy się okazję już wielokrotnie przekonać, nie przebiega w sposób płynny i łagodny... Tak więc "operacja" wymiany pieniądza miałaby prawdopodobnie o wiele bardziej brzemienny w skutki przebieg niż w Argentynie, a już jej wpływ na gospodarkę światową nawet trudno sobie wyobrazić.

Obecnie tysiące obywateli supermocarstwa mieszkają pod namiotami i przypominają się czasy, gdy śmialiśmy się z prowokacji Jerzego Urbana, który chciał wysyłać nowojorczykom śpiwory. Wg organizacji Food Bank of New York City, aż ponad 1/3-ej mieszkańców miasta w ubiegłym roku brakowało pieniędzy na jedzenie, a to już nie jest wcale śmieszne. Wyobraźmy sobie, że liczba 3 mln głodnych mieszkańców metropolii wzrosłaby nagle dwukrotnie i tak stałoby się w wielu miastach Ameryki...

Amero, jako waluta zamienna, mogłaby pozwolić uniknąć częściowo zapaści, bo choć wprowadzenie jej miałoby na celu właśnie "oddłużenie" państwa, to jednocześnie realizowałoby postulaty połączenia Ameryki jako kontynentu w jeden polityczno-ekonomiczny organizm, oraz umożliwiało nowe otwarcie, ze znacznie zredukowanym długiem. Start bez obciążeń nie byłby, choćby z politycznego punktu widzenia, możliwy, bo chcąc ratować resztki wiarygodności, musiałyby Stany Zjednoczone przejąć przynajmniej część dawnych zobowiązań finansowych, ale to już i tak pozwoliłoby na znaczne oszczędności...

Podywagujmy zatem, czy taki wariant jest możliwy?

Musiałyby być spełnione co najmniej trzy warunki:

1) zmiana zapisów konstytucji, które pozwoliłyby na wprowadzenie nowej waluty do obrotu, chociaż to akurat nie jest całkiem pewne.

Art 1 par. 8 konstytucji USA określa, że Kongres ma prawo m.in. - bić monety, określać ich wartość oraz wartość walut zagranicznych, ustalać jednostki miar i wag. To może więc również oznaczać zupełnie inną walutę niż dolar. Wprawdzie na rynku wewnętrznym funkcjonuje w Stanach Zjednoczonych kilka lokalnych walut np. Dolar Liberty, Dolar Phoenix czy Ithaca Hours, ale tego rodzaju globalna zmiana pieniądza, to sprawa znacznie większej wagi…

Gdyby okazało się, że zmiana konstytucji jest niezbędna, wówczas potrzebne by było 2/3 głosów obu izb parlamentu, a potem 3/4 stanów musiałoby te zmiany zaakceptować w określonym czasie, zazwyczaj w ciągu 2 lat. Przy takiej interpretacji Amero mogłoby się pojawić najwcześniej w 2012 roku.

2) nowa waluta powinna zapewnić płynność obrotu.

W 2008 roku w obrocie znajdowała się kwota blisko 900 mld dolarów, przy czym jest to fragment większej całości, bo przecież tylko środki przeznaczone przez rząd i bank centralny w USA na walkę z kryzysem przekraczały 14-krotnie tę kwotę. Wg The CIA Fact Book łączna ilość dolarów na świecie przekroczyła już 55 bilionów, z czego ok. 35 bilionów to instrumenty finansowe. Trudno byłoby wprowadzić do obiegu zbliżoną ilość nowej waluty, chociaż euro było już i nadal jest "przymierzane" do roli realnego konkurenta dolara...

3) akceptacja co najmniej przez te kraje, z którymi USA prowadzi największą wymianę towarową tzn. Chiny, Kanada, Meksyk, Japonia, Niemcy, Wielka Brytania i niektóre kraje arabskie (ropa). Wprawdzie kwestia waluty jest suwerenną sprawą kraju emitenta, ale w tym przypadku można sobie wyobrazić sytuację, w której kilku partnerów odmówiłoby przyjmowania nowej waluty i byłby poważny kłopot...

Wydaje się, że wprowadzenie Amero lub jakiejś innej waluty zamiast dolara, jest możliwe, ale prawdopodobnie inicjatywa będzie należała nie do USA, ale raczej do jego wierzycieli i innych państw. Widząc jak dłużnik celowo osłabia własną walutę, mogą uznać to, zupełnie słusznie, za akt wrogiego działania i bronić się przyjmując np. euro, jako walutę podstawową w rozliczeniach handlowych. To spowodowałoby oczywiście dalszą deprecjację dolara, izolując w pewien sposób, niesolidnego partnera, dla którego w tym momencie import stałby się koszmarnie drogi. Trzeba pamiętać, że deficyt handlowy USA już obecnie jest bardzo wysoki. To oczywiście rozwiązanie nieco samobójcze dla wierzycieli, bo w ich interesie leżałaby wcześniejsza wymiana dolarów na inne waluty, aby nie pozostać z górą makulatury. Dla głównych eksporterów, mogłaby to być jednak forma nacisku, by renegocjować umowy i aby długi zostały przez USA spłacone, być może właśnie w złocie, bo w euro raczej nie...

Wg ubiegłorocznego raportu Petera Schiffa z Euro Pacific Capital, który można znaleźć tutaj:http://financialsense.com/fsu/editorials/schiff/2008/0627b.html  rezerwy obcych walut w USA znajdowały się na poziomie 75 mld, były więc niższe niż w Polsce (77 mld), trudno przypuszczać, aby nagle się zwiększyły. Raportowana ilość rezerw złota wg audytora (OIG Departamentu Skarbu USA) z dnia 21.X.2008 roku to 7.63 mln ton, o ówczesnej wartości rynkowej 217 mld dolarów (obecnie wartość wzrosła do około 232 mld USD). Jasno więc widać, że obecnie, mimo znacznego zwiększenia wydobycia złota, długów spłacić się nie da inaczej niż w dolarach. Tak więc brak akceptacji rodzimej waluty przez inne kraje byłyby klęską dla jej emitenta, choć prawdopodobnie klęską o charakterze przejściowym.

Jak pokazuje historia, na końcu każdego dużego kryzysu jest zwykle jakaś wojna. Trudno sobie jednak dziś wyobrazić, że wierzyciele zaatakowaliby Stany Zjednoczone, tak więc realną groźbą byłoby jedynie dalsze pogorszenie sytuacji wewnętrznej i znaczące osłabienie roli politycznej USA na świecie.

Na ostatnim szczycie państw grupy G8 – (w skład grupy wchodzą: Wielka Brytania, Francja, Niemcy, Włochy, Japonia, Kanada, Stany Zjednoczone i Rosja) Minister Finansów Kanady Jim Flaherty, komentując wcześniejsze wypowiedzi premiera Chin, stwierdził, że opinia o poszukiwaniu waluty, która miałaby zastąpić dolara jest złym pomysłem i należy stabilizować gospodarkę światową w oparciu o dotychczasową walutę. Nie wiadomo, czy to tylko zasłona dymna, czy rzeczywiście rząd Kanady pokłada nadzieję w tym, że sytuacja dolara ulegnie znaczącej poprawie.

Wypchnięcie waluty amerykańskiej ze światowych rynków mogłoby mieć o tyle pozytywny skutek dla samej Ameryki, że zamiast importować, mogłaby zacząć produkować, a więc powrócić do tego, co tworzyło potęgę USA. Powrót do parytetu złota, odłączenie się od zewnętrznego "strażnika" jakim jest FED, mogłoby prowadzić do kompletnego uzdrowienia finansów. Pewnie też okazałoby się, że wprowadzenie nowej waluty, przy jednoczesnym obniżeniu podatków oraz kosztów państwa (rezygnacja z obsługi zadłużenia zagranicznego pozwoliłaby zredukować koszty co najmniej o te kilkanaście bilionów), znów wyprowadziłoby federację "na prostą", o ile oczywiście nie doszłoby wcześniej do kolejnej secesji...

Pomysłem ratunkowym, z pewnością wciąż rozważanym przez USA, może być przejęcie kontroli nad irańską ropą. Wówczas zniknęłoby częściowo niebezpieczeństwo, wiążące się obecnie z wprowadzeniem euro jako waluty rozliczeń za paliwa. Iran jest trzecim po Arabii Saudyjskiej i Kanadzie producentem ropy, a jeśli uwzględnić fakt, że ropa z Kanady jest bardzo niskiej jakości, to praktycznie drugim. To dałoby USA pewien komfort. Tyle, że byłby on bardzo kosztowny. Ludzkiego życia na pieniądze przeliczyć się nie da, a po ekscesach w Iraku i Afganistanie już chyba nikt nie uwierzyłby w czyste intencje największego obecnie „policjanta” świata. Wiarygodność międzynarodowa Stanów Zjednoczonych uległaby dalszemu obniżeniu, ale jak wiadomo tonący często brzydko się chwyta…

Chwilowo wszyscy jednak robią dobrą minę do złej gry i wierzą, albo przynajmniej udają, że wierzą w kolejny cud uzdrowienia amerykańskiej gospodarki i powrót silnego dolara. Oby się nie przeliczyli.

 

Krzysztof Sowik

Autor jest redaktorem portalu nakryzys.com