JustPaste.it

Wysokość lotu politycznej myśli - Mochnacki a Jaruzelski

Czego znany krytyk stanu wojennego nie dopowiedział? Wyobrażenia romantyka o dyktaturze wojskowej.

Czego znany krytyk stanu wojennego nie dopowiedział? Wyobrażenia romantyka o dyktaturze wojskowej.

 

© Edward M. Szymański

Czy stan wojenny był kresem niepodległościowych nadziei Polaków, czy początkiem nowego, militarnego etapu drogi  do ich skutecznego ziszczenia?.

 

Wysokość lotu politycznej myśli

           Czy każdy może latać  jak Małysz, czy dźwigać tyle co Pudzianowski? Nietrudno o zgodę, że nie.  Niedowiarki mogą to łatwo  sprawdzić, choćby na sobie.

           A jak jest z wyobraźnią polityczną? Czy każdy potrafi ogarnąć sprawy jednakowo szeroko i jednakowo daleko w przyszłość? Tu już zupełnie inaczej. Małyszów i Pudzianowskich  jest bez liku.

 Nawiązanie

         W artykule „Kreml a sprawa polska” starałem się zwrócić uwagę na swoisty redukcjonizm poznawczy, jaki przejawiają obecni krytycy stanu wojennego. Posłużyłem się metaforą badania lasu przy pomocy lupy, jako jedynego narzędzia badawczego. Było to o tyle dogodne, że chodziło o kwestie interpretacji dokumentów. Powszechnie znany postulat efektywnego działania „myśleć globalnie, działać lokalnie” jest innym przykładem  holistycznego podejścia do rozwiązywanie różnych problemów.

        Przeciwne holistycznemu ujmowanie problemów przejawiać się może na wiele sposobów. W tym artykule staram się o nieco inną lustrację nawiązując przy okazji do kwestii długowiekowej przewagi moskiewskiej myśli politycznej nad polską. Pisałem już o tym w poprzednim artykule rozwijając w dygresji o gwarantach  ładu ustrojowego w Polsce wątek mało przyjemnego dla Polaków porzekadła Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica.

        Czy godzi się w ogóle mówić o wyższości rosyjskiej myśli politycznej nad polską, czy nie obrażam pamięci wszystkich tych, którzy polegli w walce o wolną Polskę już nie wiadomo nawet w jakiej liczbie i w ilu miejscach na świecie?

         Właśnie dlatego, by nie obrażać pamięci tych ofiar podejmuję taki temat. Niewiedza bywa zabójcza. Czytelnikom, którym patriotyczne uczucia nie obezwładniają zdolności racjonalnego myślenia, daję pod rozwagę dość prostą obserwację. Szczycimy się tradycjami wielu powstań narodowych. Staliśmy się niejako specjalistami od ich rozpoczynania. Ale przecież tym samym Rosjanie stali się specjalistami od kończenia polskich powstań narodowych.  A przecież nie tylko o Rosjan chodzi.

          Inne narody dopracowały się wiedzy, która  Polakom  nie była dostępna.

  Część I

Przywilej młodości – „myśleć lokalnie, działać globalnie!”

               Czy można wydarzenia w dekadzie lat 80. minionego wieku ujmować w kategoriach powstań narodowych? Wymagałoby to zgody  na pewne uproszczenia językowe niekoniecznie z sympatią przyjmowane przez zwolenników  lewicy, polegające na tym, że oto Wielkiego Brata nazywa się zaborcą.

       Ale jeśli taki zabieg jest poznawczo płodny, to warto. A warto. Wydarzenia te były  tak złożone, tak  wielopłaszczyznowe, że spojrzenie na nie z tak specyficznie polskiej perspektywy może bardzo wzbogacić ich  obraz, a wręcz uzupełnić, by stał się on bardziej zrozumiały nie tylko dla Polaków, ale i dla świata.

       „Alfabet Rokity” wydany został w 2004 roku, a więc w kilkanaście lat po „okrągłym stole”, a przeszło dwadzieścia lat po stanie wojennym, gdy istniał już pewien dystans czasowy, pozwalający na jakieś bardziej wyważone oceny tych wydarzeń. W obiegu czytelniczym była już np.  książka  J. Staniszkis  „Postkomunizm” (2001), mogąca być przynajmniej pewnym sygnałem, że w ocenach pewna ostrożność byłaby bardzo na miejscu.

         Na przeszkodzie w takim wyważeniu stanęły jednak wielowiekowe zaległości w swobodnym kształtowaniu się kultury politycznej, brak możliwości nieskrępowanego mówienia o sprawach dla państwa najważniejszych.  Warto prześledzić pewien sposób myślenia głównego bohatera tej książki w zakresie rozważanych  tu kwestii.

 Romantyczne nadzieje

        Bardzo krótko, ale klarownie  swoje nadzieje związane z Solidarnością wypowiadający się (książka ma formę „wywiadu rzeki”) przedstawił , gdy  odpowiadał na pytanie, czyją dla niego twarzą był ten ruch, z jakim osobami jest on kojarzony. Twarze te, to:

        Ci, którzy nie obawiali się mówić, że Solidarność chce obalenia komunizmu, niepodległości, wielopartyjnego systemu politycznego. […] Na własny użytek dodawałem jeszcze, że chcę kapitalizmu. W tym byłem wtedy bardzo odosobniony. („Alfabet”, s. 71)

        Obalenie komunizmu, niepodległość, system wielopartyjny to chyba bardzo bliskie wielu Polakom hasła. Dodawanie zaś hasła „kapitalizm” może było niepotrzebne, gdyż właściwie mieściło się już w haśle „obalenia komunizmu” chyba, że nadawało się temu terminowi jakieś szczególne znaczenie.  Mniejsza już o to. Jak zaś J. M. Rokita wyobrażał sobie realizację tych celów?

 Dziś myślę, że Solidarność nie miała innego wyjścia, jak przeć do przodu. Mogła czekać, aż komuniści się z nią rozprawią, albo zaryzykować strajk powszechny z żądaniem zmiany władzy.[tamże, s.72]

        Myśl godna młodego towarzysza inicjatorów tragicznego  Powstania Listopadowego - Maurycego Mochnackiego - którego J.M. Rokita bardzo sobie w młodości cenił. A jak się ona ma do problemu trudności z odróżnianiem  ocen rzeczywistości od wiedzy o niej?  To sprawa w polityce niezwykle ważna. Czym innym jest oceniać, że oś jest złe, a czym innym mieć o tym czymś elementarną wiedzę, aby móc działać skutecznie.

 Manifest życzeniowego myślenia

       Bardzo wymowna jest wypowiedź odnosząca się do porozumień gdańskich o legalizacji  Solidarności:

      Wiedziałem jedno: podpisali porozumienia w złej wierze i chcą stłamsić Solidarność. Z tym, że ja byłem  pewien, że i my podpisaliśmy to porozumienie w złej wierze. Dla mnie to była wyłącznie taktyka. Przystanek w drodze do wolnej Polski. Skoro już tak myślałem, byłem pewien, że i oni  muszą tak myśleć. Każdy krok obozu PZPR-owskiego rozpatrywałem w kategoriach szkodzenia  Solidarności.[tamże, s.71]

        Trudno jest mieć pretensję do sformułowania, że obie strony podpisywały porozumienia w „złej wierze”, aby ich nie dotrzymać. Solidarność  chciała wydrzeć władzę obozowi rządzącemu, a ten nie chciał jej oddać. Tak to przecież wyglądało z jednej i z drugiej strony, takie są prawidła walki, nie tylko  politycznej. Nie ma chyba  potrzeby udowadniania, że i obóz PZPR-owski postrzegał każdy ruch Solidarności jako jemu szkodzący.

       Zdumienie może jednak wywoływać   pewność autora wypowiedzi, że skoro on już coś myślał, to inni także „muszą tak myśleć”. Wystarczy zatem, aby autor myślał inaczej, a inni już także muszą myśleć inaczej. Może jest to  kwestią redaktorskiego skrótu, ale to zdanie jest już  „medialnym faktem” i niech pozostanie przykładem pewnego sposobu życzeniowego  myślenia.

       „Każdy sądzi po sobie”, czy  „Nie sądź innych według siebie” to dość kiedyś potoczne porzekadła  zwracające uwagę  na  potrzebę zastanowienia się w ferowaniu rożnych wyroków.   Jeśli dwie strony mówią to samo, można zaś  zauważyć,  to wcale nie oznacza, że myślą tak samo oraz, że taka sama jest ich wiedza o przedmiocie rozmowy.

 Część zamiast całości czyli myśleć lokalnie, działać globalnie!

           Dla J.M. Rokity  porozumienie było tylko taktyką, „przystankiem w  drodze do niepodległej Polski”.  Na tej drodze przeszkodą był obóz PZPR-owski, więc wystarczyło z nim wygrać i mielibyśmy Polskę niepodległą.  To jest pierwsze i oczywiste dla czytelników założenie. Drugie, trochę bardziej ukryte, to takie, że obóz  PZPR-owski   wcale niepodległej Polski nie chce.

          Czy to drugie założenie było trafne? Nie zamierzam udowadniać, że cały obóz PZPR- wski  chciał niepodległości, bo to byłaby niezwykle karkołomna teza. Ale także niezwykle karkołomną tezą jest to, że cały obóz PZPR-owski nie chciał niepodległości. To jednak trochę tu uboczna sprawa.

       Warto natomiast zadać sobie dwa trochę ogólniejsze pytania: (1) czy Polska nie ma niepodległości dlatego, że istnieje w niej obóz PZPR-owski oraz (2) czy też dlatego istnieje w Polsce obóz PZPR-wski, że Polska nie ma niepodległości. Takie teoretyzowanie może wydawać się dzieleniem włosa na czworo i niepotrzebnym wysiłkiem intelektualnym, ale gdzie jest powiedziane, że w polityce istnieją tylko proste problemy, nie wymagające takiego wysiłku?  Sprawę i tak upraszczam, aby nie nadwerężać cierpliwości  adwersarzy.

       Gdyby odpowiedź twierdząca na pytanie (1) była prawdziwa, to J.M. Rokita miałby rację. Wystarczyłoby obozowi PZPR-owskiemu odebrać władzę,  bardziej dokuczliwych przedstawicieli „reżimu” przykładnie ukarać, np.  powywieszać na drzewach, a tych nieco mniej zdolnych do zrozumienia jak „muszą myśleć”   osadzić gdzieś w Bieszczadach i sprawa byłaby załatwiona.

        A co w przypadku, gdyby trafna  była odpowiedź twierdząca na pytanie  (2). Wtedy, nawet gdyby obóz Solidarnościowy odebrał swoim przeciwnikom władzę, to Polska i tak nie odzyskałaby niepodległości. Bo problem naszej niepodległości nie był wówczas  problemem relacji między polskim społeczeństwem, a jego władzami, ale problemem relacji między Polską , a jej zewnętrznym otoczeniem przez sowieckie imperium jako całością. Nawet solidarnościowy rząd nie byłby w stanie przerwać najżywotniejszych dla  istnienia Polski  powiązań z tym otoczeniem, a zwłaszcza powiązań  gospodarczych i militarnych. Te ostatnie  zaś były także problemem relacji między  Związkiem Sowieckim a  Stanami Zjednoczonymi. Polska wówczas nie była w stanie naruszyć układu między Kremlem, a Białym Domem, a tym bardziej samodzielnie  zerwać czy zmienić relacji z sowieckim imperium, w którego wnętrzu się znajdowała.

        Obydwie strony podpisały porozumienia gdańskie, jak zostało to wprost powiedziane, w „złej wierze”, a więc z myślą o ich niedotrzymaniu. Ale tylko jednej stronie przyznane zostały niepodległościowe aspiracje. A skąd oczywistość takiego przeświadczenia?

       Za argument oczywisty i chyba  wystarczający  Rokita uważa fakt, że przygotowania do likwidacji solidarnościowego ruchu podjęto nazajutrz po podpisaniu porozumień, o czym jako jeden z pierwszych członków opozycji solidarnościowej mógł się dowiedzieć przewodnicząc sejmowej komisji badającej zbrodnie bezpieki. Tutaj zaś rodzi się pytanie: czy to dobrze dla Polski, że jej władze były przygotowane nawet na stłumienie solidarnościowych aspiracji, czy lepiej, aby na to nie były przygotowane?

         Na czym polega mizeria myślenia bohatera „Alfabetu Rokity”? Na swoistym zredukowaniu całości, do części tej całości. Za głównego przeciwnika uznany został obóz PZPR-owski w Polsce, a nie cały obóz socjalistyczny ze stolicą w Moskwie. 10 milionów członków Solidarności. to w zupełności by wystarczyło do obalenia rządu w Polsce przy pomocy manifestacji i strajków,  ale czy tych sił wystarczyłoby do obalenia całego obozu komunistycznego? No już tak daleko myśl J. M.  Rokity, przynajmniej w omawianej książce, nie sięga.

 Ryzyko bez kalkulacji szans – pochwała ignorancji

         Jak Rokita widział ówczesny układ sił i jednocześnie układ intencji w społeczeństwie polskim?:

 Było dla mnie jasne, że do starcia dojść musi. Porozumienie narodowe, pokojowe inicjatywy prymasa uważałem za iluzję. Dwa porządki państwowe na jednym terytorium  - państwo okupacyjne i państwo niepodległe – nie mogą się utrzymać. Krajową Komisję Solidarności postrzegałem jako coś na kształt rządu tymczasowego niepodległej Polski. Nie było dla mnie oczywiste, ze musimy ten konflikt przegrać. Uważałem, że mamy szansę, jeżeli zaatakujemy pierwsi.[tamże, s. 71]

   Ale żeby zaatakować też trzeba się przygotować i nawet, jeśli o tym mówiła tylko jedna osoba, a chyba J. M. Rokita nie był zupełnie bezczynny, to już jest to jakimś elementem przygotowań. (Niewspółmierność sił akurat dla dywagacji  w tym miejscu jest nieważna)  A więc obydwie strony się przygotowywały. Autor wypowiedzi  czyni komuś zarzuty o określone działania,  postawę czy intencje podczas, gdy sam dokładnie takie same przejawiał. Jednak w odniesieniu do siebie uważa to za wyraz politycznej taktyki, a więc w zupełności godne usprawiedliwienia i jednocześnie za wyraz politycznego rozsądku.

      A jak wyglądają bardziej generalne oceny stanu wojennego?

 Byłem i jestem przekonany o tym, że Solidarność w 1980 i 1981 roku mogła podjąć próbę zmiany władzy. Byłoby to ryzykowne, ale warto było spróbować. Natomiast Jaruzelski podjął skuteczną próbę stłamszenia Solidarności. Był to plan obliczony na przeciwdziałanie podstawowym interesom państwa i narodu polskiego. To są twarde słowa, mocne, ale prawdziwe. [s. 83]

      Autor jest przekonany, że Solidarność miała szanse przejęcia władzy oraz, że warto było spróbować, choć było to ryzykowne.

      Jeśli ktoś mówi, że warto było w ubiegłym tygodniu zagrać w totolotka, bo można było wygrać np. milion złotych, to niewątpliwie ma rację. Bo była szansa i było ryzyko. Ale jaka szansa i jakie ryzyko? To jest obliczalne. Szansa jedna na dziesiątki milionów, a ryzyko – strata kilku złotych. Wobec takiego ryzyka, to nawet niewielka szansa pozwala mówić, że „warto było”.

       A czy ryzyko w postaci interwencji obcych wojsk, lub nawet tylko krwawe zamieszki wewnętrzne, to tyle samo, co strata kilku złotych? Jakie zaś powinny być szanse, aby z przekonaniem mówić, że „warto było”?

       Autor wypowiedzi nie wykazuje się świadomością, że wypadałoby coś powiedzieć o tym, jakie jest ryzyko i jakie są szanse. Ale by cokolwiek powiedzieć na ten temat, trzeba by cokolwiek wiedzieć o tym, od czego owe ryzyko i szanse zależały, a więc o Związku Sowieckim, o całym globalnym systemie komunistycznym, o sytuacji na zimnowojennym froncie Wschód- Zachód, o proporcjach  sił, itd. A tu nic. Pustka. Czarna dziura niewiedzy, z której żaden promyk się nie wydobywa, i to z  całej książki pod tytułem „Alfabet Rokity”. Bo wystarczy powiedzieć tylko, że komunizm jest zły. Reszta nieważna. Coś uzasadniać? Nie warto.

       A przecież takie kalkulacje w realnej polityce już od wieków się robiło, takie były robione przez najtęższe głowy w ówczesnym świecie w czasach „solidarnościowego karnawału”  i takie dzisiaj się przeprowadza. Od umiejętności takich kalkulacji zależy znaczenie państw na światowej scenie politycznej, a także ilość ofiar w różnych konfliktach.

      Aby unieszkodliwić minę przeciwczołgową opłaca się  zlecić jej rozbrojenie przez pomajstrowanie przy zapalniku komuś, kto nie ma pojęcia, jak ona jest zbudowana, jak działają jej wewnętrzne mechanizmy, ale za to słusznie przekonanego, że jest ona bardzo, ale to bardzo niedobra. Istnieje ryzyko dla takiego sapera-chałupnika? Istnieje. Istnieje szansa, że uda się ją rozbroić? Istnieje. Po takiej operacji zawsze ktoś będzie mógł powiedzieć, że „warto było!”. Tylko kto? Zleceniodawca czy wykonawca?

      Już tak z czystej ciekawości można by autorowi „słów mocnych, ale prawdziwych” zadać pytanie, przeciwko jakim „podstawowym interesom państwa i narodu” był wprowadzony stan wojenny. O jakie państwo tu chodzi? O PRL, które wówczas faktycznie istniało, czy o państwo z marzeń autora, którego jednak nie było i wcale nie było przesądzone, czy kiedykolwiek będzie. O jakie też  podstawowe interesy narodu może chodzić, skoro naród akurat w stanie wojennym ochoczo zabrał się do poprawiania swej kondycji demograficznej?   

Część II

 Wysokość lotu politycznej myśli

         Rozum jest siłą. Nie jest to tylko sąd filozofów, znany już w czasach starożytnych i sformułowany przez nich dla dodania sobie powagi. Jest siłą jak najbardziej realną i mierzalną w  konsekwencjach posługiwania się nim. Jeśli specjaliści od gry w szachy układają rankingi arcymistrzów według osiągniętej przez nich „siły gry”, to przecież nie chodzi tu o siłę mięśni z jaką gracze przesuwają figury na szachownicy. Specjaliści ci znaleźli sposób na mierzenie właśnie „siły rozumu”, siły wyobraźni pozwalającej na przewidywania układu sił figur na szachownicy na wiele posunięć naprzód, zanim zostaną one wykonane. Chodzi tu o wyobraźnię w bardzo specyficznej dziedzinie, jaką jest gra w szachy,   ale  godzi się tu  przypomnieć o militarnym  rodowodzie tej gry. Siła rozumu dotyczy także rozumu politycznego, politycznej wyobraźni.

        Czy wszyscy mają jednakową wyobraźnie polityczną. Czy jest ona komuś dana raz na zawsze, czy może być także efektem intensywnego wysiłki intelektualnego? Od czego to może zależeć? Ten problem jest jednym z najbardziej naturalnych źródeł politycznych konfliktów. Warto tu o pewną historyczną ilustrację.

 Osiągnięcia myśli politycznej Maurycego Mochnackiego

         Dzięki uporczywości i zaradności księcia Lubeckiego Królestwo Polskie dopracowało się jednej z nowocześniejszych armii w Europie. Młodzi chorążowie, którzy już o wojsku cokolwiek wiedzieli, ale nie mieli zielonego pojęcia o polityce, zawiązali spisek licząc na natychmiastowe poparcie społeczeństwa. Trochę się przeliczyli się. Po paru godzinach powstanie niemal  upadło, gdyby nie tacy ludzie jak Maurycy Mochnacki, który wykorzystując swe oratorskie zdolności zdołał jednak poruszyć  ludność Warszawy.

         Zakłada Klub Patriotyczny, na którego czele stawia osobę bardzo zacną, ale historyka – Joachima Lelewela. Jednym z pierwszych dokonań tego klubu było obalenie Rady Administracyjnej kierowanej przez księcia Lubeckiego. Nad wznieconym emocjami trudno jednak było zapanować. Już 4 grudnia lud Warszawy buduje szubienicę i domaga się, aby powiesić Mochnackiego jako wichrzyciela, tłum otacza jego dom, ludzie biegają po ulicach,  by go znaleźć. Ten w tak dramatycznej sytuacji chroni się w pałacu - któż mógłby zgadnąć – księcia Lubeckiego, któremu wcześniej zarzucił zdradę, a od   którego teraz usłyszał inspirującą, ale i proroczą poradę: „Niedobrze jest za wysoko latać, panie Mochnacki”. [Urbankowski, s. 143]

             Czy myśl polityczna Mochnackiego była orlego lotu? Przez wiele osób uważany jest za bohatera, bo uratował powstanie. Ale co poprzez to powstanie  uratował dla  Polski? Gdy Drucki-Lubecki próbował, nawet dość wcześnie, coś jeszcze wypertraktować z władzami rosyjskimi, te już nie chciały z nim rozmawiać. Bo nie rozmawia się z buntownikami, ani z kimś, kto nie potrafi nad nimi zapanować, a taka rewolta to doskonała okazja, by zlikwidować dość jeszcze szeroką autonomię.

            Spiskowcy wzniecili powstanie nie mając żadnego programu politycznego.  Na nic nie zdało się kilka zwycięstw ani wielki talent wojskowy generała Ignacego Prądzyńskiego. Wizytówką jego uzdolnień, ale już w innej dziedzinie,  może być późniejsze. nowatorskie w skali europejskiej hydrotechniczne arcydzieło, jakim jest Kanał Augustowski, do dziś Polakom i Białorusinom służący. Szkoda, że   wojskowym zdolnościom generała nie towarzyszył instynkt politycznego przywództwa.

           Co udało się Mochnackiemu? Obalić kolaborancką  Radę Administracyjną i doprowadzić do powołania Rządu Tymczasowego. Czy to wystarczyło do odzyskania przez Polaków niepodległego państwa? Nie. Teraz dopiero zaczęły się schody.

           J. M. Rokita uważa, że „warto było spróbować”, że Solidarność „miała szansę”, jeśli „uderzyłaby pierwsza”. Solidarność utworzyłaby „rząd tymczasowy” i co? Polska odzyskałaby niepodległość?

            Brak dalekosiężnej myśli politycznej kierującej powstaniem spowodował, że od samego początku do samego końca walki wewnętrzne osłabiały polskie siły, a przecież powstanie nie musiało zakończyć się totalną klęską.. Refleksje generała Prądzyńskiego na temat przyczyn klęski  zawarte w książeczce „Zaprzepaszczone szanse”  nich mi wolno będzie zadedykować wszystkim współczesnym sędziom generała Jaruzelskiego wraz z pomocniczym pytaniem, na jak długo szanse dla Polski zaprzepaścili listopadowi spiskowcy, a na jak długo i czyje szanse zaprzepaścił Jaruzelski?

 Osiągnięcia  Maurycego Mochnackiego w myśli o polityce

           Spróbujmy pomyśleć, dlaczego powstanie rozpoczęło się od burzenia struktur państwowych jakie współtworzyły elity polityczne Królestwa Polskiego? Młodzi spiskowcy postrzegali je tak, jak opozycja iracka postrzega swoją klasę polityczną współpracującą z amerykańskim okupantem, a więc jako kolaborantów i podobnie jak opozycja solidarnościowa postrzegała i nadal postrzega byłą PZPR  wyłącznie jako klasę kolaborantów, sprzeciwiających się woli i aspiracjom większości społeczeństwa. Stąd naiwne mniemanie, że wystarczy dać przykład suwerennego działania, rzucić niepodległościowe hasło a wszyscy myślący „po polsku” w miarę szybko przyłączą się do organizatorów, bo skoro oni tak myślą, to inni też „muszą” tak myśleć, jeśli są Polakami.

          A jeśli nie zechcą? Co za problem, jest ich mniejszość, więc muszą przegrać. A jeśli ta niechęć elity politycznej królestwa Polskiego wynikała z innej, bardziej realistycznej kalkulacji szans?

          Królestwo Polskie było  już od trzydziestu lat częścią większego  organizmu jakim było państwo rosyjskie, zintegrowane z  nim było gęstą siecią ukrytych politycznych i innych powiązań, nad którymi kontrolę miały moskiewskie władze. A o całej sieci tych powiązań  młodzi spiskowcy nie mieli wyobrażenia.

          Klęska powstania była dla jego uczestników niezwykle tragicznym doświadczeniem i stała się impulsem do różnych przemyśleń. Mochnackiego myśl o niepodległości nie opuściła do końca jego krótkiego życia. Próbował przemyśleć te tragiczne doświadczenia, by chociaż jakiś pożytek był z nich w przyszłości.

           Rychło zdał sobie sprawę, że erupcja patriotyzmu, którą jednak udało mu się szerzej wzniecić, nie przerodziła się w realną siłę  polityczną, „potęgę despotyczną” – jak to określił, co stało się  przyczyną klęski.

           Przyszłe zwycięstwo widział już jako przygotowaną starannie, w sposób niejako systemowy, rewolucję, w której nie będzie miejsca na jakieś nieskoordynowane, czy mające symboliczny tylko  charakter działania, rewolucję, której atrybutami będzie karność i silna władza. O rewolucji tej pisał, że:

 …nie będzie ani Honoratką, ani mrowiskiem, ani kongregacją pielgrzymską. Rewolucja będzie systematem, to systema będzie despotyczne albo upadnie wraz ze sprawą ludów. Kto z królami wojuje, niechaj zna sposoby królewskie.[ J. Szacki, s. 27-28]

          Takie wnioski są chyba zrozumiałe. Państwo rosyjskie miało charakter oświeconej despotii, w której nie ma miejsca na zbędne kłótnie, a  wyłaniany w drodze sporów i konfliktów Rząd Tymczasowy nie zdołał wydać w porę odpowiednich decyzji, co pozwoliło  na przygotowanie się do przeciwdziałania na carskim dworze, pozwoliło na opracowanie jakiejś linii postępowania. Stąd wniosek, że w powstaniu nie może być miejsca na jakieś demokratyczne procedury, na spory o to, kto ma przejąć dowództwo nad wojskiem itd.

          Rewolucja taka musiałaby być  podparta  racjonalnością polityczną na wyższym poziomie niż ten, jaki reprezentowali sobą wzniecający powstanie młodzi wojskowi. Tak chyba można rozumieć zdanie, że „Kto z królami chce walczyć, musi znać sposoby królewskie”.

         Jakie to „sposoby królewskie” mogli znać młodzi kadeci, skoro wiedza o tym była dla nich niedostępna? Podobnie można byłoby zadać pytanie solidarnościowej opozycji, jakie to znali „sposoby kremlowskich bojarów” („bojarami” nazywają niektórzy zachodni autorzy przedstawicieli najwyższych moskiewskich władz)? Dla solidarnościowej myśli było to  za wysoko, za daleko, nie uznawała tego za godne intelektualnej fatygi. Wygodniej było polegać na potocznych wyobrażeniach  i słuchać Wolnej Europy. Czy mogło być inaczej? Chyba nie, kto wówczas mógł mieć dostęp do wiedzy  o „sposobach królewskich’? A o czym decydowała Wolna Europa w grze sił między nuklearnymi potęgami? Była ona amerykańskim odpowiednikiem „Trybuny Ludu”, odzwierciedlającym poglądy i intencje swego mocodawcy.

        Skłócony z całym światem, w atmosferze rozrachunków, pomówień, oskarżeń (to już taki polski los!) Mochnacki wzbił się przed śmiercią na wyżyny myśli politycznej dla wielu osób do dziś nieosiągalnych. Doszedł do jeszcze dalej idącego wniosku. Takiego mianowicie, że droga do niepodległości powinna  wieść przez dyktaturę wojskową.

        By nie być posądzonym o nazbyt efektowny zabieg interpretacyjny tekstu,  z którego korzystałem,  posłużę się stosownym fragmentem opracowania z 1973 roku, gdy o stanie wojennym w Polsce jeszcze nikt nie myślał, pióra prof. J. Szackiego z książki „Polska myśl filozoficzna i społeczna. Tom pierwszy 1831-1863”:

        Rozwijał więc Mochnacki myśl o „rewolucyjnym absolutyzmie” dochodząc w końcu do idei żołnierskiej dyktatury. Kraj powstający – pisał -  „nie ma żadnej barwy politycznej towarzyskiej (…) Władza żołnierza, rzecz z natury swej tymczasowa, nijaka, doskonale przypadała do tak nadzwyczajnego stanu. Sama bez koloru, ani monarchiczna bowiem, ani republikancka, ani demokratyczna, ani arystokratyczna, zawiera ona wszystkie w towarzystwie kolory, utrzymuje w zawieszeniu cały porządek społeczny (…)” Na tej formule skończyła się historia myśli politycznej Mochnackiego, będąca od początku do końca historią rozpaczliwego poszukiwania skutecznych środków walki o niepodległość. [tamże, s. 28]

           By dojść do takich wniosków Mochnackiemu wystarczyło dwa lata (zmarł 29 grudnia 1934 r.) Dla J. M. Rokity doświadczenia stanu wojennego nie były chyba aż tak traumatyczne, jak dla jego ulubieńca z lat młodości, gdyż nie zadał sobie pytania (a przynajmniej w jego książce nie ma takiego śladu), czy przypadkiem Jaruzelski nie jest, chociaż w jakimś stopniu ucieleśnieniem wojskowego dyktatora z wizji politycznej Mochnackiego o polskiej drodze do wolności. A skąd w  realiach czasu solidarnościowego zrywu  taki wojskowy dyktator mógł się rekrutować? Z armii amerykańskiej, niemieckiej, brytyjskiej?

         Jeśli generał Jaruzelski -  tytułem komentarza do wielu aktualnych opinii -  zmarnował czyjeś szanse, to według  tych osób, których myśl polityczna nie wzniosła się ponad poziom myśli „wczesnego Mochnackiego”.

 Mochnacki a Jaruzelski

         Dzięki stanowi wojennemu stało się dość dokładnie to, co przewidywał czy postulował Mochnacki: w ciągu kilku dni zrodziła się „potęga despotyczna” mająca charakter wojskowej dyktatury.   Przeciwnicy generała mogą zauważyć, że Mochnacki pisał o kraju powstającym, iż nie posiada on „żadnej barwy politycznej i towarzyskiej”, a przecież Jaruzelski sam mówił, że „socjalizmu będziemy bronić jak niepodległości Polski”. Czy nie ma w tym sprzeczności?   Nie ma tu żadnej sprzeczności.

 Jeszcze raz sięgnijmy do tego, co Mochnacki pisał o dyktaturze wojskowej:  

          Władza żołnierza, rzecz z natury swej tymczasowa, nijaka, doskonale przypadała do tak nadzwyczajnego stanu. Sama bez koloru, ani monarchiczna, ani republikancka, ani demokratyczna, ani arystokratyczna, zawiera ona wszystkie w towarzystwie kolory, utrzymuje w zawieszeniu cały porządek społeczny”.    

       A więc na czas powstania trzeba „utrzymać w zawieszeniu cały porządek społeczny”. Jeśli akurat ten porządek jest socjalistyczny, to trzeba utrzymać w zawieszeniu ten socjalistyczny  porządek. A jeśli sytuacja wymaga, by o tym powiedzieć, to należy o tym mówić nie zapominając jednak o niepodległości. Ta krytykowana dziś formuła pozwalała jednak mówić o niepodległości w warunkach, gdy to słowo było w oficjalnym obiegu niemal wyklęte.           

         Myśl Mochnackiego była logiczna: najpierw Polska jako taka pod dyktaturą wojskową, a dopiero później rozwiązywanie problemu „jaka Polska”: czy monarchiczna, czy demokratyczna itd. Wszystkie te „kolory” polityczne  są   potencjalnie w społeczeństwie zawarte,  zdolne do ujawnienia się i rywalizacji, ale taka  rywalizacja osłabia społeczeństwo względem państwa zaborczego. Walka o „niepodległość zewnętrzną” nie może być równoczesna z walką o „niepodległość wewnętrzną” rożnych wewnętrznych sił w społeczeństwie.  

          W czym innym dostrzec jeszcze można wielkość wyobraźni w myśli o polityce  Mochnackiego.  Profesor Davies nazwał wprowadzenie stanu wojennego „najdoskonalszym zamachem wojskowym w historii nowożytnej Europy”. Nawet, jeśli zgodzimy się z takim nazewnictwem, to zadajmy sobie pytanie o to,  na kogo był ten wojskowy zamach? Na niepodległe państwo polskie? Przecież takiego nie było!  Nie, to był wojskowy  zamach na komunistyczne, zwasalizowane  państwo, którego Solidarność wcale nie chciała. Nie był więc wyłącznie skierowany przeciwko Solidarności, choć niewątpliwie z jej powodu.     

       „Rząd tymczasowy” musiałby powstawać w jakichś kłótniach czy przetargach, które trudno byłoby utrzymać w tajemnicy. Dyktatura wojskowa Jaruzelskiego nie wymagała żadnych przetargów wewnętrznych. „Państwo dyktatury proletariatu” błyskawicznie przekształcone zostało w „państwo dyktatury wojskowej”.

         Stan wojenny i dyktatura wojskowa Jaruzelskiego, co historykom jakoś trudno jest zauważyć, złamał dotychczasowe kremlowskie schematy kończenia polskich powstań.    W schemacie tym najpierw miał miejsce akt delegalizacji dotychczasowego porządku państwowego przez tak czy inaczej wyłoniony „rząd tymczasowy”, po którym dochodziło do walk wewnętrznych z obrońcami dotychczasowego ładu osłabiających  „polski potencjał”, a dopiero później  dochodziło do starć zbrojnych z zaborcą. W schemacie tym  ważna też była akcja informacyjna  Kremla w stronę europejskich stolic,  by  w końcu  móc odnotować westchnienie ulgi w rodzaju „Spokój zapanował w Warszawie”.  

        Nawiązując do historycznych paraleli, wprowadzenie stanu wojennego to trochę tak,  , jakby Rada Administracyjna Królestwa Polskiego zdusiła w zarodku bunt „listopadowych  podchorążych”.  

         Jakby to ocenili przeciwnicy Jaruzelskiego? Jak najgorzej. „Warto było ryzykować” – głosiliby z całą powagą, bo przecież nie wiedzieliby, jak powstanie mogło się zakończyć. 

         A czy potrafiliby oszacować   wielkość ryzyka i szans? Nie potrafiliby. To  już wychodzi poza zakres ich wyobrażeń o tym, czym faktycznie mogą kierować się polityczni decydenci, jeśli chcą być skuteczni do końca rozpoczętego dzieła.. Ten niedostatek wyobraźni zastępują własnymi przekonaniami o tym, jak decydenci, którzy zdobyli realną władzę i siłę,  powinni działać. Przekonaniami nie popartymi jakimś czytelnym  świadectwem  swych kompetencji.  

           Zwolennicy niepodległościowej interpretacji solidarnościowego eposu zauważyli tylko tyle, że tym razem powstanie zostało zduszone polską ręką, a nie ręką zaborcy. To już przekracza wszelkie  ich  wyobrażenia o patriotyzmie.

           Przecież nigdy tak nie było! – mówią przeciwnicy generała Jaruzelskiego.

           Zgoda, ale tylko na chwilę, by zadać dwa  pytania. Ile   było ofiar stanu wojennego, a ile było  ofiar w którymkolwiek z naszych powstań narodowych?

           I drugie pytanie: jakie były konsekwencje dla perspektyw odzyskania polskiego państwa po każdym z naszych powstań, a jakie były perspektywy odzyskania państwa po wprowadzeniu stanu wojennego? Wykluczam tu możliwość powołania się na Powstanie Wielkopolskie czy Śląskie. Miały one miejsce na pobojowisku Europy. W czasach Solidarności Europa w najmniejszym nawet stopniu takiego pobojowiska nie przypominała.

           Cofam już tę chwilową zgodę, by wrócić do myśli Mochnackiego. Powstaje dyktatura wojskowa, cały dotychczasowy porządek społeczny ulega zawieszeniu i co dalej? Na jak długo? Mochnacki pod koniec życia wykazał się olbrzymią wyobraźnią, ale przecież nie był prorokiem czy Nostradamusem. Wskazał tylko na warunek konieczny sensownej drogi do niepodległości. Sensownej, to znaczy skutecznej i bezpiecznej drogi, która ma szansę nie zakończyć się  następną narodową tragedią. 

           Stan wojenny w Polsce nie tylko zapobiegł kolejnej tragedii, ale rozpoczął zupełnie nowy etap drogi do niepodległości. Drogi torowanej już nie przez strajkujące  załogi zakładów pracy, ale przez  polską armię.

             Co przez jednych może być postrzegane jako kres niepodległościowych nadziei, przez innych może być postrzegane jako początek sensownej drogi do ich realizacji. Sensownej, to znaczy takiej, w której kalkulacje ryzyka i szans nie są tylko zbędną fatygą intelektualną.

             Nie odnieśliśmy „moralnego zwycięstwa” , których tyle mamy już za sobą! – zdają się mówić przeciwnicy stanu wojennego. Dla poszanowania pamięci o ofiarach tych „moralnych zwycięstw”  warto prześledzić uważnie drogę do „zwyczajnego zwycięstwa”.

            W  jednym artykule, a nawet książce,  wszystkiego jednak opisać się nie da.

                                                                                                                                                        Edward M. Szymański

  Źródła: 

  1. Alfabet Rokity, Rozmawiali: Michał Karnowski i Piotr Zaremba, Wyd. MSdipresse Polska S.A., Kraków 2004, ISBN 83-7221-893-5
  2. Bohdan Urbankowski: Myśl romantyczna, KAW, Warszawa 1979
  3. Jerzy Szacki: Maurycy Mochnacki,  w: Polska Myśl filozoficzna i Społeczna. Tom pierwszy 1831-1863, pod redakcją naukową prof. dra Andrzeja Walickiego, KiW, Warszawa 1973