JustPaste.it

Lama Osel Rinpocze

Prawdziwy przypadek reinkarnacji ( część druga )

Prawdziwy przypadek reinkarnacji ( część druga )

 

 

Prawdziwy przypadek reinkarnacji  ( część druga ) 

 

 
Przez wiele lat docierały do mnie niezliczone fascynujące historie o Lamie Yeshe. Pomogły mi one zbudować pełniejszy obraz człowieka, jakim był, i przekonały mnie ostatecznie o jego oczywistej nieprzeciętności. Jak się wydawało, nic nie było dla niego zbyt skandaliczne czy dziwaczne, jeżeli spróbowanie tego miało być ceną za głębsze poznanie społeczeństwa, z którego pochodzą jego uczniowie, i którego warunki ukształtowały ich umysły. Ponieważ środowisko, w którym sam wyrósł, było ściśle konwencjonalne, jego otwartość była wprost rewolucyjna. Był wielkim człowiekiem. Głównym celem jego życia było dotarcie do wszystkich ludzi, uniwersalnym charakterem swojego przekazu przekraczając geograficzne, rasowe i filozoficzne granice. W Hong Kongu, na przykład, zrzucił swoje szaty, założył spodnie, koszulę i krawat i wybrał się do klubu nocnego mieszczącego się w jego hotelu, ciekawy zobaczyć, co też ludzie z zachodu uważają za wyrafinowaną rozrywkę. Kto wie, co naprawdę wtedy myślał. Zawsze powtarzał ludziom, żeby dobrze się bawili, ale kiedykolwiek chciał użyć jakiegoś szyderczego terminu, który określałby w pełni ludzi trwoniących czas, nazywał ich „nocni klubowicze”. W Australii wdział szorty, t-shirt, i kapelusz z szerokim rondem i udał się na tygodniową „wędrówkę”. Nikt nie wiedział, gdzie wtedy zniknął. Po powrocie, prezentując wspaniałą opaleniznę ogłosił, że odwiedzał w tym czasie plaże, ponieważ wyraźnie było to coś, co Australijczycy uważają za dobrą zabawę. Podobnie podczas podróży do Ameryki zadziwił wielu odwiedzając kasyna w Las Vegas! Zaciągnął potem opierającego się Lamę Zopę, (który był bardziej skłonny poświęcić swój czas na medytowanie w swoim pokoju) nie tylko do Disneylandu, gdzie odbył przejażdżki na większości urządzeń, mając na głowie czapkę z Myszką Miki, ale także do baru ze striptizem, gdzie usiedli razem jedząc lody, niezaszokowani bynajmniej wdziękami damy tańczącej na scenie. Lama nigdy nie był pruderyjny. Nie tylko pochodził ze społeczeństwa, gdzie wszystkie funkcje naszego ciała, włączając w to seks, były akceptowane bez przeważającego w naszym „bardziej ucywilizowanym” świecie neurotyzmu, ale jako lama studiował także dogłębnie zagadnienia związane z energią seksualną, ucząc się, jak wykorzystywać ją na duchowej ścieżce. Dzięki temu uczniowie z zachodu spostrzegli, że był zdumiewająco dobry w udzielaniu świetnych, dokładnych rad ludziom, którzy mieli jakieś seksualne problemy. Jego światowa edukacja przekroczyła następną niewidzialną granicę, kiedy po rozmowie z uczniem –gejem w San Francisco poprosił o zabranie go do baru dla gejów, oraz później na gejowską paradę. Bawił się znakomicie, i jak mi mówiono, zadawał niezliczone pytania. Był zafascynowany zachowaniem gejów, ponieważ to zjawisko nie dotarło nigdy do Tybetu, i pragnął dowiedzieć się w najdrobniejszych detalach, jak to się zaczęło, czego chcieli homoseksualiści, i co właściwie ze sobą robili! Nie było w tym ani szczypty potępienia, wyłącznie głód wiedzy. Jego opinia wyrażona pod koniec tego niezwykłego dnia była taka, że według niego niektórzy geje byli ładniejsi od lesbijek. Lama był trochę jak antropolog, odwracający role, studiujący nas- obserwując, do jakiego gatunku należeliśmy, jakie dziwne nawyki odżywiania, picia i łączenia się w pary posiadamy. Czy naprawdę byliśmy takimi zacofanymi barbarzyńcami, za jakich uważali nas jego krajanie? Jego zachowanie na tych wycieczkach poznawczych oraz poufałość, z jaką traktowali go jego zachodni uczniowie, także kobiety, wywołały niejednokrotnie zdziwienie u wielu osób, włączając w to jego bardziej konserwatywnych kolegów- lamów, i większość tybetańskiej społeczności na wychodźstwie- chociaż Dalaj Lama i kilku wysoko postawionych w duchowej hierarchii lamów rozumiało całkowicie naturę misji, jakiej się podjął. Jednakże ci, których cechowało mniejsze otwarcie, uważali, że w jakiś sposób łamie swoje mnisie ślubowania. Sam Lama Yeshe opowiadał historię o tym, jak jego siostra, mieszkająca w Delhi, przyszła do niego kiedyś cała we łzach, błagając go, żeby porzucił zachodnich uczniów i pozwolił jej wspierać go finansowo na długim odosobnieniu, oraz żeby powrócił na ścieżkę, którą porzucił. Przy innej okazji, w towarzystwie kilku członków swojej rodziny oraz dwóch czy trzech swoich zachodnich uczniów, w Dharamsali, zaczął opowiadać o podróży, jaką odbył do Tybetu poprzedniego miesiąca. Opowiadał ponurym głosem, o bezcennym posągu Buddy, który Chińczycy zrzucili na dno rzeki. Powiedział to i zaczął się śmiać. Śmiech był coraz głośniejszy. „Posąg Buddy roztrzaskany na dnie rzeki” -ryczał ze śmiechu. Jego bracia i siostry patrzyli w osłupieniu na taki brak szacunku. Czy Lama Yeshe postradał rozum? Tylko obecni przy tym uczniowie z zachodu zrozumieli, co miał na myśli. Nie miało znaczenia, czy posąg Buddy był w ruinach, ponieważ czczono w nim znaczenie Jego nauk, a nie jego zewnętrzną formę. Mimo całego cechującego go współczucia, nigdy nie wahał się, kiedy w grę wchodziło o dokładne przekazanie, o co mu chodzi. – Dharma nie może być po prostu wygodna. Powinna wstrząsnąć! Nie działamy tu w biznesie bycia miłym dla każdego- mawiał zwykle, gdy odkrywał przed nami jakąś psychologiczną czy duchową, niewygodną prawdę o nas. Miał rację. W ten sposób mogliśmy się czegoś nauczyć. Nie żeby nas kiedykolwiek zranił. Lama zdołał ujawnić, w jak głupi sposób funkcjonują nasze umysły, odkrył nasze złudzenia z nieskończonym współczuciem oraz przeświadczeniem, że dobro ostatecznie zwycięży wszystko. Po tym, jak przekazał nam część prawdy o nas, śmiał się, a my śmialiśmy się razem z nim, przekonani, że pomimo naszych przewin, ten człowiek będzie towarzyszył nam w drodze do oświecenia. I mimo że był prawdziwym dżentelmenem i cechowała go niezawodna uprzejmość, nigdy nie pobłażał tym, którzy próbowali go oszukać. Był znany z tego, że chwytał za kołnierze hinduskich bagażowych, bezceremonialnie nimi potrząsając, ilekroć starali się coś ukraść. Zawsze podobały mi się te „twarde” historie o Lamie Yeshe, ponieważ udowadniały, że aby stać się uduchowioną istotą, nie musisz koniecznie zostać mięczakiem. Gdy tylko oswoił się bardziej z Zachodem, Lama Yeshe zaczął aktywnie wyrażać swoje zainteresowanie polityką. Gdziekolwiek się nie znalazł, pierwszą rzeczą, jaką robił było włączenie telewizora i oglądanie reklam, ponieważ właśnie one dawały mu najwięcej informacji o charakterystycznych cechach danego narodu. Oglądał także wiadomości, i wymagał, aby czytano mu opiniotwórcze pisma od deski do deski. Zaczął też wyrażać stanowcze polityczne poglądy, które potwierdzały, że nie był wcale żadnym „liberałem z krwawiącym sercem”. Pewnego dnia, w Kalifornii, zobaczył w telewizji program o nowej, ulepszonej wersji bombowca B- 52, czarnej, groźnej, wrednej maszynie, przy której stał człowiek, absolutnie skarlały. Lama był zafascynowany. Zadawał ciągłe pytania o funkcje maszyny. Działo się to w czasie, gdy Iran przetrzymywał amerykańskich zakładników; Lama Yeshe był zszokowany tymi wydarzeniami, jak również zdegustowany przyjętą przez prezydenta Cartera bierną postawą. – Prezydent Carter mówi wciąż o prawach człowieka, ale to tylko słowa. Nie szanuję go wcale- ogłosił swoje stanowisko Lama. Następnie zadeklarował, co zrobiłby na miejscu prezydenta – Wziąłbym kilka setek B-52, i poleciałbym nad Teheran, wcześniej zawiadamiając ZSRR, że nie zamierzam zrzucać na miasto bomb. Rozkazałbym, aby te wielkie samoloty leciały skrzydło przy skrzydle, jak wielka czarna chmura, tuż nad Teheranem, żeby leciały tak nisko, że hałas przeraziłby wszystkich i rozbił wszystkie okna w mieście. Wtedy kazałbym rozrzucić ulotki, które wyjaśniałyby, że jeżeli będziemy zmuszeni poświęcić życie pięćdziesięciu dwóch ludzi, wpadniemy w złość, i powrócimy, i nie będzie już Teheranu- chyba, że zakładnicy powrócą do domu cali i zdrowi, i włos im z głowy nie spadnie.- Lama Yeshe nie był z pewnością dzieckiem- kwiatem. Był człowiekiem z praktycznym podejściem do życia, oraz urodzonym przywódcą. Jego niepospolitość odzwierciedlała się chyba w najpełniejszy sposób na jego ołtarzu. Zawsze podkreślał, że ołtarz powinien być czymś osobistym, wypełnionym rzeczami, które miały specjalne, wyjątkowe znaczenie. Na swoim ołtarzu umieścił samolot- zabawkę, ponieważ jak twierdził, to właśnie symbolizowało jego misję rozpowszechniania nauk Buddy na całym świecie. Ołtarz nie był konwencjonalny, ale nie widział powodu, dla którego miałby trzymać się kurczowo tybetańskiego stylu buddyzmu, jeśli znalazł coś lepszego na zachodzie. Na przykład bezceremonialnie porzucił tradycyjne kadzidło, zastępując je perfumami w atomizerze, które bardziej mu się podobały, i które były dużo łatwiejsze w użyciu. –Musimy rozwinąć buddyzm w zachodnim stylu- zwykł mawiać. Jego podróże zetknęły go nie tylko z wielorakimi, materialnymi składnikami zachodniego stylu życia, ukazały mu także chrześcijaństwo, w jego żyjącej formie. Lama Yeshe, będąc z natury otwartym człowiekiem, miał prawdziwie ekumeniczne podejście. Na długo zanim przyjechał na zachód, wykształcił w sobie głęboki i szczery szacunek do Jezusa Chrystusa. Właśnie podczas Świąt Bożego Narodzenia udzielił nam szczególnie głębokich nauk o znaczeniu tego wydarzenia i o tym, jak powinniśmy się do niego przygotować (nauki te zostały opublikowane w książce „Silent Mind, Holy Mind”). Teraz miał okazję, aby zbadać chrześcijaństwo u źródeł. Pewnego dnia w Pizie, pośpieszył do Lamy Zopy, złapał go za rękę, i oznajmił z nieukrywanym podnieceniem: -Chodź, muszę ci coś pokazać. Znalazłem coś wspaniałego.- Zabrał Lamę Zopę do Asyżu, gdzie triumfalnie pokazał mu jaskinię Świętego Franciszka. -Istnieli, widzisz, naprawdę istnieli w Europie jogini, którzy także używali jaskiń- powiedział. Lama Zopa przeprowadził później wywód dowodzący, że chociaż Święty Franciszek mógł osiągnąć oświecenie, to jednak nie pozostawił żadnych książek mówiących, jak ktoś inny mógłby je osiągnąć! Kiedykolwiek istniała taka możliwość, Lama odwiedzał chrześcijańskie klasztory i rozmawiał tam z zakonnikami. Zawsze był pod wrażeniem tego, co tam zastał. –My, buddyści, gadamy sporo o bodhiczitcie, (bodhicitta- współczujący, przebudzony umysł), bla, bla, bla, ale chrześcijanie po prostu idą i robią coś- powiedział przy jakiejś okazji. Innym razem: –Mówicie mi, że w chrześcijaństwie nie ma medytacji, ale to błędne przeświadczenie. Powiadam wam, to nie jest prawda- powiedział z naciskiem. Kiedy Lama umarł, francuski katolicki ksiądz, Ojciec P. Bernard de Give (spotkał Lamę Yeshe w Prowansji, kiedy w 1978 roku uczestniczył w dziesięciodniowym odosobnieniu), napisał najbardziej poruszający hołd dla zmarłego, który wskazywał, że Lama Yeshe rzeczywiście wiedział, jak wyjść poza tradycyjne ramy dogmatów, które oddzielają często wielkie religie: „Tak więc opuścił nas, ten wspaniały człowiek, który cały składał się z uśmiechów, który po prostu oddychał dobrocią. Wierzę, że wyrażam uczucia wszystkich tych, którzy go znali, kiedy wyznaję, że muszę powstrzymywać łzy, kiedy myślę o tym, że już nigdy nie ujrzę jego jaśniejącej twarzy, wypełnionej zarówno radością życia, jak i świadomością cierpienia, które dotyka dusze każdej ludzkiej istoty... Pozwólcie chrześcijańskiemu zakonnikowi przywołać kilka wspomnień o tym, który był dla wielu zarówno mistrzem, jak i przyjacielem... „Każdy mógł powiedzieć o Lamie Yeshe, że potrafił skupić na sobie uwagę tych, którzy go słuchali. Zatriumfował swoją satyrą zachodniego społeczeństwa. Był nieporównanym artystą- satyrykiem, ktoś mógłby nawet powiedzieć, klownem z komiczną mimiką. A jednak udało mu się odkryć dziwaczność i głupotę naszego postępowania, złudzenia mas zdominowanych przez swoje emocje, a nigdy nikogo nie zranił. Każdy raczej odczuwał jego niewiarygodne współczucie, i wewnętrzną wiarę w nieuchronne zwycięstwo dobra. A kiedy zaczynał się śmiać, wszyscy szli za jego przykładem, jak gdyby przekonani, że z tym człowiekiem przy boku dotrą do wyzwolenia”. Częścią uniwersalnego uroku Lamy była jego olbrzymia witalność, nieograniczona energia, którą wypełniał każdy gest, słowo, i spojrzenie. Chłonął życie (jak mogliśmy wiedzieć, że przez ten cały czas cierpi na ciężką, nieuleczalną chorobę?). Jego entuzjazm przelewany był w jego zainteresowania. Namiętnie kochał prowadzić samochód- tej namiętności nie dzielili jednak jego współpasażerowie. Po otrzymaniu prawa jazdy w Kalifornii, dorwał się do kierownicy z zapałem, który innym dosłownie szarpał nerwy. Chociaż nigdy nie spowodował wypadku, wszystko, co napatoczyło mu się na drodze podczas jazdy, ruchome czy nie, omijał dosłownie o centymetry. Podróżowanie z nim jako kierowcą było testem oddania dla guru. Pewnego dnia, pędząc po autostradzie w Nowej Zelandii, Lama spojrzał w tylne lusterko i ku swemu przerażeniu ujrzał policjanta drogówki jadącego na motocyklu tuż za nim, z błyskającymi światłami i z włączoną syreną. Lama nie tylko przekroczył dozwoloną prędkość, ale także jechał bez włączonych świateł. Kiedy wykroczenie zostało wpisane do rejestru, Lama zadziwił policjanta powtarzając bez końca: -Dziękuję, dziękuję panu bardzo, dziękuję- jest pan dla mnie taki dobry! Lama Yeshe był także zapalonym ogrodnikiem i kucharzem. W swoich późniejszych latach stał się koneserem i ekspertem od zdrowej żywności, zmieniając tradycyjną tsampę (prażoną jęczmienną mąkę, z której wyrabiano ciasto) i tukpę ( warzywny gulasz z makaronem) na chrupki chleb z pełnego ziarna, świeże sałatki i ziołowe herbatki. Wszędzie, gdzie podróżował, zabierał ze sobą herbatę Earl Grey. Kochał jedzenie i często przebywał w kuchni, przyrządzając smakowite dania, którymi następnie częstował wszystkich obecnych- a bałagan po sobie pozostawiając do sprzątnięcia innym. Ta jego miłość do jedzenia przyniosła pewnego dnia nieoczekiwaną nagrodę. Pewna Włoszka, która przebywała właśnie w klasztorze Kopan, zdecydowała się na wycieczkę do Kathmandu, gdzie czując się odrobinę znudzona, natknęła się na nowo przybyłą grupę włoskich turystów, których zaprosiła na „spotkanie z autentycznym tybetańskim lamą”. Było to w czasach, kiedy jeszcze Lama Yeshe był zazwyczaj łatwo dostępny dla każdego, kto chciał się z nim zobaczyć. Przybywszy z powrotem do Kopan, tym razem ze swoimi turystami na holu, Włoszka ujrzała Lamę Yeshe, któremu wyjaśniła, że zaprosiła ich wszystkich na herbatę. – A więc, na co czekasz, zrób im tą herbatę- powiedział Lama, nie czyniąc w stronę grupy najmniejszego ruchu. Widział wyraźnie, że nie są oni zainteresowani otrzymaniem nauk, i nie był przygotowany na to, żeby podziwiać go jako typowy okaz lamy. Zakłopotana teraz kobieta zapytała, czy nie byłby łaskaw dołączyć do nich na małą chwilkę. Lama odpowiedział, że mógłby przyjść na godzinę (w słowniku Lamy był to bardzo krótki okres czasu). W końcu nadszedł, usiadł wśród nich i uprzejmie zapytał mężczyznę siedzącego obok, skąd pochodzi. – Z Mediolanu- odpowiedział turysta. –Ach!- powiedział Lama, z twarzą rozjaśnioną radością – Risotto Milanese! To takie pyszne.- Mężczyzna, zaskoczony raczej faktem, że Lama może wiedzieć coś o kulinarnym klejnocie w koronie Mediolanu, aż uniósł się ze swojego miejsca. Lama kontynuował, aby objaśnić zebranym, jakie są najlepsze sposoby przygotowania risotto Milanese. Włoch wpadł w ekstazę. Lama wsiadł na swojego konika. – A czy znacie tą maleńką restaurację za Duomo- tam podają najlepsze risotto w całym Mediolanie.- Mężczyznę dosłownie zamurowało z zachwytu. – A pani- kontynuował Lama, uśmiechając się do kobiety z grupy- skąd pochodzi?- - Z Rzymu- odparła kobieta. - W Rzymie jadłem najwspanialsze spaghetti carbonara- entuzjazmował się Lama, i rozpoczął wykład wyjaśniający metody przygotowania potrawy, jaki pieprz będzie najlepszy, jaki gatunek sera najwłaściwszy. Włoszka, która zaprosiła turystów nie mogła uwierzyć swoim uszom. Lama był we Włoszech tylko raz, i był to krótki postój podczas dziesięciodniowej podróży. Nie miała pojęcia, w jaki sposób zebrał te szczegółowe informacje o włoskiej kuchni. Lama rozmawiał w tym stylu z całą grupą, ukazując głęboką wiedzę o regionalnych potrawach. Zawojował ich zupełnie, ponieważ dla Włocha możesz być nawet neurochirurgiem światowej sławy, ale jeżeli nie doceniasz rozkoszy stołu, pozostajesz pożałowania godnym ignorantem. Lama okazał się być człowiekiem godnym szacunku. Upłynęło 55 minut. Lama zapadł w jedną z tych znaczących i doniosłych chwil ciszy. Przez dwie minuty nikt się nie odzywał. Po chwili jeden z mężczyzn zapytał: – Czy to prawda, że istnieje coś takiego jak oświecenie? Runęły wszelkie bariery. Nastąpił potok pytań o duchowym potencjale człowieka, Tybet, buddyzm. Z właściwym sobie wyczuciem czasu Lama popatrzył na zegarek. – Przykro mi- powiedział,- ale nie mam już więcej czasu. Jeżeli chcecie się dowiedzieć czegoś więcej o tych sprawach, to przyjeżdżam do Włoch w przyszłym roku. Możecie dostać dokładne informacje od tej kobiety.- Był niedoścignionym komunikatorem. Lama miał niewątpliwą przewagę nad swoimi rozmówcami. Potrafił czytać w ich myślach. Nie żeby się tym kiedykolwiek chełpił (żaden lama nigdy nie demonstruje swoich mocy, wierząc, że stanie się to przeszkodą dla duchowego rozwoju uczniów), ale każdy mógł zaobserwować ich istnienie przebywając z nim dzień po dniu. Tak wielu z nas, uczestników kursu w Kopan, usłyszało strzępki naszych rozmów z ust Lamy, szczególnie, jeżeli miały jakiś związek z omawianym tematem. Było to po prostu niesamowite. Potrafił także nawiązać do czegoś, czym się zajmowaliśmy- przekonani, że jesteśmy sami. Lamowie potrafili wnikać także w nasze sny. Jedna z moich przyjaciółek w ten właśnie sposób dowiedziała się, że jest w ciąży- fakt ten został potwierdzony natychmiast po jej powrocie do Londynu. Co najważniejsze jednak, odkryliśmy, że odpowiedzi na nasze pytania, nawet te niewypowiedziane, pojawiały się na najbliższym wykładzie. Szliśmy wszyscy do namiotu, gdzie odbywały się wykłady, z głowami wypełnionymi takimi czy innymi problemami (niejednokrotnie bardzo osobistymi), i podczas słuchania nauk znajdowaliśmy odpowiedzi, jakich poszukiwaliśmy. Nie były wcale niejasne- były wyraźne i niepodważalnie skierowane do konkretnej osoby, aczkolwiek przekazywane w sposób, który nie powodował u adresata zakłopotania i nie dawał obecnym żadnych wskazówek co do jego tożsamości. Pewien chłopak postanowił poddać testowi psychiczne moce Lamy, poprzez sprawdzenie, czy ten „dostroi” się do myśli wysłanej specjalnie do niego. Podczas następnego wykładu wyobraził więc sobie wielką szklankę świeżo wyciśniętego, schłodzonego soku pomarańczowego, i następnie ofiarował ją w myślach Lamie. Lama przerwał swój wykład, spojrzał na chłopaka, powiedział –Dziękuję ci, mój drogi, to bardzo miłe- i powrócił do tematu. Wszystko to, choć bardzo subtelnie, dawało nam pewien wgląd w umysły istot, które nas nauczały. Najwyraźniej potrafili czytać w kilku umysłach jednocześnie, na zewnątrz wyraźnie zajęci czymś innym. Byli żyjącymi przykładami na to, jak wielki jest potencjał ludzkiej świadomości, o którym mówili, że jest wrodzoną cechą każdego z nas. Lamowie wciąż zyskiwali na znaczeniu w naszych oczach. Byli supermenami! Mimo to, nigdy nawet na sekundę nie tracili pokory, człowieczeństwa i humoru. Kim właściwie byli?


Świat, w którym znalazł się Lama Yeshe, nie mógł się różnić bardziej od tego, w którym dorastał. Podróż do Tybetu -nawet dzisiaj- oznacza właściwie podróż w czasie o pięć stuleci wstecz, albo nawet więcej. Tak musiała wyglądać średniowieczna Europa. To kraj, gdzie zatrzymał się czas, kraj, w którym sposób życia, obyczaje i system wierzeń zostały dosłownie zamrożone, kraj pozostający w izolacji na dachu świata. Lama Yeshe urodził się w małej, górskiej wiosce zwanej Tolung, niedaleko od Lhasy, w maju 1935 roku. Jego rodzice byli rolnikami, i dla nich, jak i dla większości Tybetańczyków, życie było ciężkie, ubogie i ograniczone do zaspokajania najbardziej podstawowych potrzeb. Niemniej jednak było szczęśliwe, dnie spędzano na pracy na roli, a na noce gromadzono się w dwuizbowym, zbudowanym z cegieł domku, z wysprzątanym do czysta klepiskiem. Poczerniały ze starości piec, stojący w kącie dawał ochronę przed mroźnymi podmuchami wiatru znad Himalajów, na nim także przygotowywano ulubione posiłki- tsampę (ciasto zagniecione z uprażonych i zmielonych ziaren jęczmienia i herbaty z dodatkiem masła z mleka jaków) i pierożki momo. Rodzice Lamy Yeshe zdali sobie sprawę z tego, że powołali na świat kogoś wyjątkowego, kiedy mniszki z Chi-me Lung Gompa, klasztoru odległego o dwie godziny konnej jazdy, zaczęły wykazywać nim niezwykłe zainteresowanie. Upłynęło już kilka lat, odkąd odeszła z tego świata ich ukochana opatka, zwróciły się więc do Nenung Pawo Rinpocze, lamy znanego z psychicznych mocy, z prośbą o wskazówki niezbędne do jej odnalezienia. Otrzymane wskazówki zaprowadziły je prosto do domu, w którym mieszkał Lama Yeshe. Rinpocze przewidział także dokładny czas i miejsce jego narodzin. Mniszki, odnalazłszy inkarnację swojej opatki, zaczęły składać małemu chłopcu ofiary, i często zabierały go do swojego klasztoru, aby tam brał udział w różnych religijnych ceremoniach. Lama Yeshe był w tym otoczeniu kompletnie szczęśliwy, i często spędzał wiele dni z dala od swej rodziny, w towarzystwie mniszek. Podczas swego życia opatka zyskała reputację wielkiej jogini, gromadząc wokół siebie mniszki, które same miały wielkie duchowe osiągnięcia. Co znaczące, zostało powiedziane, że najżarliwsza modlitwa opatki wyrażała pragnienie, żeby zasługa zgromadzona podczas tego życia umożliwiła jej odrodzenie się w taki sposób, aby mogła nauczać buddyzmu wszystkich tych, którzy znajdują się w duchowej ciemności, tych, których nie chciał nauczać żaden lama. Jej modlitwy miały spełnić się w osobie Lamy Yeshe. To, że ta niesamowita postać była jeszcze nie tak dawno kobietą, było dla mnie, jako kobiety, czymś niesłychanie satysfakcjonującym- mistrzowie kobiety są bowiem rzadkością zarówno na wschodzie, jak i na zachodzie. Później, kiedy zapytałam lamów, co jest przyczyną rażącego braku żeńskich przywódców religijnych, przyznali, że cały system monastyczny w Tybecie skierowany był na kształcenie męskich przywódców, ale że istniało wiele medytujących kobiet, które dzięki swoim własnym, odważnym wysiłkom, osiągnęły najwyższe możliwe cele. Jedną z najistotniejszych cech Lamy Yeshe była jego głęboka sympatia żywiona do kobiet, a także i to, że je całkowicie rozumiał. Rzeczywiście były chwile, kiedy wydawało się, że prawie staje się kobietą. Nie oznacza to bynajmniej, że był zniewieściały, ale potrafił, jeżeli tylko wymagała tego sytuacja, przekształcić się w kogoś niewątpliwie „miękkiego”, „delikatnego”, „intuicyjnego”. W konsekwencji kobiety reagowały na to i instynktownie mu ufały, wyczuwając, że on wiedział jak to właściwie jest być kobietą. Była to cecha bardzo rzadka u mężczyzny, szczególnie u kogoś, kto był tak bezdyskusyjnie męski. Lama był esencją prawdziwej uduchowionej istoty, która rozwinęła w sobie w pełni cechy męskie i żeńskie. Od bardzo młodego wieku Lama wyrażał pragnienie prowadzenia religijnego życia. Opowiadał później, że chociaż głęboko kochał swoich rodziców, uważał, że ich życie było pełne cierpienia, a prowadzenie gospodarstwa nie oferuje prawdziwego szczęścia, i że nie jest to ścieżka, którą on sam pragnie podążać. Kiedy tylko jakiś mnich zjawiał się w ich domu, błagał go, aby pozwolił mu wyruszyć z nim i wstąpić do klasztoru. W końcu, kiedy skończył sześć lat, jego rodzice ulitowali się i zabrali go do wielkiego klasztoru Sera, jednego z trzech największych klasztornych uniwersytetów nieopodal Lhasy, gdzie oddali go pod opiekę wuja, który był tam mnichem. Klasztor Sera, oddalony o cztery kilometry zakurzoną, prowadzącą od stolicy drogą, jest podobny do innych wielkich klasztorów w Tybecie, a tym samym całkowicie odmienny od jakiejkolwiek innej budowli na ziemi. Wyobraźcie sobie miasto otoczone murami, wspinające się po zboczu góry, z wielkimi, pomalowanymi posągami Buddów wyrzeźbionymi w skałach powyżej. Miasto jest mozaiką różnokolorowych, różnokształtnych budynków, zebranych razem, aby utworzyć jedną wspaniałą, spójną całość. Jego symetria, poddana analizie, jest mistrzowskim dziełem asymetrii. Oto niewielkie, kręte, wąziutkie przejścia, malutkie wejścia, prowadzące niespodziewanie do podwórek, gdzie napotkasz prawie pionowe drewniane schody, prowadzące do labiryntu pokojów powyżej. Są to cele mnichów- niewielkie, wysokie na głowę, i czarne, nie tylko z powodu braku okien, ale także ognia, utrzymującego maślaną herbatę w ciągłym stanie wrzenia. Lampka maślana migocze w kacie, oświetlając święty obraz i niskie łóżko, pokryte tybetańskim wzorzystym dywanem. Nic więcej. Cały pokój zdaje się być pokryty grubą warstwą osadu nagromadzonego przez wieki z pyłu, kadzidła i dymu świec. Czyszczenie, czy to rzeczy, czy ciał, nie było nigdy na liście priorytetów w Tybecie! Z podobnych powodów i dla tych samych celów mógłbyś wejść do celi średniowiecznego alchemika. Jeżeli jednak pokoje wydają się ciemne i niechlujne, zewnętrzne ściany budynków jaśnieją jaskrawymi kolorami- szkarłatem, błękitem, szmaragdową zielenią, słoneczną żółcią, złotem, srebrem i drogocennymi klejnotami. To właśnie tutaj tybetańska sztuka znalazła najwspanialszy wyraz w znakomitej, bogatej snycerce, krzywiznach, mosiężnych zdobieniach, i oczywiście -w posągach. Wyłaniające się spod palców artystów posągi Buddy, powstające po miesiącach spędzonych przez nich na medytacji, aby mogli przekroczyć granice własnych, egoistycznych wyobrażeń, dekorują każdy cal ścian świątyń, i wspinają się aż na sklepienia sufitów, często wysokich na 18 metrów, tak więc często nie ma się innego wyboru, jak tylko wznieść oczy, aby popatrzeć na twarz W Pełni Przebudzonego, patrzącego w dół z łagodnym uśmiechem współczucia. W tym starożytnym, uporządkowanym świecie, przenikniętym mocą intensywnej praktyki duchowej, nagromadzonej na przestrzeni wieków, Lama Yeshe miał spędzić dziewiętnaście lat swojego życia. Całkowicie odcięty od zewnętrznego świata i niedbający wcale, co dzieje się poza klasztorem, i Tybetem, był w pełni zadowolony z życia, jakie prowadził. -Było to cudowne miejsce. Takie uświęcone- jak mi kiedyś tłumaczył. -Mieszkałem w Sera z ponad 10 000 innych mnichów, a życie poddane było ścisłej dyscyplinie. Mówiono, że w Sera nawet kwiat nie mógłby wyrosnąć bez pozwolenia, gdyż mógłby zakłócić spokój umysłu! W każdym razie musieliśmy nosić szaty zawsze z odkrytymi ramionami bez względu na to, jaka był pora roku. Można sobie wyobrazić, jak to było w zimie! Rozkład zajęć był także ciężki. Dzień rozpoczynał się o 5 rano poranną pudżą (ceremonialnymi modlitwami), po niej następowały inne, aż do 19.00, włączając w to trzy godziny wolnego czasu między 12.00 a 15.00. Wieczorem uczyliśmy się na pamięć tekstów, aby zawsze utrzymywać w umyśle ich obecność. Była to całkiem ciężka praca. Jeżeli udało mi się trafić do łóżka przed 23.00, uważałem, że jest całkiem wcześnie- powiedział. -Oczywiście, Sera był klasztorem edukacyjnym- kontynuował. -Miałem czterech nauczycieli, uczących na różnych poziomach. Nacisk położony był na zagadnienia filozoficzne, jak na przykład na rozumienie prawdziwej natury rzeczywistości, pustkę, i madhyamikę, podstawową buddyjską doktrynę polegającą na unikaniu skrajności. Miałem jednak także wielu mistrzów medytacji, którzy uczyli nas, jak medytować na cenność ludzkiego życia, jak wykorzystać cenne ludzkie ciało, i jak postępować w chwili śmierci, jak również wielu innych rzeczy. Lama Yeshe nigdy nie był szczególnie znany wśród swoich krajan ze swych osiągnięć naukowych. Radził sobie dobrze, w szczególności w debatach, ale znany był bardziej ze swojej skromności i miłującej dobroci. Nigdy nie odebrał stopnia gesze (będącego odpowiednikiem doktoratu w teologii), chociaż pracował na niego studiując od dwunastego roku życia. Kiedy uczeń z zachodu zapytał go o to, odpowiedział, -Co takiego? I żeby jeszcze ludzie nazywali mnie Gesze Yeshe- to po prostu byłoby śmieszne!- Właściwie słyszałam także inną wersję, być może bardziej zbliżoną do prawdy. Wuj Lamy Yeshe podarował mu kiedyś sumę niezbędną do przystąpienia do egzaminu, ale on pozbył się pieniędzy twierdząc, że lepiej będzie nakarmić za nie biednych. Zamiast tego, odbył trzyletnie odosobnienie pod kierunkiem swojego lamy. Tak więc na zewnątrz wydawał się być tylko „zwyczajnym mnichem”, co w pełni go zadowalało. Lama Yeshe kontynuował opowiadanie o Sera. -Rozmawialiśmy przez całe dnie wyłącznie o Dharmie. Właśnie to sprawiało nam przyjemność. Każda moja potrzeba zaspokajana była przez wspólnotę. Nie pragnąłem niczego. Jeżeli przywykniesz do dyscypliny, jest to bardzo spokojne życie. Było to, jak mogło się wydawać, bardzo bezpieczne środowisko. Myślałem, że właśnie tam rozpocznę i zakończę swoje życie!- Lama nie mógł jednak mieć pojęcia, co czekało za progiem. Jego wiedza dotycząca zachodu była ograniczona do opowieści starych ludzi, opisujących „czerwonoskórych obcokrajowców” jako barbarzyńców, którym brakuje nawet podstawowej formy duchowości. Lama Yeshe nie do końca był o tym przekonany. Raz zobaczył białego mężczyznę na ulicy w Lhasie i dokładnie mu się przyjrzał. -Wydał mi się bardzo inteligentną osobą. Kiedy później zacząłem nauczać i żyć wśród ludzi z zachodu, moi rodacy byli zszokowani. Uważali, że nie powinienem przebywać wśród obcokrajowców, wierząc, że zbyt się od siebie różnimy. Ale ja nigdy tak nie uważałem. Czuję, że ludzie z zachodu i ja jesteśmy tacy sami. Taka jest moja karma, więc pozwalam temu zaistnieć- powiedział mi. Czy zrodziło się to jako myśl niezwykle otwartego umysłu, czy też jako efekt najgłębszych pragnień opatki? Być może jedno wynikało z drugiego. Jego świat dosłownie zawalił się po zajęciu Tybetu przez Chińczyków w 1959 roku. Wiele już napisano o anty-religijnym ferworze, jaki ogarnął Czerwoną Gwardię Mao Tse Tunga, kiedy wkraczała do Tybetu, burząc klasztory, niszcząc bezcenne dzieła sztuki, wtrącając do więzień, torturując i zabijając wielu mnichów i wysokich lamów. Było to coś więcej niż tylko koniec pewnej epoki; była to brutalna eksterminacja bezspornie ostatniej, wielkiej, istniejącej do czasów współczesnych starożytnej kultury, która pozostała jeszcze na ziemi. To, co zostało zniszczone dosłownie na naszych oczach, było bogatą i wyjątkową cywilizacją, porównywalną do cywilizacji Starożytnego Egiptu, albo Imperium Inków. Świat stał spokojnie i się przyglądał. Bezczynnie. Wśród wybuchających wokół niego pocisków w klasztorze Sera, dwudziestopięcioletni Lama Yeshe podjął pierwszą ważną decyzję w swoim dorosłym życiu. Zdecydował się na ucieczkę. Tak więc, kiedy z powodu praw karmy, czy też przeznaczenia, zamknięty dotąd, tajemny świat Tybetu został brutalnie otworzony, jego największy skarb, nauki buddyzmu Mahajany, czyste i kompletne, zostały podarowane reszcie świata. Jak później tłumaczył Lama: -Zrozumiałem, że muszę odejść. Nawet, gdybym został, nie pozwolono by mi na dalsze prowadzenie życia mnicha; wiedziałem, że jeżeli chcę kontynuować studia i praktykę, muszę opuścić Tybet. Podjąwszy tą decyzję intuicyjnie wiedziałem, że Lhasę i klasztor opuszczam na zawsze. Płakałem. Przyjaciele pocieszali mnie, mówiąc, że jeszcze powrócę, ale w głębi serca wiedziałem, że to nieprawda. Pożegnanie było straszne. Moja siostra przywarła do mnie, prosząc, żebym został, mówiąc, że mogę pozostać, ukryty w jej domu. Wiedziałem jednak, że to nie jest możliwe. Nie ośmieliłem się powiedzieć „żegnaj” mojej matce. To złamałoby jej serce.- Zrzuciwszy szaty, które nosił od szóstego roku życia, Lama Yeshe wdział świeckie ubranie, i razem z dwoma swoimi braćmi rozpoczął ucieczkę przez niebosiężne, niegościnne Himalaje. Całą drogę odbył pieszo, na plecach niosąc tych kilka rzeczy, które do niego należały. Teraz, po raz pierwszy w życiu, musiał żebrać o jedzenie i stawiać czoło prawdziwym trudnościom. W nocy bywało tak zimno, że rozpalał ogień wokół siebie, ale niewiele to pomagało w temperaturze poniżej zera. Za każdym razem, kiedy w okolicy pojawiał się chiński patrol, trzech uciekinierów ostrzegał przed nim jakiś Tybetańczyk. Dotarcie do wolności w Indiach zabrało Lamie Yeshe ponad miesiąc. Był to jednak szczególny rodzaj wolności. Lama Yeshe, wraz z setkami innych Tybetańczyków, którzy uciekli, został umieszczony w wielkim, ponurym obozie dla uchodźców w Buxaduar, w północno- wschodnich Indiach. Dla skromnego, cichego i prostego mnicha świat, w którym się właśnie znalazł, wydawał się być istną dżunglą. -To był prawdziwy szok- wyznał. -Właściwie wydawało mi się, że trafiłem do piekła. Indie wydawały się w porównaniu do Tybetu miejscem zdegenerowanym. Panował upał nie do zniesienia, i takie było też jedzenie. Nie znosiłem ryżu i dhalu, nienawidziłem ich zapachu, w końcu przez całe miesiące zmagałem się z różnymi chorobami żołądka. I po raz pierwszy musiałem myśleć o życiu w kategoriach pieniędzy. W Sera nigdy nie myślałem o pieniądzach! Teraz zacząłem rozumieć, że wszystko, co powinno zostać załatwione, zostanie załatwione tylko dzięki rupiom. Ponieważ nie zdawałem sobie sprawy z tego wszystkiego, musiałem się szybko uczyć. Właściwie Chińczycy byli dla mnie bardzo dobrzy- zmusili mnie do zmierzenia się ze światem zewnętrznym i do sprawdzenia prawdziwości nauk. Mógłbym spędzić resztę życia na medytacji, ale na tym nie powinno się skończyć. Życie mnicha powinno być używane dla dobra innych- powiedział. Dyscyplina, do jakiej przywykł, spędzając prawie dwadzieścia lat w klasztorze Sera, zaczęła przynosić pozytywne efekty. W obozie dla uchodźców Tybetańczycy opracowali program studiów raz jeszcze, i rozpoczęli kontynuowanie nauki. Oprócz tekstów klasycznych, Lama Yeshe zagłębiał się w poezję, i ku niesmakowi swoich kolegów, w naukę języka angielskiego. W owym czasie notorycznie spóźniał się na sesję debat o 9.00 rano. A spóźniał się, bo zasypiał. Zasypiał, bo w nocy uczył się angielskiego. Często zaprzeczał temu, kiedy ktoś go o to pytał, ale jego koledzy z klasy często przyłapywali go z podręcznikiem do angielskiego. Mówili mu, że to strata czasu, i że jeżeli już koniecznie chce się nauczyć innego języka, postąpiłby lepiej, wybierając Hindi. Lama jednak robił swoje, nie bacząc na nic. Po jakichś dwóch latach spędzonych w Buxaduar, dołączył do niego jako uczeń młody, inkarnowany lama, imieniem Lama Zopa. Był to punkt zwrotny dla obydwu z nich. Lama Zopa Rinpocze, który miał w przyszłości odegrać jedną z głównych ról w dramacie, jaki miał się rozegrać, miał swoją własną, niewiarygodną historię. Urodził się w 1946 roku w małej wiosce w regionie Solu Khumbu w Nepalu, nieopodal Mount Everest. Jako małe dziecko zwykł bawić się w guru, dając inicjacje grupie swoich małych „uczniów”, lecz nikt nie zwracał na to szczególnej uwagi, ponieważ w tej części świata taka zabawa jest czymś tak powszechnym, jak na zachodzie zabawa w policjantów i złodziei. Co jednak przykuło w końcu uwagę jego matki, to fakt, że od czasu gdy tylko nauczył się raczkować, uparcie ponawiał podróże w góry, do jaskini, która należała kiedyś do słynnego mistrza medytacji, zwanego Lawudo Lama. Raz za razem musiano go siłą zawracać go z drogi. Lawudo Lama spędził ostatnie dwadzieścia lat swojego życia na praktykach duchowych, i udzielał rad i nauk dotyczących praktyki nie tylko ludziom, którzy udawali się do jego jaskini w poszukiwaniu duchowego przewodnictwa, ale również innym joginom zamieszkującym pobliskie jaskinie. Przed śmiercią obiecał powrócić w młodszym, lepiej dostosowanym ciele, aby jeszcze więcej robić dla dobra mieszkańców regionu. (Była to prawda, Lama Zopa założył szkołę Mount Everest School dla małych Szerpów, która działa w Kopan). Mając trzy lata Lama Zopa zniknął na całą noc. Oszalała ze zmartwienia matka zorganizowała ekipę poszukiwawczą. Kiedy w końcu został odnaleziony przez swojego wujka w jaskini Lawudo Lamy, trzylatek uparcie stwierdził: ”To ja jestem Lawudo Lamą, nawet jeśli nikt mi nie wierzy”. W dalszym ciągu obstawał przy chęci prowadzenia życia poświęconego medytacji i modlitwie. Jego wuj, w końcu przekonany, obiecał pomoc przy oficjalnym rozpoznaniu statusu dziecka. Zgodnie z zapadłą decyzją dziecko zostało poddane publicznemu badaniu przez mistrza pochodzącego z tradycji Ningma buddyzmu tybetańskiego, Ngawanga Samdena, który mieszkał nieopodal. Dziecko przeszło pomyślnie testy i zostało ostatecznie rozpoznane jako prawdziwa inkarnacja Lawudo Lamy. Lama Zopa kontynuował swoją szkolną edukację, aż do chwili, kiedy jego wujek zdecydował się zabrać go na pielgrzymkę do Tybetu. Niósł młodego chłopca przez większą część drogi na własnym grzbiecie. Po przybyciu do Dung-kar, klasztoru w południowym Tybecie, siedziby słynnego Domo Geshe Rinpocze (uwiecznionego w klasycznej już książce Lamy Govindy The Way of the White Clouds), Lama Zopa zaskoczył swego wuja ogłaszając, że zamierza tam zostać. Wuj był, co zrozumiałe, przeciwny temu pomysłowi, ale kiedy interweniował lokalny namiestnik regionu, mówiąc, że życzenia chłopca powinny zostać uszanowane, wuj w końcu powrócił do domu sam. Lama Zopa jeszcze raz dopiął swego. Gdyby życie potoczyło się gładko, utartym przez wieki torem, Lama Zopa spotkałby pewnie Lamę Yeshe w klasztorze Sera, gdzie planował się udać, aby kontynuować swoją edukację. Ponieważ jednak tak się nie stało, on także zmuszony został do ucieczki przed brutalnością chińskiej okupacji, i wyruszył do Buxaduar, gdzie dosięgło go w końcu przeznaczenie. Pewnego dnia w 1967 roku przydarzyło im się coś nadzwyczajnego. Do ich pokoju wpadła osoba, której nie mogli porównać z nikim, kogo znali: piękna, młoda, blond „księżniczka” pochodzenia rosyjskiego, nazwiskiem Zina Rachevski. Poszukiwała Domo Geshe Rinpocze, zainspirowana niewątpliwie romantyczną postacią z kart książki Lamy Govindy, i została przez pomyłkę skierowana do Lamy Zopy, który był także znany jako Domo Rinpocze, odkąd zamieszkiwał w Tybecie w klasztorze Dung-kar. Nieświadoma pomyłki, przekroczyła próg, i bez wahania zapytała: -Jak mogę osiągnąć spokój i wyzwolenie? Powiedzieć, że dwaj lamowie byli zaskoczeni, to za mało powiedziane. Żaden obcokrajowiec, a już z pewnością żaden osławiony zachodni „barbarzyńca” nie wkroczył przedtem do ich kwatery. Żaden „barbarzyńca” jeszcze do nich w ten sposób nie mówił. I z pewnością żaden „barbarzyńca” nie mówił nigdy o swojej chęci osiągnięcia oświecenia. Ale też Zina Rachevski nie była zwyczajną osobą. Jej życie było na swój własny sposób nie mniej niezwykłe niż życie obu lamów. Jej ojciec był ukraińskim szlachcicem, częstym gościem na dworze Romanowów; matka zaś bogatą dziedziczką z Nowego Jorku. Zina spędziła część swojego dzieciństwa w Hollywood i stała się typowym produktem Tinsel Town- zepsuta, powierzchowna, pozbawiona poczucia bezpieczeństwa, szukająca uwagi otoczenia, i głęboko nieszczęśliwa. Zanim jeszcze stała się nastolatką, niejeden raz stała się bohaterką artykułów prasowych, nie tylko z powodu wejścia w świat gwiazdek filmowych, ale także z powodu wmieszania się w narkotykowe skandale. Była boska, zgrabna i sexy, w typie Marilyn Monroe, szalona i zdeterminowana wieść życie na krawędzi. Z nadejściem lat sześćdziesiątych Zina dojrzała, aby wziąć udział we „flower-power”, ruchu „pokoju i miłości”- szczególnie akcentując drugą jego część. Miała niezliczonych kochanków i kilku mężów, jednym z nich był Conrad Rooks, który nakręcił film „Siddartha”. Zaczęła podróżować, najpierw mieszkając z kolonią artystów na greckiej wyspie Hydra, i przenosząc się później do Mekki hipisów, Indii. Podczas pobytu na Sri Lance przeczytała The Way of the White Clouds i z determinacją pochodzącą z przekonania, że zawsze zdobywała w życiu wszystko, na co miała ochotę, zdecydowała, że Domo Gesze Rinpocze był kimś, z kim musiała się spotkać. Zanim spotkała Lamę Yeshe, była, mówiąc delikatnie, zmęczona życiem. Narkotyki, alkohol, zarwane noce, oraz zbyt intensywne życie seksualne zebrały swoje żniwo. Jeżeli chodzi o lamów, jej osoba usprawiedliwiała każde uprzedzenie ich rodaków dotyczące zdegenerowanego, pozbawionego najmniejszej duchowości zachodniego diabła. Tak więc przez chwilę siedzieli nic nie mówiąc, po prostu się jej przyglądając. Czy była prawdziwa? Czy też była oszustwem? Czy była, jak podejrzewał Lama Yeshe, kimś bardzo szczególnym? Z dojrzałą mądrością postanowił poddać ją testowi. Wyjaśnił mi: -Udzieliłem jej swoim ograniczonym angielskim jakiejś odpowiedzi, a po godzinie powiedziała, że musi już iść. Ku mojemu zdumieniu zapytała jeszcze, czy może wrócić jutro. Odpowiedziałem, że tak, i rzeczywiście wróciła, zadając nowe pytania, a ja udzieliłem jej więcej nauk. Pewnego tygodnia przyjechała do nas dżipem i zapytała, czy nie jesteśmy czasem przygotowani na wizytę u niej. Lama Yeshe zwlekał przez chwilę z udzieleniem odpowiedzi. Krok, który miał właśnie podjąć, był nieodwracalny. Na tym etapie wkroczył Lama Zopa. Z całym zapałem młodzieńczego serca bodhisatwy, zaczął błagać Lamę Yeshe bez końca, raz po razie, aby nie opuszczał tej kobiety, która przybyła do niego w poszukiwaniu jego pomocy. Lama Yeshe opierał się. Czy Lama Zopa wie, o co go prosi? Czy jest świadomy tego, że to, co właśnie mieli zainicjować, może im pewnego dnia zwalić się na głowy? Czy był przygotowany na wszystkie efekty, jakie może to przynieść? Lecz ślubowanie boddhisatwy, które obaj złożyli, nie było dla nich jedynie słowami wypisanymi na piasku, które może łatwo zmyć każda fala. Zostało wyryte w ich sercach jak w kamieniu i pozostało tam, nienaruszone. Obaj wiedzieli, oczywiście, że nie wolno im odmówić nikomu, kto szczerze poszukuje prawdy. Tak więc Lama Yeshe i Lama Zopa ustawili koło Dharmy, aby móc nim obrócić dla zachodu, i codziennie przez dziewięć miesięcy dawali Zinie Rachevski nauki, których tak szczerze pragnęła. Musiała to być fascynująca dla obu stron wymiana. Jeżeli Zina była zaintrygowana przez świętych mężów, których spotkała, oni także musieli odczuwać coś podobnego. Jak opowiadał mi Lama Yeshe: -Była głęboko niezadowolona ze wszystkiego! Powiedziała, że jej życie jest puste, bez „smaku”. Robiła w życiu wszystko, ale wciąż nie mogła znaleźć satysfakcji. Rozumiałem, co chciała wyrazić. W przeciwieństwie do niej, ja nie miałem niczego- ani ojczyzny, ani domu, żadnych pieniędzy, rzeczy, rodziny -a jednak miałem wszystko. Zina i inni ludzie z zachodu byli dla mnie źródłem wiedzy o swoim stylu życia. Zdałem sobie sprawę, że Zinie brakowało zrozumienia samej siebie, wiedzy o jej wewnętrznym życiu. Nie rozumiała, że posiada wewnętrzny potencjał do bycia szczęśliwą. Myślała, że szczęście przychodzi z zewnątrz, ale to nieprawda. Ono pochodzi z wewnątrz.- Zina w końcu odnalazła sens, którego brakowało w jej szaleńczo smutnym życiu. Kiedy skończyły się miesiące osobistego przewodnictwa, wygaśnięcie wizy zmusiło ją do powrotu do Sri Lanki. Bombardowała więc Dalaj Lamę listami mającymi przekonać go do wydania Lamie Yeshe i Lamie Zopie pozwolenia na wyjazd do Sri Lanki. Kiedy pozwolenie zostało udzielone, Zina wróciła do Indii, aby eskortować swoich lamów, ale pod wpływem chwili zdecydowała się na odbycie najpierw podróży do Dharamsali, aby spróbować, czy uda się jej uzyskać prywatną audiencję u Jego Świątobliwości. Kiedy już się tam znalazła, zaczęła się upewniać, że jej prawdziwym powołaniem jest zostanie mniszką. I znowu Lama Yeshe musiał się zatrzymać. Posiadanie ucznia- zachodniej kobiety, to jedno, ale dodatkowo taki uczeń z ogoloną głową i w mnisich szatach to coś zupełnie innego. -Pomyślałem o tym przez chwilę- przyznał, -ale potem stwierdziłem, że to w porządku! Wydawało się nawet, że to dobry pomysł. Tak więc osobiście zapytałem Dalaj Lamę, czy nie wyświęciłby Ziny.- Więź zadzierzgnięta między lamami i zachodem pogłębiała się. Lama Yeshe musiał podejmować teraz decyzje, co będzie najlepsze dla świeżo wyświęconej, amerykańskiej buddyjskiej mniszki. -Myślałem o tym, żeby wyruszyć z nią na Zachód, ale czas nie wydawał mi się odpowiedni. Nasza trójka wyruszyła więc do Nepalu, który leży niedaleko od Tybetu. Nepal jest bardzo pięknym miejscem, co jak myślałem, było wtedy ważne zarówno dla Ziny, jak i dla mnie samego. Sam fakt wyświęcenia nie był dla niej wystarczający- ona pragnęła wesprzeć swoje nowe życie prostotą i pokojem- powiedział. Przedziwny triumwirat skierował się do Bouddhanath, położonego kilka mil od Kathmandu, malowniczego miasta otaczającego Wielką Stupę, z wszystkowidzącymi oczyma Buddy wymalowanymi na wszystkich jej czterech ścianach, obserwującymi zielone pola i brązowe tarasy na zboczach gór. Stupa jest jedną z najsłynniejszych świątyń spoza terenu Tybetu, i w konsekwencji stała się punktem zbiorczym dla wielu oddanych pielgrzymów. Tam, pomiędzy dewocjonaliami rozłożonymi w maleńkich sklepikach otaczających stupę, wśród kurzu, krów, kóz, żebraków, mnichów wprawiających w ruch młynki modlitewne, dźwięku gongów i bębnów, troje wędrowców znalazło dom i osiedliło się. We właściwym czasie pojawiło się kilku przyjaciół Ziny, którzy trafili tam poszukując jej, i którzy później, powodowani zarówno własną ciekawością jak i zaintrygowani widocznymi zmianami, jakie w niej zaszły, zaczęli słuchać tego, co miał do powiedzenia Lama Yeshe. Zostawali. Zjawiali się kolejni ludzie. W miarę upływu czasu i wzrostu liczby zainteresowanych, zakupiono kawałek ziemi na wzgórzu ponad Bouddhanath i Wielką Stupą. Nazwa wzgórza brzmiała Kopan. Zapoczątkowano narodziny niezwykłego zjawiska. Czas był jak najbardziej odpowiedni. Zina Rachevsky, mimo swej anarchicznej i nieszczęśliwej przeszłości, pomogła rozpalić potężny ogień, który pali się jasno po dziś dzień. Z chwilą, kiedy Zina została mniszką i znalazła w końcu bezpieczną przystań w Kopan, nie uległa mimo wszystko cudownej transformacji. Drobne trzydzieści pięć lat utrzymywania pewnego określonego stylu życia nie może zostać po prostu wymazane w ciągu jednej nocy. Od czasu do czasu jej autokratyczny styl wypływał na powierzchnię i powodował rozdrażnienie pierwszych przybyszów w Kopan, z których wszyscy byli hipisami nieodnoszącymi się z sympatią do władzy. Age Delbanco, Duńczyk, którego do pozostania w Kopan skusiła obietnica Ziny, że załatwi jego problemy z wizą z Nepalskim Departamentem Imigracyjnym, pamięta ją dokładnie: -Wydawała mnóstwo rozkazów, których nikt nie wypełniał, co doprowadzało ją do szału. Chciała, żebyśmy myśleli o niej jak o matce, ale wciąż uważaliśmy ją za księżniczkę! Miała gwałtowny temperament, który wybuchał od czasu do czasu, i nie potrafiła gospodarować pieniędzmi. W ogóle nie potrafiła ich utrzymać- jak większość bogatych, rozpieszczonych ludzi. Lecz była także pełna entuzjazmu i tak bardzo kochała lamów. Miała naprawdę wielkie serce. -Kiedy widziałem ją po raz ostatni, wróciła właśnie z trzymiesięcznego odosobnienia i była całkowicie odmieniona. Była piękna- po prostu promieniejąca. Spokojna i wyciszona, tchnęła słodyczą. Sprawiło to, że zrozumiałem, że nawyki całego życia mogą zostać wykorzenione wyłącznie powoli -w końcu znała lamów dopiero półtora roku, niezbyt długi czas na zmianę mentalnych nawyków nagromadzonych przez 35 lat. Ale się starała! Po tym odosobnieniu stało się to widoczne. Życie Ziny pozostało do samego końca dramatyczne. Umarła naglą śmiercią w wieku 42 lat. Jedni mówili, że powodem było zapalenie wątroby, inni, że zatrucie pokarmowe. Zdając sobie sprawę, że jedyną drogą właściwą dla Ziny jest wysyłanie jej na następne odosobnienia, Lama Yeshe polecił jej udać się do niewielkiej chatki w Solu Khumbu, (region w Himalajach), gdzie spędziła następne trzy lata recytując łącznie około 3 600 000 mantr, oprócz wypełniania innych religijnych obowiązków. Zgodziła się na to, wiedząc, że jest to dla niej najlepsza droga. Początkowo izolacja i samotność wydawały jej się czymś straszliwym. Była sama, i przerażona, większość czasu spędzała na pisaniu dziennika. Stopniowo jednak ulegało to zmianie, i kiedy Zina weszła w końcu w atmosferę odosobnienia, nareszcie stała się szczęśliwa. Kiedy do końca odosobnienia pozostała jej jedynie połowa, Lama Yeshe obudził się pewnego ranka w Kopan o 6 rano i nalegał, aby zabrać go na lotnisko. –Muszę zobaczyć się z Ziną- powiedział. Podróż do jej chatki oznaczała albo dziesięciodniową pieszą wędrówkę, albo kilka godzin lotu samolotem. Zaczęła się już jednak pora monsunów, i loty z i do Kathmandu były utrudnione. Przybywszy na lotnisko Lama Yeshe odkrył, że w grafiku nie przewidziano już żadnych lotów, i że bardzo długa kolejka ludzi czekała na bilet na ostatni samolot odlatujący dokładnie w tym samym kierunku, w jaki zamierzał się udać. Bynajmniej nie zniechęcony, czekał. Kiedy ogłoszono odlot, Lama Yeshe z niezwykłą dla niego nieuprzejmością, przepychając się dotarł na początek kolejki, odpychając po drodze wszystkich, którzy stanęli mu na drodze (w większości byli to krzepcy Szerpowie). Stanął na czele kolejki przy samej ladzie i zażądał biletu. Szerpowie, zdziwieni takim zachowaniem u lamy, stali oniemieli. Dostał swoje miejsce w samolocie. Lama Yeshe spędził z Ziną dziesięć dni, a potem powrócił do Kopan. Odeszła sześć tygodni później w wielkich cierpieniach, ale utrzymując postawę medytacyjną przez wiele godzin. Chociaż nikomu nie zdradził powodów, dla których jego wizyta była tak nagląca, wiedział, że jest to jedyna okazja dotarcia do swej pierwszej zachodniej uczennicy, zanim nadejdą deszcze i uczynią podróż niemożliwą. Musiał do niej dotrzeć przed jej śmiercią. Zdawał sobie sprawę zarówno ze znaczenia jej dokonań, i jak i z tego, jak wiele sam jej zawdzięczał. Nie jest to jednak koniec historii Ziny. Finał opowiedział mi jeden z uczniów Lamy Yeshe, Chris Kolb, który zbiegiem okoliczności był na odosobnieniu w Lawudo, miejscu, gdzie urodził się Lama Zopa, w czasie, kiedy umarła Zina. –Mieszkałem w starej chatce pokrytej tak cienkim dachem, że kiedy ktoś się zbliżał, powiadamiały mnie o tym kruki, lądując na nim. Pewnego dnia zaczęły w niego uderzać szczególnie mocno, głośno kracząc i wykonując skomplikowany taniec. Zdałem sobie sprawę, że zbliża się ktoś naprawdę ważny. Wkrótce przybył goniec i oznajmił mi, że słynny Rinpocze z Mount Everest chciałby się ze mną spotkać. Skąd ów Rinpocze wiedział, kim jestem i gdzie mnie znaleźć, nie pytałem nawet, przywyknąwszy już do psychicznych mocy wielkich lamów. -Wyruszyłem mu na spotkanie, i Rinpocze powiedział mi, że trzy dni wcześniej podczas medytacji zobaczył, że Zina właśnie umarła. Modlił się za nią przez następne dni, i na dzień zanim do mnie wyruszył, miał sen, w którym ukazała mu się Zina, piękna, ubrana w nowe szaty i pełna życia. Chciał, żebym wiedział, że odeszła do czystej krainy i jej następne odrodzenie będzie bardzo szczęśliwe- powiedział. Chociaż jej przedwczesna śmierć była tragiczna i budząca podejrzenia, Zina odeszła w kwiecie wieku, z ogniem praktyki duchowej w sercu, i najprawdopodobniej zupełnie nieświadoma tego, jak wieki ruch zainicjowała.


Jakieś 20 minut przed świtem 3-go marca 1984, pierwszego dnia Tybetańskiego Nowego Roku, serce Lamy Thubtena Yeshe przestało bić. Miał tylko 49 lat. Zmarł w sposób, który był równie niezwykły, jak całe jego życie. Z perspektywy czasu, było dziwne, że żył aż tak długo. Jego serce miało 3 niesprawne zastawki i w ciągu jego życia zwiększyło swoje rozmiary, aby móc wypełniać swoje funkcje tak bardzo, że zajmowało większość jego klatki piersiowej. Właściwie powinien umrzeć już całe lata wcześniej. Już podczas wczesnych dni w Kopan zachodni lekarze w Kathmandu orzekli, że ma przed sobą tylko kilka miesięcy życia. Lama tylko się roześmiał. Przecząc zarówno zdrowemu rozsądkowi jak i opiniom lekarzy, kontynuował swój wyścig dookoła świata w przeciążonych kabinach samolotów, odwiedzając wiele ośrodków, aby ofiarowywać rady i nauki swoim uczniom, w tempie, które wykończyłoby każdego prezesa międzynarodowej korporacji. Podczas jego pobytu w Anglii zagadnęłam go o stan jego zdrowia, a on odpowiedział: -Dziesięć lat temu pięćdziesięciu lekarzy, którzy zbadali mnie w Madison, w Wisconsin powiedziało mi, że powinienem już nie żyć. Nie potrafili zrozumieć, jak to możliwe, że jeszcze żyję. Następnie powiedzieli, że dają mi od trzech do sześciu miesięcy życia. Nie mam zaufania do zachodnich lekarzy. Kiedy ktoś mówi ci, że niedługo umrzesz, co jeszcze możesz zrobić, poza poddaniem się? Ja się nie poddaję! Oni nie są w stanie zrozumieć, że istota ludzka jest kimś niezwykłym. Wykraczamy daleko poza powszechne mniemanie ludzi o tym, czym jesteśmy.- Był to temat, który był dla niego szczególnie pasjonujący: potencjał ludzkiego umysłu, tak ogromny, że przekracza nasze obecne zrozumienie. Wbijał nam to do głowy przy każdej nadarzającej się okazji, ponieważ rozumiał, że ludzie na Zachodzie, pomimo całej swojej edukacji i wyrafinowania, są wciąż skrępowani przez niewiedzę wynikającą z ograniczonego wglądu we własne możliwości, oraz że z tego powodu są przygnębieni niewysłowionym poczuciem ograniczenia i niską samooceną. Lama wiedział, ze wewnętrzna wielkość, „natura Buddy”, jak to określał, znajduje się w każdym z nas. Wiedział, ponieważ do niej dotarł. -Boska duma, moja droga, dobrze jest mieć boską dumę- często powtarzał, cechę, której nie należy mylić ze zwykłą dumą, z natury fałszywą. Często mawiał: -Twoje mniemanie o sobie jest takie ograniczone, i to jest właśnie korzeń wszystkich innych ograniczeń: ograniczonej miłości, ograniczonej mądrości, ograniczonego współczucia. Z chwilą, kiedy zdecydujesz, że jesteś ograniczona na podstawowym poziomie, twoje całe życie staje się ograniczone, wąskie, twoja mądrość i miłość, ponieważ właśnie taką, wąską projekcję sobie założyłaś.- W jaki sposób, zapytałam, utrzymywał się przy życiu tak długie lata? -Poprzez recytację mantr i umysł- oznajmił. -Kontrolowanie ciała, rozumiesz, podnoszenie temperatury, tego typu rzeczy są łatwe. Takie proste. To pochodzi z umysłu. Trudność jednak leży w kontrolowaniu samego umysłu- podsumował, wybuchając śmiechem. Zdolność Lamy do kontrolowania własnego umysłu była kolosalna. Chociaż wszyscy wiedzieliśmy, że ma problemy z sercem, nikt właściwe nie miał pojęcia, jak bardzo był chory. Publicznie jego twarz była zawsze pełna niezwykłej witalności, dynamizmu, niekończącej się energii, ciągłej woli dawania. Jednak prywatnie często bywał wyczerpany. Nick Ribbush, który towarzyszył mu podczas drugiej wyprawy po świecie w 1975 roku, pamięta jak pewnego wieczoru Lama był tak wyczerpany po przeprowadzeniu rozmów z każdym, kto chciał z nim porozmawiać, że wrócił do domu i po prostu zwalił się na najbliższe łóżko, nie mając siły, żeby dotrzeć do swojego. Był to, jak mówi Nick, okrutny szok. Co znaczące, koniec rozpoczął się dla Lamy w noc po udzieleniu czterogodzinnego wykładu dla swoich uczniów na temat miłości i współczucia, który odbył się 10 grudnia 1983 w Kopan. Fizycznie był wykończony. Jego serce zaczęło poważnie szwankować. Nie mógł oddychać, zaczął wymiotować i odczuwać wielki ból. Głęboko zmartwieni, jego uczniowie nalegali, aby udał się na oddział intensywnej terapii w Delhi, gdzie pozostał pod ścisłą medyczną obserwacją. Technicznie, przez całe życie Lama cierpiał na reumatyczne schorzenie serca, co oznaczało, że z powodu szkód, jakie poniosły zastawki jego serca podczas ataku reumatycznej gorączki, na którą cierpiał jako dziecko, jego serce nie było w stanie pompować wystarczająco dużo krwi do reszty organów, tak więc i one zaczęły zawodzić. Pozostał w Delhi na miesiąc, w prywatnym domu, aby powrócić do zdrowia, a następnie, pod wpływem chwili, zdecydował się wyruszyć do Kalifornii, aby pozostawać tam pod opieką swoich amerykańskich uczniów, których szczególnie lubił, i aby móc skorzystać z najnowszych osiągnięć zachodniej nauki w dziedzinie kardiologii. Była to, delikatnie mówiąc, nieortodoksyjna decyzja. Ale też i o samym sam Lamie Yeshe można było powiedzieć, że był zawsze niezbyt ortodoksyjny. W pełni zdawał sobie sprawę z tego, że umiera. Przynajmniej dwóm spośród swoich amerykańskich uczniów powiedział, że nie dożyje pięćdziesiątki, a jednemu z nich przepowiedział nawet datę swojej śmierci- Losar (Tybetański Nowy Rok) 1984. Wybór, jak się wydaje, należał do niego. Podczas pobytu w Delhi zwierzył się australijskiemu mnichowi, Maxowi Redlichowi, że gdyby chciał, mógłby żyć jeszcze następne dwa lata. Później Lama Zopa wprawił dużą grupę uczniów w zmieszanie i spowodował dużą wrzawę mówiąc, że Lama Yeshe mógłby żyć jeszcze dziesięć lat, ale to zależy od karmy i modlitw jego uczniów. Czy nie byliśmy tego warci, czy nie robiliśmy wystarczająco dużo? Nie wiedzieliśmy. Z pewnością pojawiły się pewne różnice zdań w Manjushri Institute, ośrodka Lamy Yeshe w Kumbrii, w Anglii, które go zdenerwowały. A pewnego razu, kiedy przebywał w Kopan, i w widoczny sposób stawał się coraz bardziej chory, używając laski do chodzenia, ktoś poszedł do Lamy Zopy i zapytał, czy Lama Yeshe umiera. Lama Zopa odparł: -Nie, jeśli robisz swoją praktykę- po czym Lama Yeshe cudownie ozdrowiał. Z jakichkolwiek, niemożliwych do ogarnięcia rozumem powodów, Lama Yeshe wiedział, że zbliża się nadejście jego śmierci. W tym świetle byłoby dla niego tak łatwo, naturalnie odejść w typowy dla tybetańskiego lamy sposób- w cichym miejscu, medytując w znajomym otoczeniu z jednym lub dwoma duchowymi mistrzami w pobliżu. Spokojnie i zachowując prywatność. Ale zamiast tego zdecydował, że jego śmierć będzie publicznym, zmechanizowanym wydarzeniem, a w konsekwencji największą nauką, jakiej kiedykolwiek udzielił na temat potencjału ludzkich istot i znaczenia miłości. Krótko przed odejściem, kiedy rozważano wykonanie operacji, powiedział Lamie Zopie: -Nie jest ważne, czy operacja powiedzie się czy też nie. Mogłem wykorzystać samego siebie w służbie innym. Jestem całkowicie usatysfakcjonowany tym, czego dokonałem i wcale nie martwię się czekającą mnie śmiercią.- Pomiędzy przybyciem do San Francisco pod koniec stycznia i śmiercią 3-go marca, Lama był poddawany badaniom i konsultacjom dotyczącym wszelkich możliwych terapii w wielu różnych szpitalach. (Angiogram- obraz serca wykonany przy użyciu barwników ujawnił, że arterie prowadzące do serca, w przypadku Lamy, nie zatrzymały się w rozwoju, jak to normalnie bywa, ale urosły w kierunku dolnym i wzdłuż drugiej strony, uzyskując w ten sposób dodatkową siłę i rozmiar, i w ten właśnie sposób utrzymując go przy życiu. Było to, jak stwierdziły autorytety, rzadkie zjawisko). Rekomendowano operację serca, ale Lama nalegał, by pozwolono mu powrócić do domu w Aptos (położonego na plaży niedaleko Santa Cruz, z panoramicznym widokiem na Pacyfik), aby tam mogli się nim zaopiekować jego uczniowie. Największą przyjemność sprawiało Lamie siedzenie przy oknie w sypialni, kiedy wsparty poduszkami obserwował wschody i zachody słońca ponad wielkim, wzburzonym oceanem. Tutaj, razem z oddanym Lamą Zopą i jego wiernym, młodym asystentem z Kopan, Thubtenem Monlam, spędził ostatnie szczęśliwe dni swojego życia, poddając się całkowicie opiece swoich uczniów. Żaden inny tybetański lama nie uczynił wcześniej nic podobnego. Decyzja ta pokazała nie tylko, do jakiego stopnia im ufał, ale także jak daleko był w stanie się posunąć, aby dotrzeć do swoich zachodnich uczniów. -Dobroć, jaką nam okazał pozwalając nam się sobą opiekować aż do samego końca, była równie ważną częścią jego miłości do nas, jak jego nauki- powiedziały Beverly Gwyn i Shasta Wallace, do których udałam się po relację z pierwszej ręki o śmierci Lamy. Oczywiście było to coś, czego żadna z nich nigdy wcześniej nie doświadczyła. Żadna z nich nie była już taka sama, jak przedtem. -Byłyśmy gotowe opiekować się Lamą, ponieważ towarzyszyłyśmy naszej przyjaciółce, która zmarła na raka miesiąc przed jego przyjazdem. Gdybyśmy nie doświadczyły tego wcześniej, żadna z nas nie byłaby w stanie się do niego zbliżyć- kontynuowały Bev i Shasta. Zestawienie wydarzeń, które nastąpiły jedno po drugim w tak krótkim czasie, było bardzo ostre. -Nasza przyjaciółka zwróciła się do swego wnętrza, stała się zamknięta w sobie, owładnięta w pełni tym, co się z nią działo. Na tydzień przed śmiercią przestała się odzywać. Lama, z drugiej strony, chociaż doświadczał niewiarygodnego fizycznego bólu- nie będąc w stanie jeść, ciągle wymiotując, czasami aż wijąc się na łóżku- w jakiś sposób był „wyłączony” ze swojej choroby. Mówił, obojętnie: -wymiotowanie jest takie męczące- zupełnie jakby to go nie dotyczyło. Kiedy nasza przyjaciółka cierpiała z powodu bólu, dawała o tym znać, ale Lama nigdy nie narzekał. Nie „zagłębiał się” w swoją chorobę, tak jak postąpiłby każdy z nas. Nigdy nie dawał znać o swoim bólu.- -Wiele z tego, co się działo, nie miało sensu. Lama Zopa wiele się śmiał. Słyszeliśmy wydobywające się z niego perełki śmiechu. Były chwile, kiedy starałyśmy się nakarmić Lamę, ale ten nie mógł utrzymać żadnego pożywienia, i każdy z nas odczuwał desperację, ponieważ wiedzieliśmy, że powinien wzmocnić swój organizm, ale Lama Zopa zaczynał z nim żartować. Chociaż byliśmy wzruszeni, nigdy nie byliśmy załamani. Lama Zopa powtarzał, że on tylko manifestuje chorobę. Pytaliśmy więc ciągle: „Czy to coś oznacza, kiedy on wymiotuje? Jak powinniśmy się odnosić do tego wszystkiego?” -Były również inne ciekawe zjawiska. Lama Yeshe nie wyglądał na bladego i wymizerowanego. Dużo stracił na wadze- jego ręce stały się drobne i wyniszczone, klatka piersiowa ogromna i wypukła, był bezwładny i osłabiony- ale jego twarz była zawsze spokojna i piękna. Jego skóra, normalnie brązowa, nabrała świetlistego, złocistego odcienia. Nigdy nie mył zębów, ale jego oddech nigdy nie pachniał brzydko. Nikomu nie robiło się niedobrze, kiedy wymiotował- i to zresztą pozbawione było nieprzyjemnego zapachu. W jego oczach zawsze była iskierka.- Pokój chorego w Aptos zamienił się szybko w teatr. Lama Yeshe każdemu przydzielił jakieś zadanie do spełnienia. Bywało, że zadania miały charakter służebny- przynoszenie mu wody, masowanie nóg, sprawdzanie zębów, poprawianie poduszek- wszystko, co mogło dać im poczucie, że nie są zbędni. Zdając sobie sprawę, co ich czeka, pewnego dnia Bev powiedziała do niego: -Lamo, tak wspaniale jest móc ci usługiwać w ten sposób. Wiem, że to bardzo rzadka sposobność, aby pozostawać z tobą w tak ścisłym, stałym kontakcie. Powoduje to w nas wiele zmian. Czy to właśnie dlatego to robisz?- A on odpowiedział po prostu: -Tak, moja droga.- Innymi razy zadania wymagały większego wysiłku. Lennie Kronisch, wykwalifikowana pielęgniarka a zarazem uczennica Lamy Yeshe, została wezwana do pomocy ze względu na swoje zawodowe umiejętności. Jak wspomina: -Przebywanie z nim oznaczało konieczność wejścia w intensywny proces całkowitej koncentracji, całkowitego zaangażowania w wykonywane czynności, oraz poświęcenia całkowitej uwagi zachodzącym wydarzeniom, minuta po minucie. Jeżeli chodzi o mnie, przeprowadził mnie przez różne doświadczenia, aby sprawdzić, jak daleko chcę się posunąć. Zabrał mnie na kres moich fizycznych, umysłowych i emocjonalnych możliwości. -Przykładowo, miał problemy ze snem, co oznaczało, że zasypiał nagle, kiedykolwiek nachodziła go taka potrzeba. Często, kiedy nieśliśmy go na jego fotel przy oknie, zasypiał w naprawdę niewygodnej pozycji, wygięty na boki, a ja nagle zdawałam sobie sprawę, że klęczę na podłodze z poduszką w rękach, podpierając jego głowę. Tak bardzo potrzebował snu. Uważałam więc, że powinnam mu pomóc tak bardzo, jak tylko potrafię. Często męczyłam się tak bardzo w tej pozycji, że myślałam, że pękną mi ręce, kolana czy kręgosłup, ale gdy tylko pojawiała się myśl, że już ani minuty dłużej tego nie wytrzymam, on się budził, i „uwalniał” mnie, jeżeli można tak to ująć.- Pewnego dnia wydarzyło się coś podobnego, co miało przedziwne skutki, kiedy doszło do jej spotkania z Lamą Oselem. -Lama Yeshe siedział w swoim fotelu i zasnął, kiedy akurat go karmiłam. Byłam pochylona nad nim, a on wyciągnął ręce i przyciągnął mnie do siebie za koszulę. Wtedy zasnął. Byłam kompletnie unieruchomiona. W jednej ręce miałam łyżkę, w drugiej trzymałam szklankę, a on trzymał się mojej bluzki. Spojrzałam, aby sprawdzić, czy mnie nie nabiera, ale to rzeczywiście było ekspresowe zapadnięcie w sen. Pomyślałam, ze jedyną właściwą rzeczą jest pozostać z nim w tej pozycji, minuta po minucie. W chwili, kiedy uznałam, że jest to już nie do zniesienia, obudził się.- -Właśnie dlatego aż do samego końca pozwalał nam kręcić się dokoła- aby udzielić nam tych specjalnych nauk. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam takich ekstremalnych sytuacji- nawet wychowując swoich troje dzieci. Zrozumiałam wtedy, że taki jest cel guru, zabrać cię w podróż poza twoje obecne ograniczenia. Ukazał każdemu z nas nasze najlepsze strony- powiedziała. Co jednak najważniejsze, w tej potencjalnie skrajnej, okropnej sytuacji byli świadkami, do jakiego stopnia Lama Yeshe porzucił lgnięcie do własnego ego, właściwie będąc pozbawionym poczucia własnego ja. -Najbardziej niesamowita w tym wszystkim była jego ciągła troska o innych ludzi. Pamiętam, że kiedyś był chory przez długi okres czasu, co było dla wszystkich czymś strasznym, oznaczało bowiem przyglądanie się, jak powoli ulatuje z niego energia. Ktoś wszedł wtedy do pokoju, a on popatrzył na niego i zapytał: jak się czujesz? Jak tam twoja rodzina?- I naprawdę właśnie to miał na myśli. -Rozmawiał z nami przez cały czas i był pełen miłości. Przytulał nas wszystkich, bardzo mocno. Czasami tylko patrzył w twoje oczy, i natychmiast czułeś ten niezwykły przepływ miłości. Było zupełnie tak, jakbyś właśnie odnalazł swoją jedyną, prawdziwą miłość. Niesamowite. Był taki chory, ale jego energia wciąż do nas płynęła- powiedziała Shasta. Koniec zbliżył się, kiedy Lama, wciąż przebywając w domu w Aptos, przeżył udar. Natychmiast zabrano go do szpitala w Santa Cruz, którego z sobie tylko znanych powodów nie cierpiał. Złapał za rękę Lennie, i tonem rozkazu zażądał: -zabierzcie mnie stąd.- Powtarzał swoje życzenie za każdym razem, kiedy się do niego zbliżała. Była rozdarta między swoją medyczną wiedzą, a oddaniem dla swojego duchowego mistrza. W końcu serce zwyciężyło, wyszła z ukrycia, jak to później ujęła, i pociągnęła za odpowiednie sznurki w administracji, aby wypisać Lamę ze szpitala. Pracownicy szpitala nie byli tym zachwyceni. Po powrocie do Aptos, ze sparaliżowaną lewą stroną ciała, Lama Yeshe wciąż demonstrował swoją niezwykłą energię. Używał wiszącego mu nad głową trójkątnego kawałka metalu, służącego do pomocy przy podnoszeniu się, do zabawy, kołysząc nim raz w jedną stronę, raz w drugą. Był w beztroskim nastroju i żartował ze wszystkimi, którzy go otaczali. Lennie nauczyła go specjalnych ćwiczeń oddechowych, które miały mu pomóc w rozluźnieniu się, i za każdym razem, kiedy przechodziła obok, wydawał z siebie głębokie udawane westchnienie, chcąc się z nią trochę podrażnić. Kiedy się nudził, jak psotne dziecko rzucał na podłogę chusteczki higieniczne, jedna za drugą, po prostu żeby dostarczyć sobie jakiejś rozrywki. Lama Zopa, wciąż pozostający przy jego boku, zdecydował, że nadszedł czas, aby wezwać na pomoc tybetańskich specjalistów. Zadzwonił do Szwajcarii i zaprosił do Kalifornii Jego Świątobliwość Song Rinpocze, wiodącego mistrza w duchowej hierarchii i jednego z osobistych nauczycieli Lamy Yeshe. Czcigodny starzec, który przekroczył już osiemdziesiąt lat, z wiotką, rzadką, archetypiczną brodą wyrastającą z jednego punktu, przybył w samą porę. Wyrecytował nad Lamą Yeshe modlitwy, dał mu inicjacje, i wyszukał w swoich starożytnych tekstach informacji na temat właściwego leczenia skutków udaru. Receptę stanowiła recytacja mantr i odizolowanie Lamy od wszelkich źródeł światła słonecznego. Odmówiono mu więc jednej z ostatnich przyjemności, siedzenia przy oknie i obserwowania słońca nad oceanem. Wycofywał się z tego życia. Co ciekawe (lub też nie, stosownie do waszych przekonań), paraliż zaczął w widoczny sposób ustępować, ale stan serca wyraźnie się pogarszał. Trzy dni po wyjeździe Song Rinpocze Lama zaczął odchodzić. Kiedy inny uczeń, który był lekarzem, przyjechał, aby się z nim zobaczyć, i natychmiast zalecił leczenie szpitalne, Lama Yeshe cudownie ozdrowiał. Lama Zopa zwrócił się z pytaniem do wyroczni, i jako najlepiej wróżące dla Lamy Yeshe miejsce wybrano szpital Cedars Sinai w Los Angeles. Został tam przeniesiony na pokładzie helikoptera, co niezmiernie mu się spodobało, żartował i śmiał się przez całą drogę. Jak się okazało, końcowe miejsce przeznaczenia Lamy Yeshe było tak oddalone od jego korzeni, ja kto tylko można sobie wyobrazić. Oddział intensywnej terapii w Cedars Sinai lśni i brzęczy zdobyczami najnowszej technologii, wynalezionymi przez zachodnią naukę, aby służyć pomocą w pokonaniu największego zabójcy- chorób serca. Wyobraźcie sobie, jeżeli możecie, tybetańskiego lamę pochodzącego z najbardziej odizolowanych miejsc na świecie, położonego pomiędzy producentami filmowymi i telewizyjnymi kacykami, którzy doświadczyli ataków serca, na najważniejszym w całych Stanach Zjednoczonych – a może i na całym świecie- oddziale kardiologii. Tutaj podłączono Lamę do imponującej liczby urządzeń i sprzętu medycznego, błyskającego i pipczącego nad nim, którego odczyty przesyłane były do „centrali”. Cedars Sinai był zimnym, kompetentnym, błyszczącym i plastikowym miejscem- czymś jednocześnie najlepszym i najgorszym, co Ameryka miała do zaoferowania. Jeżeli uznamy, że dla Lamy było to dziwne, nawet dziwniejsze było dla Cedars Sinai gościć tybetańskiego świętego męża. Razem z pacjentem przybył inny, niewielki lama w tradycyjnych szatach, który usiadł w kącie odmawiając modlitwy lub też wykonując pełne pokłony przed człowiekiem leżącym w łóżku. Przybyła także para innych tybetańskich mnichów, oraz grupa zachodnich uczniów, tłoczących się w szpitalnym pomieszczeniu, zajmujących się odprawianiem rytuałów, niezważając na szpitalne fartuchy kręcące się obok nich. Miejsce kipiało egzotyczną nowością. Nos Lamy został ceremonialnie podłączony do rurki, inną podłączono do jego ręki, jeszcze inną do serca. Pomimo tego wszystkiego, w charakterystyczny dla siebie sposób traktował swojego lekarza, Stephena Corde, którego nie spotkał nigdy wcześniej w życiu- jak gdyby był starym przyjacielem rodziny, wciąż żartował i śmiał się ze wszystkimi, którzy go otaczali. Przebywał na oddziale intensywnej terapii zaledwie przez dwie noce przed śmiercią. Nikt nie miał pojęcia, że to nadchodzi. Nocy, która miała być jego ostatnią, poprosił o chińskie danie, zjadł też trochę truskawek, z pielęgniarkami rozmawiając na temat tych, które uprawiał w ogrodzie. Przechodząc nieopodal Lama Zopa zauważył kobietę, będącą w stanie klinicznej śmierci, ale wciąż podłączoną do maszyny, która sztucznie podtrzymywała jej życie. Potrząsnął głową i zapytał, czy to samo może spotkać Lamę Yeshe. Kiedy mu odpowiedziano, że jest to możliwe, wymamrotał, że lepiej będzie, jeżeli Lama Yeshe umrze, niż żeby jego życie miałoby być podtrzymywane w taki sposób. Pouczył następnie personel medyczny, że jeżeli serce Lamy przestanie bić, nie podjęte zostaną żadne nadzwyczajne środki. Konieczne jest, aby pozwolono mu umrzeć w sposób naturalny. Zrządzeniem losu postanowił zadzwonić ponownie do Song Rinpocze, i zapytać go o radę w tej sprawie. Z powrotem nadeszła jednak przeciwna decyzja: „uczynić wszystko, co dzięki zachodniej nauce można zaoferować Lamie, aby mu pomóc.” Siły przeznaczenia zadecydowały. Lama, aż do ostatniej minuty, miał doświadczyć w pełni „zachodniej” śmierci. Nie mogło to nastąpić wcześniej, zanim zgodnie z jego życzeniem, Lama Zopa nie przeszedł wspólnie z nim przez pełną medytacyjną praktykę inicjacyjną najwyższej jogi tantrycznej formy -bóstwa Heruki- aspektu Współczującego Buddy. Kiedy skończył, jego serce zaczęło bić nieregularnie. Pielęgniarka nadzorująca pracę maszyn w pokoju „operacyjnym” zauważyła zmianę i pośpieszyła zapytać, czy wszystko jest w porządku. -Tak, moja droga-, odpowiedział. -Czy coś pana boli?- Nie.- Wyszła. Wtedy, bez żadnego ostrzeżenia, jego serce nagle przestało bić. Zapłonęły światła, włączyły się alarmy, drzwi otworzono na oścież, zewsząd nadbiegał personel medyczny. Nastąpił masowy atak paniki. Jeden z lekarzy sięgnął po coś leżącego na półce ponad głową Lamy, i wszystko znalazło się na podłodze, całe potrzaskane. Tom Waggoner, uczeń, który był wówczas z Lamą, doświadczył przerażającego bólu w piersiach. Rozpoczęła się reanimacja wstrząsami elektrycznymi. Był to najgorszy możliwy dla Lamy Yeshe sposób śmierci. Zgodnie ze wszystkimi jego duchowymi naukami, ustąpienie pracy serca nie oznacza śmierci. Dokładnie w tym czasie rozpoczyna się najważniejsza i najbardziej subtelna medytacja opuszczania fizycznego ciała przez świadomość. Dr. Code pracował nad sercem Lamy od dwóch i pół godzin, kiedy cichy głos dochodzący z kąta zasugerował, że może nadszedł czas, aby przestać. Lama Zopa nie mógł już dłużej tego znieść. Lekarz wyglądał na wyjątkowo przybitego. Później przyznał, że nigdy wcześniej nie pracował równie ciężko nad przywróceniem do życia żadnego innego pacjenta. Chociaż nie znał Lamy Yeshe, wyczuwał, że jest on kimś bardzo szczególnym. Nastąpiło to dziesięć minut przed piątą o świcie Tybetańskiego Nowego Roku, o godzinie, w której odchodzą najwięksi jogini. Niezależnie od wszystkich wydarzeń, jakie rozegrały się w ciągu ostatnich tygodni, nikt nie był w stanie do końca uwierzyć, że Lama Yeshe nie żyje. Lama Zopa w widoczny dla wszystkich sposób był oszołomiony rozpaczą. -Jestem zupełnie odrętwiały- powiedział. -Nie jestem w stanie o niczym myśleć. Ci wielcy lamowie, jak Lama Yeshe, nie pasują do nas. Z powodu naszej niewielkiej zasługi, nie pasują.- Uczniowie byli równie zaszokowani. Część oczekiwała, że podniesie się z łóżka i mrugnie do nich okiem. Jak wyjaśniły mi Bev i Shasta- Widzisz, nie była to zwyczajna śmierć. Śmiał się, żartował, i obejmował nas aż do rozdzierającej sekundy, w której zatrzymało się jego serce. Był wtedy w pełni świadomy. W ten sposób ukazał nam, że śmierć jest czymś zwyczajnym, a nie czymś, czego należałoby się obawiać. Jego ciało było chore, ale jego umysł pozostawał spokojny. Umierając na zawał serca, ukazał nam całe swoje człowieczeństwo. To, co wydarzyło się jemu, mogło się wydarzyć każdemu z nas. Tak, jak mogliśmy identyfikować się z jego chorobą i stanem fizycznym, mogliśmy się identyfikować ze stanem jego umysłu w chwili śmierci. Sposób, w jaki to uczynił, był wspaniały.- Ale były jeszcze sprawy, którymi należało się zająć. Uczniowie starali się dotrzeć do władz szpitala, aby dostać od nich pokój, w którym ciało Lamy Yeshe mogłoby leżeć nieruszane przez trzy dni, zgodnie z tybetańską tradycją. Kierownictwo szpitala odpowiedziało strachem i oburzeniem. Pozostawienie ciała zmarłego w łóżku na tak długi czas było sprzeczne ze wszystkimi przepisami. W końcu wezwali dyrektora medycznego, aby uzyskać niechętne nagięcie przepisów. Lama mógł zająć pokój w mało używanym skrzydle szpitala do 22.00 tej samej nocy. Nawet w śmierci Lama wciąż wychylał się z szeregu. W prawdziwie zachodnim stylu zjawiło się dwóch szpitalnych porządkowych, odzianych w białe spodnie, białe kitle z długimi rękawami, gumowe rękawiczki, czepki, i z maseczkami na twarzach, aby uniknąć skalania się śmiercią. Podnieśli Lamę na wózek. Wyjaśniono im, że była to wyjątkowa sytuacja i zgodnie ze zwyczajami, którym hołdował zmarły, ciało powinno być w jak najmniejszym stopniu wstrząsane czy szturchane. Potem rozpoczęła się przedziwna procesja pogrzebowa, prowadzona korytarzami szpitala Cedars Sinai w ślimaczym tempie przez Lamę Zopę i innych Tybetańczyków w szatach, odmawiających modlitwy, za którymi posuwali się zachodni uczniowie i ciało Lamy, przykryte prześcieradłem i eskortowane przez porządkowych w ich kosmicznych strojach. Pozostawiony tylko ze swoimi przyjaciółmi i uczniami, Lama, „klinicznie” zmarły, ale z subtelną świadomością wciąż żywą w jego fizycznej formie, kontynuował swoją medytację otoczony dźwiękami mantr i odmawianych modlitw. Kolor jego ciała był wciąż złocisty, a on sam, zgodnie ze słowami tych, którzy go wtedy widzieli, był piękny w śmierci. Od tego czasu, Lama Zopa wyrażał się o nim, jako o „świętym ciele Lamy”. Kiedy czas opuszczenia pokoju zbliżał się, Lama Zopa, z przeszywającym oddaniem zrobił przed swoim cennym guru i najbliższym przyjacielem, który był tak wypełniony czystą miłością, trzy pokłony. Wszyscy zgromadzeni byli głęboko poruszeni. Zaczął wykrzykiwać mantry Heruki wyjątkowo głośno, i ogłosił: -teraz medytacja Lamy jest skończona!- Jeden czy dwóch uczniów zobaczyło, jak głowa Lamy pod prześcieradłem poruszyła się, ale ruch był tak słaby, że zastanawiali się potem, czy nie ulegli halucynacji. Zdobyli potem trumnę i pozwolenie na kremację ciała Lamy na terenie Vajrapani Institute, ośrodka założonego w późnych latach 70tych. Z niekonwencjonalnym podejściem, charakteryzującym wszystkie ówczesne wypadki, Tom Waggoner umieścił trumnę w swoim pick-upie i przejechał z ciałem jakieś 350 mil do Boulder Creek, zatrzymując się po drodze, aby zmyć błoto na stacji obsługi. Być może nie był to zwyczajny karawan, ale Tom chciał, żeby wyglądał jak lśniący rydwan. Wieści o śmierci Lamy rozniosły się po całym świecie lotem błyskawicy, i zaczęli przybywać ludzie ze wszystkich zakątków globu, aby oddać hołd człowiekowi, który wszedł nie tylko do ich życia, ale też do ich serc. Leżał w otwartej trumnie stojącej w głównej sali medytacyjnej, złocisty i emanujący piękne zapachy. Do dzisiejszego dnia jego trumna pięknie pachnie. Przyleciało także wielu lamów, włączając niezmordowanego Song Rinpocze ze Szwajcarii, który tym razem przybył, aby nadzorować przygotowania do pogrzebu. Wiatr, który wył nienaturalnie podczas dni poprzedzających śmierć Lamy, ustał w chwili, kiedy odszedł, i Vajrapani Institute zaszczyciło niezakłócone niczym, spokojne i błękitne niebo. Deszcze również ustały, pozwalając, aby samochody odwiedzających mogły bez przeszkód wspiąć się po błotnistej drodze prowadzącej do ośrodka. Czystość i jasność powietrza odzwierciedlała niezwykłą jasność umysłów wszystkich, którzy opiekowali się Lamą. Kremacja powinna być ponurą, przyprawiającą o depresję ceremonią, zamiast tego okazała się być świętem, celebracją. Czasem radości i pokoju. Wydarzył się również dziwny, niezwykle zabawny moment. Na Toma Waggonera spadło zadanie utrzymywania ciała Lamy w chłodzie. Nie mając żadnego wcześniejszego doświadczenia w takich sprawach, ale pełen dobrych chęci, pokrył je taką ilością suchego lodu, że zamarzło na kamień. Swój błąd dostrzegł z chwilą nadejścia dnia kremacji, kiedy to Lama, zgodnie z tradycją, powinien zostać ułożony w pozycji siedzącej, z ramionami i nogami przyciągniętymi do ciała. -Miałem na składzie 140 funtów zamrożonego guru- zaczynał zmieniać kolor na niebieski- i musiałem rozmrozić go szybko, żeby móc zgiąć jego ramiona i nogi. Były i chichoty. Lama zawsze uczył nas, żeby w każdej sytuacji zachowywać poczucie humoru- wspomina. Ziemia była zasypana kwiatami, a zapach kadzidła unosił się w specjalnie skonstruowanej stupie, zbudowanej pieczołowicie przez jego uczniów w nocy, przy świetle włączonych świateł samochodów. Jego ciało zostało przygotowane do kremacji. Kolana zostały przyciągnięte do klatki piersiowej i przywiązane do niej za pomocą ofiarnych szarf. Jego ręce trzymające rytualne przedmioty, dordże (niewielkie berło) i dzwonek, symbolizujące niezniszczalną mądrość i współczucie, zostały skrzyżowane przy piersi. Ubrano go w bordowo- żółte szaty. Na jego głowie umieszczono czarną, potrójną koronę boddhisatwy, ozdobioną kryształowym różańcem, a jego twarz została osłonięta czerwonym suknem. Następnie jego ciało, siedzące w wyprostowanej pozycji na krześle zostało odprowadzone przez procesję aż na grzbiet górski, na którym zbudowano stupę. Miejsce zostało wybrane ze względu na rozciągający się z niego spektakularny widok na ciągnący się poniżej las, oraz na zapach niedostrzegalnego stąd oceanu. Lama Yeshe kochał to miejsce. Było to, jak sam mówił, „miejsce magiczne”. Kiedy ciało Lamy zostało umieszczone wewnątrz stupy, a ponad nim wzniesiono resztę stupy, nasączone olejem drewno zostało zapalone -zgodnie z tybetańską tradycją- przez kobietę, która nigdy w swoim życiu nie spotkała Lamy. Przez trzy godziny w płomienie wrzucano rytualne ofiary. Przez cały ten czas głęboka cisza zakłócana była jedynie dźwiękami śpiewanych modlitw i trzaskaniem ognia. Zdjęcie zrobione przez lukę w stupie ukazało później płomienie liżące czaszkę Lamy- przerażające przypomnienie jego tak często słyszanych nauk, mówiących że nie tylko wszyscy jesteśmy we władaniu przemijalności, ale że prawdziwy spokój umysłu można uzyskać jedynie poprzez zmierzenie się z rzeczywistością twarzą w twarz. Jak skomentował to Tom Waggoner: -Wszyscy kiedyś umrzemy, ale wciąż jednak boimy się śmierci. Mój buddyjski trening pomógł mi w przejściu przez śmierć Lamy bez rozpaczy. Wciąż bez końca uczono mnie, że śmierć jest tylko porzuceniem starego, znoszonego ciała, i że świadomość podróżuje dalej.- Ciało Lamy pozostawało w stupie, nieruszane przez cztery dni, aż do czasu, kiedy otworzył ją Lama Zopa w poszukiwaniu pozostałych jeszcze wewnątrz jego części. Wszystko, co się zachowało, to kawałek serca, szczęka, oraz dostojne zęby Lamy. Kolejny raz przypomnieli sobie jego słowa: -Czy jestem tym ciałem, tą formą? Kim jestem? - Z pewnością Lama Yeshe, w formie, w jakiej go znaliśmy, przestał istnieć.


Nikt posiadający zwyczajną percepcję nie dowie się prawdopodobnie nigdy, co dokładnie działo się z Lamą Yeshe podczas jego śmierci. Jednak na wyjaśnieniu tej kwestii zgodnie z tybetańską tradycją, opiera się cała idea reinkarnacji, oraz w to, jaki sposób doszło do ponownego pojawienia się Lamy Yeshe jako hiszpańskiego chłopca jedenaście miesięcy później. Tybetańczycy stworzyli bezspornie najbardziej szczegółowe i dogłębne studium na temat śmierci, jakie istnieje w dzisiejszym świecie, objaśnione w słynnym tekście pochodzącym z VII–go wieku, „Tybetańskiej Księdze Umarłych” (tyb. „Bardo Thodol”). Opisano w niej podróż świadomości (tej części człowieka, w której nie ma niczego materialnego) od chwili, kiedy oddziela się od ciała. Wszystko zaś, czego świadomość doświadcza podczas tej podróży, jest opisane systematycznie i z matematyczną dokładnością. W konsekwencji każdy Tybetańczyk jest zapoznany z charakterystycznymi punktami tej nieuchronnej podróży i nie wpada w panikę, którą może wywoływać nieznajomość terenu. Zamiast tego, utrzymując pewien poziom uważności i samokontroli, będzie w stanie dotrzeć do wartego trudu podróży, i miejmy nadzieję, szczęśliwego miejsca przeznaczenia. Dla prostego Tybetańczyka celem jest po prostu umrzeć zachowując spokój umysłu- to jest stan, pozwalający na przeprowadzenie świadomości przez śmierć. Dla zaawansowanego praktykującego cel jest jednak dużo bardziej ambitny. Po tym, jak studiował i trenował umysł przez całe życie, dochodząc do wysokiego poziomu klarowności i udoskonalenia (często przez długie okresy zupełnego odosobnienia i ciszy), tybetański jogin używa śmierci jako najlepszej sposobności, aby pokonać ostatnie przeszkody i osiągnąć przebudzenie, czy też stan buddy. Kierując się jednak ideałem altruizmu, charakterystycznym dla Mahajany, poruszony ogromnym współczuciem dla cierpienia innych, porzuca należne mu miejsce w czymś, co my nazwalibyśmy niebem, aby wypełnić swe ślubowanie powracania wciąż i wciąż do samsary (koła kolejnych narodzin i śmierci), aby ukazać każdemu z nas drogę wyjścia. Kiedy istota osiągnie taki poziom rozwoju, mówi się, że ona czy on może dyktować dokładne warunki swoich następnych narodzin, wybierając takie, które najlepiej służyłyby wypełnieniu tego ślubowania. Krążą fantastyczne opowieści o nadzwyczajnych wyczynach, których dokonują lamowie w czasie śmierci. W Tybecie powszechnie wiadomo, że kiedy Czerwona Gwardia Mao sprofanowała grobowiec jednego z najsłynniejszych świętych, Tsong Khapy, założyciela wiodącej szkoły tybetańskiego buddyzmu, zwanej Gelug, lub też Szkołą Żółtych Czapek, odnaleźli jego ciało nie tylko nienaruszone, ale z wciąż rosnącymi paznokciami i włosami, po pięciu stuleciach, jakie upłynęły, odkąd odszedł z tego świata. Istnieją jogini, którzy posuwają się jeszcze dalej, i wybierają sposób, który pozwala im na zabranie swego ciała ze sobą. Historia Tybetu jest pełna odniesień do joginów, którzy w chwili śmierci osiągnęli „tęczowe ciało” (jak Marpa Tłumacz), po czym po prostu zniknęli, pozostawiając po sobie jedynie włosy i paznokcie. Na szczęście, odkąd wielu Tybetańczyków uciekło ze swej ojczyzny, aby uniknąć okrucieństw chińskiej okupacji, także my mamy możliwość usłyszenia, a czasem nawet bycia świadkami niektórych z tych niesamowitych osiągnięć, jakie prezentują w chwili śmierci. Wielu indyjskich urzędników stało oniemiałych na widok tybetańskiego mistrza, siedzącego w pozycji lotosu, wyprostowanego jak strzała, z uśmiechem szczęścia na twarzy, emanującego piękne zapachy, na długo po tym jak ustało bicie jego serca i oddech. A wszystko to działo się w doskwierającym upale subkontynentalnego, południowego słońca, kiedy według wszelkich prawideł zmarły powinien już dawno zamienić się w gnijącą, cuchnącą papkę, nadającą się tylko na pogrzebowy stos. Mieszkając w Londynie nie miałam okazji zobaczyć tych cudów osobiście, ale inni Europejczycy oraz Amerykanie, którzy mieszkali z Tybetańczykami w Indiach i Nepalu, dali pełne świadectwo ich wyjątkowych umiejętności. Opowieść o tym, jak w północnych Indiach umarł kochany bardzo Kunu Lama, rozeszła się szeroko po buddyjskich kręgach. Był czczony przez Tybetańczyków jako największy duchowy mistrz stulecia, jedyny człowiek, przed którym widziano kłaniającego się Dalaj Lamę. Kunu Lama był w rzeczywistości Hindusem, który po dogłębnym przestudiowaniu sanskrytu i Hinduizmu, porzucił zarówno swój kraj, jak i religię, i wyruszył do Tybetu w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania, które jego własna religia pozostawiała bez odpowiedzi. Potem został wędrownym lamą, szybko zyskując reputację błyskotliwego uczonego i erysty. Uciekł z kraju wraz z innymi wysokimi lamami po chińskiej inwazji i powrócił do swojej ojczyzny. W wieku dziewięćdziesięciu lat można go było znaleźć w okolicach Świętego Jeziora w przepięknej Dolinie Kulu, ( której nazwę przetłumaczono w przewodnikach dla turystów na „Dolinę Bogów”), w pobliżu Dharamsali, siedziby Dalaj Lamy. Będąc w coraz gorszym stanie zdrowia, nabawiwszy się gruźlicy, postanowił mimo to wspiąć się na wzgórza otaczające dolinę Kulu odwiedzając klasztory po drodze i udzielając nauk, kiedy go o to poproszono. Był już luty, najzimniejszy miesiąc w roku, a Kunu Lama był tak bardzo osłabiony chorobą i wiekiem, że nie był w stanie wyjść ze swego domku odosobnieniowego, zbudowanego w jednym z najwyższych pasm tego górskiego regionu. Jednak pewnej nocy wyszedł z łóżka i wyruszył sam, przemierzając kilkaset metrów w śniegu, aż odnalazł drzewo, pod którym niezwłocznie usiadł, i w dotkliwym chłodzie odszedł z tego świata. Nikt go nie znalazł aż do następnego dnia. Jego ciało wciąż pozostawało w tradycyjnej postawie medytacyjnej. Wydawało się niemożliwe, żeby taki stary, chory człowiek mógł dokonać takiej rzeczy w tak strasznych warunkach pogodowych, ale być może potencjał, który tkwi w ludzkim umyśle, wykracza poza nasze obecne pojęcie na temat tego, co jest możliwe. Przez lata docierały do mnie inne historie, tak fascynujące, że owładnęły moją wyobraźnię. Znany szeroko Apo Rinpocze z Manali, na przykład, o którym mówiło się, że jest inkarnacją słynnego piętnastowiecznego poety- świętego, Milarepy, umarł na raka żołądka nie okazując żadnych oznak bólu. Znany był z mistrzostwa w praktyce poła, techniki polegającej na przeniesieniu świadomości, która pozwala zrealizowanemu praktykującemu na wysłanie swojej świadomości do jakiejkolwiek formy, która najlepiej odpowiada jego celom, zgodnie z jego wolą. Ciało Apo Rinpocze pozostawało ciepłe przez 14 dni po tym, jak jego serce przestało bić, aż przybył jego własny mistrz z Darjeeling i ogłosił, że ostateczna medytacja jego ucznia została zakończona. W tym momencie strużka krwi wypłynęła z nozdrza Apo Rinpocze, a jego głowa opadła na jedną stronę. Był to zewnętrzny znak, że jego świadomość opuściła rzeczywiście jego fizyczną formę. Wydawało się jasne, że Apo Rinpocze był w pełni świadomy tego, co się wokół działo i czekał tylko na przybycie swego nauczyciela, aby po raz ostatni przed końcem życia dopełnić rytuałów. Historia o Jego Świątobliwości Serkongu Rinpocze jest być może najbardziej wzruszająca ze wszystkich, które słyszałam. Miałam niewątpliwe szczęście spotkać tego niezwykłego człowieka, kiedy podczas swego pobytu w Londynie mieszkał w domu mojej przyjaciółki. Zostałam zaproszona na obiad w jego towarzystwie i natychmiast zostałam uderzona jego wyjątkową „zwyczajnością”. Bez poczucia pompy i bez żadnych ceremonii (pomimo wysokiego statusu, jakim cieszył się w tybetańskiej hierarchii) usiadł przy kuchennym stole ubrany w spodnie szaty i kapcie, jedząc momo, tybetańskie pierożki, z apetytem, który można delikatnie opisać jako „zdrowy”. Zachęcał nas, żebyśmy go naśladowali, aż wszyscy zostaliśmy kompletnie podbici. Ta „zwyczajność”, jak się później dowiedziałam, była cechą, którą umyślnie rozwijał. Często wybierał podróż trzecią klasą indyjskich pociągów, co oznaczało wygody porównywalne dosłownie do podróży w ciężarówce przewożącej bydło. Właściwie pojawiał się niekiedy i w ciężarówkach, aby udzielać nauk. Człowiek o jego pozycji był uprawniony do korzystania z samochodu z szoferem, ale on nie lubił ostentacji. Właściwie w Serkongu Rinpocze nie było niczego „zwyczajnego”. Z wyglądu sprawiał wrażenie istoty nie z tej ziemi, jego twarz była wyrzeźbioną mapą, pobrużdżoną głębokimi zmarszczkami. Jego głęboko osadzone oczy lśniły „mądrością wykraczającą poza rzeczywistość”. Jego duchowe osiągnięcia, predysponujące go do cieszenia się zasłużoną sławą były równie imponujące. W Tybecie uzyskał tytuł gesze (odpowiednik doktoratu z teologii, ale uzyskiwany po czternastu latach studiów) w wieku 23 lat. Był także jednym z niewielu spośród swoich rodaków, którzy dogłębnie poznali nauki wszystkich czterech szkół buddyzmu tybetańskiego, z których każda jest bardzo złożona. To z kolei oznaczało, że był jednym z niewielu ludzi, którzy mogli udzielać wskazówek (podpowiadać) Dalaj Lamie, podczas kiedy on sam nauczał. Był to niewątpliwie pokaz wart obejrzenia. Podczas wykładów Dalaj Lama utrzymywał niesamowite tempo; nagle zatrzymywał się i prosił Serkonga Rinpocze o słówko. Dla obserwatorów wyglądało to jak niesamowita gra- Dalaj Lama sprawdza, czy Serkong Rinpocze nadąża za nim. Niezmiennie tak właśnie się to odbywało. Oddanie Serkonga Rinpocze dla jego mistrza prawie osiągnęło ekstremum- jego oczy wypełniały się łzami kiedykolwiek ktoś wymienił imię Dalaj Lamy. Niedługo po tym, kiedy spotkałam go w Londynie, nadszedł z Indii list informujący, że Serkong Rinpocze nagle odszedł. W liście opisano niezwykłe okoliczności, jakie wybrał, by umrzeć. Pewnego dnia, podczas pobytu w odległym rejonie Spiti, leżącym w północnych Indiach, Serkong Rinpocze przywołał do siebie starego mnicha i powiedział: -Nadszedł bardzo zły czas dla Dalaj Lamy. Jego życie znajduje się w niebezpieczeństwie. Gdybyśmy wzięli to na siebie, byłoby to bardzo dobre. Ale proszę, nie mów o tym nikomu.- Dalaj Lama, o czym nie wiedział Serkong Rinpocze, znajdował się w tym czasie w podróży do Genewy. Jak zrządził los, szwajcarskie władze nie były w stanie zapewnić mu żadnej policyjnej ochrony, ponieważ wszystkie ich siły zostały skierowane do ochrony Jasira Arafata, który w pół godziny po przybyciu Dalaj Lamy, miał przylecieć na konferencję PLO. Była to, delikatnie mówiąc, wyjątkowo wrażliwa sytuacja dla Dalaj Lamy. W Spiti Serkong Rinpocze dyskretnie sugerował swoje odejście mnichom, którym służył tak długo, mówiąc im tajemniczo, że w przyszłości z wszelkimi pytaniami i problemami mają zwracać się bezpośrednio do Dalaj Lamy. Nikt nie domyślał się, co w rzeczywistości miał na myśli. Następnie przywołał tego samego starego mnicha i pojechał z nim do domu położonego trochę wyżej. Było jasne, że właściciel nie spodziewał się w ogóle jego przybycia. Serkong Rinpocze wszedł do środka, zjadł odrobinę jogurtu, i wyrecytował cały tekst Tang-cze Lekshe Nyingpo, najprawdopodobniej najtrudniejszego traktatu o pustce. Poprosił właściciela o położenie na łóżku czystej białej pościeli, po czym położył się, zrobił kilka wydechów i umarł. Dalsza część listu mówiła nam, że po tym, jak odszedł, Serkong Rinpocze pozostawał w medytacji czystego światła śmierci przez całą noc, cały następny dzień, i przez całą noc, aż do poranka drugiego dnia, kiedy to jego świadomość opuściła ciało. W tym momencie ponad domem pojawiły się tęcze, a nad wzgórzem, na którym jego ciało miało zostać poddane kremacji, widziano światła. W suchym, pełnym pyłu miejscu, gdzie nastąpiła kremacja, spomiędzy skał wytrysnął strumień. Woda tryska z tego miejsca po dziś dzień, i była przyczyną kilku uzdrowień. List wyjaśniał, że Serkong Rinpocze wypełnił dokładnie swoją obietnicę- biorąc na siebie trudności, jakich miał doświadczyć Dalaj Lama, i oddając w zamian swoją siłę życiową. Jak się później okazało, w chwili, kiedy „umierał” Serkong Rinpocze, Arafat zmienił swoje plany i zdecydował się odłożyć swoją podróż do Genewy na następny dzień. Altruistyczny czyn Serkonga Rinpocze nie był czymś wyjątkowym. Dlaczego w tym czasie nastąpiła śmierć wielu wysokich lamów pozostaje zagadką, ale mówiono, że troskę o Dalaj Lamę odczuwaną przez Serkonga Rinpocze dzieliło z nim wiele duchowo rozwiniętych istot. Zbiegiem okoliczności w okresie, kiedy zmarł Lama Yeshe wielu innych tybetańskich joginów także odeszło w niezwykłych okolicznościach. Niedługo po śmierci Lamy Yeshe, człowiek nadzorujący jego pogrzebowe rytuały, czcigodny Kyabje Song Rinpocze, także odszedł. Zachorował w letnich miesiącach roku 1984, ale ponieważ wielu przyjaciół i uczniów błagało go, aby żył, wyzdrowiał zupełnie i zgodnie z wcześniej ustalonym planem kontynuował nauczanie, studiowanie i kierowanie religijnymi ceremoniami. Wczesnym rankiem 15 listopada, Song Rinpocze wspomniał swojemu asystentowi, że odczuwa niewielki ból w klatce piersiowej. Wydawało się, że dolegliwości ustąpiły z czasem, i poczuł się na tyle dobrze, aby zjeść porządne śniadanie, mówiąc swojemu asystentowi, po odsunięciu tacy: -To było apetyczne, pyszne, wspaniałe. Byłeś bardzo dobry dla mnie-. Krótko po 9tej rano oświadczył wszystkim zebranym, że nie odczuwa już żadnych skutków swojej choroby, a następnie energicznie wymaszerował do swojego pokoju. Kilka minut później asystenci odnaleźli Songa Rinpocze siedzącego w wyprostowanej pozycji, z zamkniętymi oczami, bez najmniejszych oznak oddechu ani bicia serca. Po prostu „umarł”. Nie dotykano go, ale przeczytano rytuał tantrycznego bóstwa, który praktykował Song Rinpocze. Pozostawał w tej pozycji przez trzy dni. Po południu trzeciego dnia, pogoda, która była dotąd stała, zmieniła się. Odczuwano silne podmuchy wiatru i niewielkie wstrząsy ziemi. Ciało Songa Rinpocze odziane w kompletny strój do inicjacji, zostało umieszczone w bogato udekorowanym palankinie i przeniesione do stupy kremacyjnej przez jego uczniów. Rankiem 24 listopada komora kremacyjna została otworzona; znaleziono w niej nietkniętą czaszkę Songa Rinpocze i ogromną ilość relikwii-kuleczek, których nie było w środku, kiedy jego ciało zostało umieszczane wewnątrz komory. Na koniec, co było najbardziej spektakularne, kiedy dolna cześć stupy została zdemontowana, wszyscy obecni, włączając w to kilku ludzi z Zachodu, zobaczyło w popiołach dwa małe, ale wyraźne odciski stóp, skierowane w konkretnym kierunku. Był to dowód na to, że nie tylko Song Rinpocze zamierzał powrócić, ale także znak, gdzie rozpocząć jego poszukiwania. Jak powoli zaczynałam rozumieć, obserwowałam pokaz potęgi nie śmierci, ale przeciwstawienia się jej, a to, co demonstrował tybetański buddyzm nie było reinkarnacją samą w sobie, doktryną dzieloną z większością wschodnich religii, ale przemyślanym procesem powtórnych narodzin i rozpoznawania najważniejszych tybetańskich nauczycieli i mistrzów. Żadna inna religia nie oferuje tego. Lama Yeshe, Serkong Rinpocze i Song Rinpocze- a raczej strumienie ich umysłów- będą więc stale powracać. Kiedy zostaną rozpoznani- a poszukiwania rozpoczynają się już w chwili, kiedy ich poprzednie ciało jest spopielone- wiedza i mądrość, którą zyskali i rozwijali, zostaje poddana opiece i „wydobywana”, aby na nowo móc służyć pożytkowi ich uczniów. Implikacje tego procesu są nawet bardziej niesamowite, kiedy zrozumie się, że ich mądrość pochodzi nie tylko z procesu uczenia się, ale także z osobistego doświadczenia prawdy. Właśnie dlatego ludzie ci nazywani są „zrealizowanymi”- ponieważ prawda w nich jest w pełni obecna, zrealizowana. Także dlatego rozpoznany, inkarnowany wysoki lama otrzymuje tytuł Rinpocze, co oznacza w języku tybetańskim „drogocenny”. Istnieją relacje napisane przez ludzi z Zachodu na temat zdolności lamów ukazywanych przez nich w chwili śmierci. Lama Govinda, Niemiec wyświęcony w tradycji buddyzmu tybetańskiego, w swojej pięknej książce The Way of the White Clouds zawarł swoje osobiste świadectwo. Przywołuje w niej historię o tym jak w latach 30tych pan Hugh Richardson, brytyjski wysłannik w Lhasie, odwiedził Klasztor Dung-kar w południowym Tybecie i zobaczył wyprostowane ciało słynnego medytującego, Domo Geshe Rinpocze, mistrza Lamy Govindy, siedzącego w pozycji medytacyjnej i traktowanego zupełnie tak samo, jak za życia. Przeor klasztoru zapewniał, że ciało pozostaje w tym stanie od tygodni, i że upłynie wiele następnych tygodni, zanim zostanie złożone do grobowca. Lama Govinda pisze: „Guru nie czynił tajemnicy z tego, że wkrótce opuści swoje ciało, które stało się dla niego ciężarem. Ale -powiedział, -nie ma powodu, dla którego mielibyście się smucić. Nie porzucam ani was, ani mojej pracy dla Dharmy. Zamiast dźwigać to stare ciało powrócę w nowym. Obiecuję powrócić do was. Możecie mnie zacząć szukać za trzy czy cztery lata.-” Domo Geshe Rinpocze nie rzucał słów na wiatr, jak wyjaśnił Lama Govinda w swojej książce. Powrócił w Sikkimie, dokładnie w miejscu, które przewidziała wyrocznia w Lhasie. Widząc zbliżającą się ekipę poszukiwawczą złożoną z mnichów, wykrzyknął: „Ojcze, moi ludzie przybyli, żeby zabrać mnie do mojej gompy!”, i począwszy od tej chwili zaczął demonstrować rzadkie duchowe właściwości, które wykazywał w poprzednim życiu. Umieszczony z powrotem w Dung-kar, czterolatek zadziwiał wszystkich opanowaniem, znajomością rytuałów i szybkością, z jaką uczył się swoich skryptów. Kiedy osiągnął wiek siedmiu lat, jego nauczyciele nie mieli go już czego uczyć, tak więc wysłano go do Klasztoru Sera, w stolicy Tybetu. Co właściwie, jak moglibyśmy słusznie zapytać, robili Lama Yeshe i inni tybetańscy mistrzowie w chwili śmierci? W uproszczeniu, ponieważ jest to bardzo złożony proces, oczekują na pojawienie się, i obserwują różne zjawiska i wizje, które, jak utrzymują, towarzyszą oddzielaniu się świadomości od fizycznego ciała. Najpierw rozpoznają, że ciało staje się ciężkie i oczekują na wizję podobną do mirażu. Następnie płyny ciała medytującego zaczynają wysychać, a sam medytujący ma wizję przypominającą dym. Po tym zanika ciepłota ciała, a medytujący widzi „iskierki” swoim wewnętrznym wzrokiem. Na końcu ustaje oddech i nadchodzi wizja „migoczącego płomienia świecy”. Jak wyjaśnił kiedyś Lama Yeshe podczas długiego wykładu, jaki wygłosił na temat śmierci i umierania, przyczyna, dla której uczymy się opisów tych wizji jest taka, że dzięki temu będziemy mogli je rozpoznać i nie czuć strachu, kiedy się pojawią. -Radzisz sobie z tymi wizjami, z tymi iluzjami. Rozpoznajesz iluzje jako iluzje, projekcje jako projekcje, fantazje jako fantazje.- Ale jest to ledwie początek. Po tym, jak początkowe cztery wizje pojawiły się i zniknęły, pozostaje wciąż subtelna świadomość. Lama Yeshe był bardzo stanowczy w tej kwestii. -Mamy wciąż subtelną świadomość, nawet, kiedy ustanie oddech. Zachodni lekarze myślą, że jesteś martwy, kiedy zatrzymuje się oddech i uważają, że mogą cię teraz włożyć do lodówki! Ale z buddyjskiego punktu widzenia, nawet jeżeli nie oddychasz, wciąż jesteś żywy i czekają cię cztery następne wizje, które jeszcze nadejdą- powiedział. W kolejności są to biała wizja (jak światło księżyca w pełni), która przechodzi w czerwoną wizję (jak blask świtu), następnie w czarną wizję (jak całkowita ciemność), po której nadchodzi najwyższe, szczytowe doświadczenie- czyste światło, którego natura jest błoga ponad wszelkie słowa, i które przewyższa wszystko, czego doświadczyłeś kiedykolwiek w cielesnej formie. Co ciekawe, ostatnie dwa stadia śmierci, tak, jak są opisywane przez Tybetańczyków, zgadzają się ściśle z opisami doświadczeń śmierci klinicznej sporządzonymi przez ludzi z zachodu, których uważano za klinicznie martwych, a którzy po powrocie do życia opowiedzieli swoje historie. Wszyscy oni opisują podróż przez długi czarny tunel i pojawianie się cudownego światła, które wypełniało ich nadzwyczajnym szczęściem. Podczas gdy większość z nas nie jest w stanie zrobić niczego innego poza wygrzewaniem się w blasku czystego światła śmierci, wysoko rozwinięty praktykujący wykorzystuje olbrzymią energię, jaką wywołuje, aby medytować na pustkę, ostateczną naturę wszystkich zjawisk, także jaźni. Jest powiedziane, że kombinacja błogości i medytacji na pustkę jest tak potężna, że można ją porównać jedynie do wybuchu nuklearnego, usuwającego wszystkie przeszkody, które pozostały jeszcze na drodze do osiągnięcia w pełni przebudzonego stanu, wszechwiedzącego umysłu. Stanu Buddy. Kiedy przemija wizja czystego światła, zwykła istota popychana jest bez udziału własnej woli, przez nawykowe skłonności umysłu, do następnego stanu „stawania się”. Buddyzm tybetański utrzymuje, że zwykłe jednostki nie mają prawdziwej kontroli nad tym, jakie będzie ich następne życie, ponieważ nie mają kontroli nad skłonnościami swoich umysłów. Jesteśmy więc bezwolnie przepychani z jednej egzystencji do innej, zdani na łaskę naszych pragnień i niechęci. Ktoś, kto posiada nad umysłem całkowitą kontrolę, może skierować swoją świadomość do każdej formy, jaką wybierze. Mógłby, jeżeli taka byłaby jego wola, pozostawać w „czystej krainie”, doświadczając tam ciągle nieporównywalnej z niczym błogości. Lub też, jeżeli byłby prawdziwym Bodhisattwą, usłyszałby płacz cierpienia innych istot, i zgodnie ze swoim życzeniem, wybrać powracanie, aby móc im pomagać. Takie są zasady szlachetnej Ścieżki Mahajany, „Wielkiego Wozu”, taki jest sposób, w jaki altruizm przybiera praktyczną formę, a praktykujący tę ścieżkę mają wiele wspólnego z prawdziwym chrześcijaństwem. Porzucenie „ja”, kochanie wrogów, nadstawianie drugiego policzka, praca dla dobra innych. Jest to oczywiście najtrudniejsza ze wszystkich ścieżek. Jak daleko zaszedł na niej Lama Yeshe nigdy nie byłam w stanie osądzić. Z pewnością cechowała go imponująca prezencja i wszystkie atrybuty świętości. Ale on osobiście nigdy nie przechwalał się swoimi psychicznymi mocami, preferując pozostawanie na naszym poziomie. Kiedy mówił, niezmiennie włączał do przykładów także i siebie, jak na przykład podczas swego wykładu o pustce, udzielonego z typową dla niego werwą. -Musimy rozwinąć doświadczenie Śunjaty (pustki), nieprawdaż? Musimy je rozwijać stopniowo, kawałek po kawałku. Najpierw mamy niemowlęce doświadczenie Śunjaty, rozumiecie, potem nastoletnie doświadczenie Śunjaty, potem doświadczenie Śunjaty średniego wieku, a potem doświadczenie Śunjaty starszych ludzi, i w końcu wielkie doświadczenie Śunjaty. Mówimy tu o doświadczeniu, wiecie, a nie o czymś w rodzaju intelektualnej wycieczki. Intelektualiści myślą, że Śunjata powinna być tym lub owym, ale w rzeczywistości jest różna od intelektualnej gadki. To musi być organiczne, rozwijane powoli, powoli.- Stało się więc jasne, że Lama Yeshe musiał sam zrealizować wielkie doświadczenie Śunjaty. Ale i tak wciąż zaprzeczał, że posiada jakiekolwiek duchowe osiągnięcia. -Nie jestem wysoko zrealizowanym człowiekiem-, skromnie powiedział swoim uczniom w Kalifornii na kilka miesięcy przed śmiercią, -ale jestem pełen oddania. Jakoś chciałbym w możliwie największym stopniu poświęcić moje życie dla innych. Nawet, jeżeli jestem tylko skromnym mnichem, powinniście myśleć, że zawsze jestem z wami. To bardzo ważne.- Była to kwintesencja jego stylu, i cecha, którą w nim kochaliśmy, preferując ten typ zachowania nad wywyższanie się, jakie zaobserwowałam u niektórych indyjskich guru, którzy ze swoich nadprzyrodzonych mocy robili publiczny spektakl i otwarcie twierdzili, że są bogami. W jakiś sposób to nigdy nie wydawało się do końca szczere, i byłam szczerze zachwycona, kiedy pewnego dnia wpadła mi w ręce historia o tym, jak Budda zbeształ pewnego mnicha za to, że publicznie dokonywał cudów, utrzymując, że największym cudem jest przekształcenie ludzkiego serca. Było jasne, że Lama Yeshe był dobrze obeznany z przebiegiem procesu śmierci. Często o tym mówił. -Nie musicie się bać, że umieranie jest czymś strasznym, czymś w rodzaju czarnej dziury, która was wessie i zje. Myślimy, że umieranie to coś wielkiego- coś gorszego niż strata dziewczyny, chłopca, męża czy żony- mawiał, rycząc ze śmiechu. -To jest złe podejście! Umieranie jest czymś lepszym niż jakakolwiek dziewczyna, chłopak, mąż czy żona, ponieważ ci ludzie mogą dać ci jedynie niewielką błogość. Doświadczenie śmierci obdarza niezwykłym spokojem. Kiedy umierasz, i kiedy nadchodzi czyste światło, znajdujesz się w absolutnym stanie błogości, obejmującej uniwersalną rzeczywistość, nie tylko twoją zwyczajną, konkretną, konceptualną rzeczywistość. Medytujący mogą pozostawać czystym świetle przez wiele, wiele dni, czy miesięcy. To jest możliwe, wiecie!- Powtarzał nam wciąż swe rady, żebyśmy starali się być świadomymi tego, co dzieje się z naszym umysłem, kiedy zasypiamy, mówiąc, że proces zasypiania jest bardzo podobny do naturalnej śmierci, szczególnie, jeżeli chodzi o sposób, w jaki „gruba” nieświadomość naszego wędrującego umysłu zatapia się w subtelniejszą świadomość stanu śnienia, a następnie w stan głębokiego snu. -W stanie tym (głębokiego snu), twoja świadomość znajduje się w swoim podstawowym stanie, pozbawionym intelektu. Nie masz politycznego umysłu, komunistycznego umysłu, kapitalistycznego umysłu, gniewnego, zazdrosnego, dumnego umysłu. Dlatego kiedy wstajesz rano, twoje zanieczyszczone koncepcje straciły na znaczeniu podczas snu, i jesteś troszeczkę bardziej klarowny. Z tego też względu jest to najlepszy czas na koncentrację czy medytację- powiedział. Osobiście nigdy nie byłam wystarczająco uważna, kiedy szłam do łóżka, aby móc obserwować swój umysł podczas procesu zasypiania i snu, ale wielu tybetańskich joginów tak postępuje, przygotowując się na moment, kiedy nadejdzie prawdziwa śmierć. Przyjaciele, którzy przebywali z Jego Świątobliwością Songiem Rinpocze i Serkongiem Rinpocze potwierdzili, że ich pościel nie była nawet zmarszczona. Ponieważ żadne z nas nie miało naprawdę pełnego obrazu nadprzyrodzonych mocy Lamy Yeshe, musieliśmy w tym względzie polegać na świadectwie jego najbliższego przyjaciela i ucznia, Lamy Zopy. Omawianie kwestii duchowego rozwoju twojego, czy też osób trzecich uważane jest w kulturze tybetańskiej za coś pozostającego w całkowitej sprzeczności z etykietą, ale tabu to zostaje zniesione, kiedy dana osoba odchodzi z tego świata. Ponieważ Lama Yeshe umarł, Lama Zopa oddał wzruszająco hołd swemu guru, co dało nam niejaki wgląd w wielkość człowieka, który pozostawał z nami przez kilka krótkich lat. -Większość zwykłych ludzi, którzy nie znali poziomu urzeczywistnienia Lamy Yeshe, nie zdawała sobie sprawy z tego, że jest on ukrytym jogiem. Zawsze po lunchu lubił odpocząć sobie przez jedną lub dwie godziny. Gdziekolwiek by nie był, zawsze to robił. Na początku myślałem, że jest to zwykła drzemka, ale z czasem przekonałem się, że były to jego sesje medytacyjne. Właśnie wtedy zwykł medytować na czyste światło. Lama był ukrytym jogiem- on nigdy nie spał.- Lama Zopa kontynuował przytaczanie kolejnych opowieści o innych duchowych osiągnięciach Lamy. Kiedyś podsłuchał, kiedy Lama Yeshe od niechcenia w rozmowie z innym joginem wspomniał, że podczas debaty w klasztorze Sera w Lhasie, kiedy jeszcze był młody, urzeczywistnił pustkę. -Wolą Lamy było pracować dla dobra innych, i miał dla tej pracy niewiarygodne oddanie. Planował wielkie przedsięwzięcia dla dobra innych, i aby rozpowszechniać nauki. Nie tylko je sobie wyobrażał, on je także realizował. Zapewniał, że jego plany zostaną zrealizowane… Umysł Lamy był otwarty. Jego serce było otwarte na wszystkie tradycje, na wszystkie religie. Miał wielki wgląd i mógł spoglądać w przyszłość. Nie znajdował się na wąskiej ścieżce. Nie był taki jak niektórzy, co przywiązują się liną do góry z obawy, że mogą spaść.- Mówił dalej: -wśród boddhisatwów są tacy, którzy mają silniejszą wolę, aby pracować dla innych. Na przykład Budda Śakjamuni. Kiedy był bodhisattwą, ofiarował swoje ciało tygrysom, ponieważ były głodne. Lama posiadał moc kontrolowania swojego życia, przedłużenia życia bardziej, niż myślano, że jest to możliwe. Jego moc pochodziła z urzeczywistnienia tantr i z jego wielkiej bodhicitty. Zrobił to, żeby poprowadzić swoich uczniów, aby pomóc nam uczynić nasze życia pełniejszymi znaczenia, aby wyprowadzić nas z pomieszania. Chciał przekazać, że poza naukami i zwykłym życiem, nawet prosty akt oddychania może zostać przekształcony w aktywność mającą na celu pomoc czującym istotom. Kiedy to mówił, czułem że opisuje siebie.- Lama Zopa podsumował swoją wypowiedź ujawniając, że w tantrze, najdonioślejszej i najbardziej złożonej z wszystkich duchowych praktyk, podczas której medytujący wizualizuje siebie jako oświeconą istotę, Lama Yeshe był także mistrzem. Doprowadzając przez wiele lat swoją tantryczną praktykę do doskonałości, Lama zdołał w chwili śmierci przeprowadzić samo-inicjację buddy Heruki i odszedł we wzniosłym stanie doświadczenia wielkiej błogości i pustki. Możemy więc założyć, że w tym wysoce zmechanizowanym, bezosobowym pokoju w szpitalu Cedars Sinai w Los Angeles, Lama Yeshe przywołał wszystkie swoje znaczne mentalne siły, aby wykorzystać w pełni wielki potencjał, jaki ma do zaoferowania doświadczenie śmierci. A kiedy zakończył, z umysłem pozostającym w czystym świetle, rozejrzał się i znalazł możliwie najlepszy pojazd, który umożliwi mu kontynuację jego wielkiej pracy- znoszenia barier między narodami i religiami, aby ukazać istotom ludzkim znacznie bardziej szeroką, uniwersalną mądrość i szczęście.


12tego lutego 1985 roku, w szpitalu państwowym w Granadzie, w Hiszpanii, narodził się Osel Hita Torres. Przybył na ten świat nie przysparzając swej matce żadnego cierpienia, z szeroko otwartymi oczyma. Nie płakał. Atmosfera na sali porodowej była jakby naładowana- panowała w niej niezwykła, naznaczona wzniosłością cisza. Szpitalna obsługa była w niezwykły sposób poruszona. Wyczuwano, że narodziło się niezwykłe dziecko. Na zewnątrz rozwarły się niebiosa. Maria, matka dziecka, leżąca z nowonarodzonym synkiem u boku, była przerażona. Błyskawice rozświetlały niebo, lał deszcz, wypełniając wodą ulice do tego stopnia, że wyglądały jak wezbrana rzeka. Był to pierwszy raz, kiedy rodziła sama, w szpitalu. Czwórkę swoich dzieci urodziła w domu, zgodnie ze swoim życzeniem, ale z jakichś niewiadomych powodów tybetański lama poradził jej, aby piąte urodziła otoczona technologią współczesnego szpitala. Pomimo całej aparatury i chłodnej formalności szpitalnej obsługi, poród był śmiesznie łatwy. Tylko jeden skurcz i dziecko już było na świecie. Teraz czekała na nadejście swojego męża, Paco. Kiedy przyszedł, spojrzał na swojego syna i powiedział z podziwem: -on jest taki spokojny, jego twarz jest pełna światła.- Maria poprosiła, aby wybrał dla niego jakieś imię. Kiedy powrócił następnego ranka, powiedział, że dziecko powinno nazywać się „Osel”, co po tybetańsku oznacza „czyste światło”. Było to dziecko, które w przyszłości miało zostać jednym z najbardziej niezwykłych duchowych przywódców swoich czasów. Osel Hita Torres został bowiem wkrótce oficjalnie rozpoznany przez samego Dalaj Lamę jako inkarnacja zmarłego Lamy Thubtena Yeshe, który zmarł w Kalifornii jedenaście miesięcy wcześniej. Mówiono później, że dla Lamy było typowe zainscenizowanie archetypowej zachodniej śmierci i archetypowych zachodnich narodzin- po prosu dla samej możliwości ich doświadczenia. Od chwili, kiedy zabrali Osela do swojego małego domu, który został zbudowany przez Paco w prostej, czarownej wiosce Bubión, położonej wysoko w górach Alpujara, Maria zauważyła, że syn nie był podobny do innych jej dzieci. Nigdy nie płakał. Kiedy zdarzało jej się zapomnieć go nakarmić, ponieważ była zajęta opieką nad innymi dziećmi, ruszała biegiem na górę, i znajdowała go leżącego spokojnie, rozglądającego się i cierpliwie na nią czekającego. Przesypiał całe noce, odkąd się urodził. Było tak, jakby jego przyjście na świat miało w zamierzeniu nie spowodować żadnego zamieszania ani kłopotu dla rodziny. Właściwie odkąd się urodził, Osel przynosił rodzinie szczęście. W ciągu ostatnich sześciu lat życie Paco i Marii było ciężkie- tak wiele osób należało wykarmić, a tak skromne były środki, które mogli na to przeznaczyć. Byli zakopani w długach i napięcie dawało o sobie znać. Ich małżeństwo było dobre, ale łączący ich związek zaczynał rozpadać się pod ciężarem stresu. Teraz w Bubión miał zostać wybudowany nowy hotel, i Paco znalazł pracę jako robotnik budowlany. Pracował ciężko i pieniądze zaczęły szybko napływać. Wkrótce byli w stanie do swojego ciasnego, zatłoczonego domku dobudować kilka dodatkowych pokoi, których rodzina tak bardzo potrzebowała. Napięcie zmalało. Życie nagle zaczynało ulegać poprawie. Jak na nieplanowane dziecko, Osel radził sobie całkiem nieźle. Jednak ta bezpretensjonalna, ciężko pracująca hiszpańska para nie miała pojęcia, jak ogromne zmiany wniesie do ich życia nowonarodzony syn. Paco i Maria poznali się na Ibizie w 1976 roku. Paco, nieśmiały, skromny mężczyzna o dobrej, delikatnej twarzy i przeszywających, niebieskich oczach, pochodził z biednej rodziny i opuścił szkołę w wieku 9 lat, aby pracować w fabryce. Później, szukając czegoś więcej, rzucił swoją pracę i wyruszył na Ibizę, gdzie poznał Francois Camus, Francuza, który spotkał Lamę Yeshe i zetknął się z buddyzmem tybetańskim podczas swoich podróży na Wschód. Paco słuchał tego, co Francois miał mu do powiedzenia, początkowo jedynie zaintrygowany, później głęboko zainteresowany. Maria, ciemnowłosa i ciemnooka, pełna życia i niezwykle atrakcyjna, zrobiła sobie na Ibizie tygodniową przerwę w pracy, polegającej na kupowaniu i sprzedawaniu znaczków pocztowych. Spotkała Paco i Francois, i nigdy już nie wróciła do domu. Pochodząca z klasy średniej, i wykształcona w klasztornej szkole, nie interesowała się szczególnie buddyzmem, ale z pewnością polubiła ludzi, którzy go praktykowali. -Byli tacy spokojni, i dobrze było przebywać w ich towarzystwie- powiedziała. Szczególnie polubiła Paco. Wkrótce ich związek stał się faktem. Ich spokojna, wyspiarska egzystencja straciła nieco na uroku, kiedy w 1977 roku na Ibizę, na dwutygodniowy cykl wykładów przybył Lama Yeshe. Maria nigdy wcześniej nie spotkała nikogo takiego. -Mieliśmy okazję wysłuchać nauk innych tradycyjnych tybetańskich lamów, którzy mu towarzyszyli, i chociaż miałam otwarty umysł, uważałam, że cała ta cześć, pokłony składane przed nimi to jednak pewna przesada. Wtedy pojawił się Lama Yeshe. Liczba osób, które przyszły go zobaczyć, podwoiła się- poziom podekscytowania był bardzo wysoki. Nadszedł uśmiechając się do każdego, promieniując dobrem. Wtedy zaczął się głośno śmiać. Śmiał się i śmiał. Nigdy nikogo życiu nie spotkałam nikogo takiego. Jego energia, moc, którą promieniował, były niesamowite. Przekazywał nauki minami, rękoma, całym ciałem- w każdy możliwy sposób, abyśmy mogli go zrozumieć. Chociaż nie rozumiałam ani słowa z tego, co mówił, coś się zmieniło wewnątrz mnie. Nie potrafię opisać tego uczucia, ale wiem, że było bardzo silne. Spontanicznie złożyłam razem dłonie przy sercu. Wiedziałam, że jest to człowiek, któremu mogę poświęcić swoje życie- powiedziała. Maria, Paco i Francois udali się więc do Lamy Yeshe z pomysłem założenia ośrodka odosobnieniowego w centralnej Hiszpanii. Lama wysłuchał ich planów i wyraził zgodę. Ibiza była dobrym miejscem na zainicjowanie zainteresowania buddyzmem, ale potrzebne było bardziej „poważne” miejsce, aby ustabilizować praktykę. Lama dodał swoje własne sugestie- ośrodek powinien być otwarty dla ludzi różnych religii, którzy potrzebowali czasu, przestrzeni i spokoju, aby rozwijać swoje życie wewnętrzne. Po długich, żmudnych poszukiwaniach znaleźli w końcu właściwe miejsce, działkę położoną na szczycie najwyższej góry Hiszpanii, Mulhacen, 3.422 metrów nad poziomem morza, w paśmie górskim Alpujara, na południe od Granady. Powietrze było czyste, widok cudowny, nie docierał tam żaden hałas, ani spowodowany przez maszyny, ani przez ludzi. Było także bardzo odległe i niedostępne. Przez sześć lat Paco i Francois włożyli całą swą energię i pieniądze w przekształcenie go w miejsce gotowe do zamieszkania, budując nie tylko chatki odosobnieniowe i salę medytacyjną, ale również drogę, która do nich prowadziła. Był to herkulesowy wysiłek, zainspirowany ich oddaniem. Ich wysiłki zostały nagrodzone nagłą i nieoczekiwaną wizytą Jego Świątobliwości Dalaj Lamy, który przybył do Bubión, gdzie najpierw spotkał się z tamtejszym księdzem i gdzie wspólnie odprawili mszę, a następnie wyruszył do ośrodka odosobnieniowego, który nazwał Osel- Ling („Miejsce Czystego Światła”, oznaczające światło najczystszego, najbardziej subtelnego stanu umysłu, ostatecznego celu medytacji). Nikt nie był od końca pewien, co skłoniło Dalaj Lamę do zrobienia tego dziwnego objazdu w czasie jego europejskiej wizyty, aby odwiedzić odległą buddyjską placówkę prowadzoną przez zapalonych, ale niewiele znaczących buddyjskich uczniów. Później, kiedy Paco, zainspirowany światłem ujrzanym na twarzy swojego synka, wpadł na pomysł nazwania go Osel, Maria początkowo się wahała. Wydawało się to pretensjonalne, i zbyt trudne do sprostania. Wtedy do akcji wkroczył Francois. -Włożyliście w pracę nad ośrodkiem tak wiele, że ośrodek powinien się stać także częścią was- argumentował. Maria uległa. Podczas gdy Paco wkładał swój fizyczny wysiłek w budowę ośrodka, ona wkładała swój w wychowywanie dzieci, mieszkając z nimi w Bubión, gdzie warunki do opieki nad niemowlętami były bardziej odpowiednie. Jej związek z Paco był niezwykle owocny, co sprawiało im pewne problemy. Ona sama nigdy nie pragnęła dzieci, a jej instynkt macierzyński nie dorównywał pragnieniu niezależności. Głośno skarżyła się Lamie Yeshe- żaląc się, że nie może uczestniczyć w długich odosobnieniach, jak jej nieobciążeni obowiązkami przyjaciele. -Twoje dzieci są twoim odosobnieniem- odpowiadał. -Powinnaś do każdego z nich odnosić się, jakby było Buddą, ponieważ tak naprawdę nigdy nie wiesz, kim są. Nawet, jeżeli nie są Buddami, dla twojego umysłu dobre będzie, jeżeli będziesz tak myślała. Poza tym prawdą jest, że każdy z nas posiada potencjał do osiągnięcia stanu buddy, i dla dzieci dobre będzie, jeżeli będziesz je w ten sposób traktować- powiedział jej. Niemniej jednak, kiedy Osel został poczęty, wpadła w furię. Miała czworo dzieci poniżej szóstego roku życia: 5-cio letniego Yeshe, 4-ro letnią Harmonię, Lobsang (2 latka), oraz pięciomiesięczną Dolmę. Przez większość czasu siedziała sama z dziećmi (Paco był zajęty pracą ośrodku) w zatłoczonym małym domku, pozbawiona jakiejkolwiek pomocy i nękana problemami natury finansowej. Następne dziecko było w tej sytuacji dokładnie tym, czego nie chciała. Co zakrawa na ironię, Paco kilka tygodni wcześniej próbował ją namówić do założenia spirali, ponieważ inne metody antykoncepcji po prostu były w ich przypadku zawodne- ale pomysł ten był dla niej wstrętny. Odwiedziła nawet lekarza, ale odeszła sprzed drzwi, ponieważ zdawała sobie sprawę, że nie mogłaby przejść nad tym do porządku dziennego. Lama Yeshe właśnie umarł, i Maria, próbując wymyślić sposób, żeby uspokoić Paco, powiedziała mu: -a może Lama Yeshe szuka matki?- Paco nie był przekonany. Trzy tygodnie później odkryła, że ponownie jest w ciąży (pomimo stosowania antykoncepcji), i kiedy wykrzyczała nowinę Paco, kwaśno przypomniał jej ten żart- może to Lama- powiedział z sarkazmem. Myśl, że rzeczywiście mógłby to być Lama, była jednakże jedyną rzeczą, dzięki której nie popadła w rozpacz. –Była to mrzonka, fantazja, jedyna rzecz, która pozwalała mi się jakoś trzymać. W rzeczywistości ani przez sekundę to nie wierzyłam- powiedziała. W tym czasie wszystkie ośrodki FPMT na całym świecie otrzymały zawartą w liście od Lamy Zopy wiadomość, że nie ma już potrzeby, aby uczniowie w dalszym ciągu modlili się o szybki powrót Lamy Yeshe, ponieważ jakaś kobieta już znosi go pod sercem. Maria i Paco przyjęli wiadomość z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony, byli zachwyceni wiadomością, że być może zobaczą znów swojego ukochanego Lamę. Z drugiej, w naturalny sposób wątpili w całą tą teorię reinkarnacji. Posiadali intelektualną wiedzę na ten temat, podobnie jak wielu z nas, ale brakowało im osobistego doświadczenia. Po zastanowieniu jednak postanowili postrzegać nadchodzące wypadki jako wspaniałą okazję do zrozumienia, jak reinkarnacja naprawdę działa. Nawet nie przypuszczali, jak blisko tych wypadków się znajdą. Maria miała się dobrze i porzuciła fantazjowanie o tym, że Osel to powtórnie narodzony Lama Yeshe, gdy tylko się urodził. Była zbyt zajęta swoimi domowymi obowiązkami, żeby angażować się w takie marzenia. Zauważyła jednak, że Osel w dalszym ciągu różnił się od innych dzieci. Nie wydawał się tęsknić za jej obecnością, ani za swoim rodzeństwem. Był samowystarczalny, prawie jakby zatopiony w medytacji, i potrafił godzinami kontemplować niezwykłe rzeczy. –Zwykł trzymać w rączce i wpatrywać się w niewielkie przedmioty, takie jak na przykład pojedynczy włos, przez długi czas. Większość dzieci nie ma ani fizycznych możliwości, ani też zainteresowania takimi rzeczami- zadumała się Maria. –Miał też niesamowitą zdolność koncentracji.- Kiedy Osel miał pięć miesięcy, Paco i Maria zabrali go w małym koszyku do Szwajcarii na inicjację Kalaczakry, której udzielał Dalaj Lama. Później wybrali się do Niemiec, aby wziąć udział w spotkaniach FPMT, kierowanego obecnie przez Lamę Zopę, który przejął obowiązki głowy rozrastającej się szybko organizacji po Lamie Yeshe. Kiedy Lama Zopa zauważył dziecko, zapytał o jego imię, i kiedy powiedziano mu –Osel, z Osel- Ling- wybuchnął śmiechem. Później, podczas ceremonii, którą kierował, napomknął zagadkowo: - Lama jest bardzo blisko nas w tej chwili. Być może nawet jest z nami w tym pokoju.- Maria spojrzała na ciężarną kobietę na widowni i zastanowiła się. Czy Lama Zopa odnosił się do duchowej obecności Lamy Yeshe, która z pewnością była odczuwalna w tym momencie? Nikt nie spodziewał się, że mówi o małej istotce w koszyku. Dwa miesiące później Lama Zopa przyjechał do Osel- Ling, aby udzielić nauk. Podczas przerwy na herbatę Maria wyszła z sali medytacyjnej, i po powrocie, ku swojemu zaskoczeniu, zobaczyła, że Lama Zopa podniósł Osela i usiadł razem z nim na tronie. Dziecko było zajęte zabawą dordże i dzwonkiem- rytualnymi przedmiotami używanymi przez tybetańskich lamów. W czasie lunchu Lama Zopa przywołał do siebie Marię i wypytał ją dokładnie o okoliczności poczęcia Osela i kilka innych kwestii. Nie padło z jego strony ani jedno słowo komentarza. Zamiast tego, przed swoim wyjazdem przeprowadził dla Osela ceremonię długiego życia, wyjaśniając rodzicom: -Osel jest bardzo szczególnym dzieckiem. Jego karmą w tym życiu jest wyzwolenie wielu, wielu czujących istot. Być może tysięcy. Opiekujcie się nim starannie. Trzymajcie go z dala od zanieczyszczonych miejsc. Nie pozwalajcie ludziom palić w jego obecności. Obejmijcie go bardzo troskliwą opieką.- Potem podarował Marii malę (różaniec) Lamy Yeshe, którą Lama miał przy sobie w chwili śmierci. Maria była zdenerwowana. Czy mogła w jakiś sposób wpłynąć na Lamę Zopę poprzez swoje szalone fantazje, które miewała w czasie ciąży? Czy w jakiś sposób Lama Zopa nie przechwycił czegoś z jej myśli, i podświadomie nie był przez nie kierowany? Ale potem życie toczyło się zwykłym, monotonnym, codziennym trybem, i Maria, otoczona przez pięcioro dzieci, zepchnęła słowa Lamy Zopy głęboko na dno swego umysłu.


Już od trzech miesięcy siedzę na wzgórzu Kopan, obserwując Osela, małego lamę, pochłoniętego codziennymi zajęciami. Jest to zarówno przywilej, jak i przyjemność, ponieważ dni, kiedy można będzie po prostu wspiąć się po krętych kamiennych schodach na tyłach gompy, wejść bez pukania do jego pokoju, i bawić się z nim ku obopólnej radości, są już policzone. Czas jego absolutnej wolności zmierza ku końcowi. Kłaniają się obowiązek i dyscyplina –przeznaczenie, do którego się urodził. I tak więc przez ten krótki czas patrzyłam na tą silną, krępą figurkę, drobiącą nóżkami po całym swoim królestwie, w bordowych szatach, podtrzymywanych przez żółte szelki, ze srebrnym relikwiarzem od Lamy Zopy, zawsze wiszącym mu na szyi, w żółtej czapce bejsbolowej, chroniącej jego ogolona głowę przed palącymi promieniami letniego, nepalskiego słońca, z fascynacją i zachwytem. Gdziekolwiek pójdzie, przynosi ze sobą uśmiech. –Widzisz- mówi Lama Zopa, -już teraz przynosi tak wielu ludziom szczęście, samą swoją obecnością.- Chodzi więc tu i tam, poklepując wielkie kopańskie psy, bawi się w piaskownicy, samowystarczalny, spokojny mały chłopiec, z otaczającą go aurą głębokiego zadowolenia. Przez większość czasu wydaje się być poważny i zamyślony, chociaż jego witalność jest wszechobecna, a poczucie humoru czai się płytko pod powierzchnią, gotowe w każdej chwili się ujawnić. Są chwile, kiedy zachowuje się dziecinnie. Na przykład, kiedy płacze, ponieważ rzeczy nie ułożyły się po jego myśli, ale są one rzadkie i nie trwają długo. Przez większość czasu Osel nie wydaje się być w ogóle dzieckiem –raczej kimś dorosłym, żyjącym w ciele dziecka, kto przechodzi przez zachowania typowe dla dzieci, ponieważ właśnie tego się po nim oczekuje. Co ciekawe, wydaje się, że kontroluje każdą sytuację. „Nie Lama. Tenzin Osel” –takie były jego pierwsze słowa skierowane do mnie, wypowiedziane cicho, lecz z naciskiem, w dniu mojego przyjazdu. „Moje imię, Tenzin Osel”, powtórzył. Słuchałam jego słów, zauważając, że być może nie tylko powiadamiał mnie, że niedawno otrzymał dodatkowe imię Tenzin od Dalaj Lamy (Jego Świątobliwość obciął także jego włosy i wprowadził do w życie klasztorne), ale że również podkreśla różnicę między nim samym, a Lamą Yeshe, czy po prostu „Lamą”, jak go wszyscy nazywali. Tenzin Osel wyraźnie pragnął, żebym dowiedziała się, że posiada swoją własną tożsamość. Przychodzi do mnie całkiem często. Staje w moim pokoju, obserwując, jak piszę na maszynie, patrząc na mnie rozbrajająco pewnym wzrokiem. Mówię mu, jak mi idzie praca, a on słucha z zainteresowaniem. Rozumie wszystko, co mówię, i jak sądzę, dużo, dużo więcej. Wciąż zadziwia mnie, że pomimo całej uwagi skupionej na nim w ogóle nie jest rozpuszczony. Tak łatwo mogłoby się to wydarzyć, z ciągłym napływem dziennikarzy, fotoreporterów, ekip telewizyjnych, pokłonów, prezentów, i oddanych uczniów, gotowych wypełniać jego polecenia. To, że się taki nie stał, wydaje się być po części zasługą jego własnej natury, a po części dobrej, lecz silnej ręki Basili’ego Llorki, jego asystenta. -Nie chciałbym zobaczyć, jak jest psuty –co może się zdarzyć z innymi rinpoczami, którzy są obdarowywani rolexami i innymi drogimi podarunkami. Najlepszą rzeczą, jaką mogę zrobić, pomóc mu ukazać wewnętrzne cechy, jakie posiada lama, takie jak skromność, szczodrość, brak przywiązania, dobroć. Jeżeli jest lamą o wielkiej wartości, musi to się brać, pochodzić od niego samego –a ja zamierzam zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby nie dopuścić, żeby poddano go warunkowaniu- powiedział Basili, który podobnie jak Gloria, jego pierwsza asystentka, nie jest niechętny wymierzeniu Oselowi tego, co nazywa „pam pam” na pupę, kiedy zajdzie taka potrzeba. Więź między nimi jest wyraźnie silna. Do chwili obecnej mieszka z Basili’m, który rozmawia z nim po hiszpańsku, i z australijskim mnichem, który mówi do niego po angielsku, w pokojach, które zajmowało dawniej jego poprzednie wcielenie: w małej sypialni, z której rozciąga się widok na ogrody przed gompą, nawet mniejszym pokoju zabaw, i wspólnej jadalni. Otaczają go lamowie i gesze, którzy przybyli do Kopan zainspirowani osobą Lamy Yeshe i jego śmiałą, wielką wizją przynoszenia Dharmy Buddy indzi (ludziom z zachodu). Ich pokoje również prowadzą do jadalni i wspólnych pomieszczeń. Panuje tu rozluźniona, nieformalna atmosfera w tybetańskim stylu, każda z mieszkających tu osób korzysta z własnych, prywatnych kwater, ale również dzieli z innymi wspólną przestrzeń. Dni Osela są proste, a każdy z nich powiela prawie identyczny schemat. Wstaje o 7.30 rano, uśmiechnięty i w dobrym nastroju, zgodnie z tym, co mówi Basili, który śpi obok jego łóżka na podłodze, i wskakuje w jego ramiona, jeżeli ten akurat nie skończył swoich porannych medytacji. Potem się ubiera i idzie do pokoju zabaw na śniadanie –owsiankę, tost i mleko- które zjada szybciej niż Basili. Potem nadchodzi czas na poranne zajęcia „przedszkolne”, składające się ćwiczeń w liczeniu i rysowaniu, które mają na celu rozwijać jego zdolności motoryczne. Potem zaczyna się najważniejsze ze wszystkich zajęć dnia- zabawa. Osel wchodzi w ducha zabawy z oddaniem i koncentracją, która rzeczywiście godna jest wielkiego lamy. Może bawić się godzinami swoimi klockami lego, ciężarówkami i dżipami, wymyślając różne scenariusze zabawy, które męczą i nudzą wszystkich tych, którzy są ich uczestnikami (niech będą to mali mnisi, dorośli mnisi, czy też zachodni uczniowie), dużo szybciej, niż jego samego. Rankami bawi się w pomieszczeniach, ale po lunchu, który spożywa w towarzystwie swoich asystentów i rezydujących lamów, wychodzi na dwór i tam kontynuuje zabawę. Popołudniami Osel przyjmuje odwiedzających –ludzi, którzy podróżują do Kopan, aby się z nim spotkać i otrzymać jego błogosławieństwo, oraz z przedstawicielami prasy. Zazwyczaj dobrze wypełnia swoje obowiązki –daje kataki tym, którzy przychodzą i kłaniają się przed nim, kładzie dłoń na ich głowach, a z prasą radzi sobie, jak stary profesjonalista, którym zresztą jest. Obiektywy kamer, czy też aparatów fotograficznych, wcale go nie zbijają z tropu. Pozuje z pewnością siebie i cierpliwością, ale kiedy ma już dosyć, mówi autorytatywnie „Teraz kończcie” i idzie sobie. Prasa rzadko kiedy odchodzi rozczarowana. Osel jest wspaniałym materiałem na artykuł. Basili, David, i reszta klasztornej społeczności nauczyli się już jak ze spokojem radzić sobie z tym publicznym najazdem w ich życie. Wiedzą, że zainteresowanie świata Oselem jest naturalną koleją rzeczy, oraz częścią zadania, jakie Osel ma wypełnić w życiu. Kolacja jest o 18.00, a o 19.30 nadchodzi czas na pójście do łóżka. Wtedy Basili czyta mu książeczkę –jego ulubiona opowiada o dziecku (które on sam identyfikuje jako „Osel”), podróżującym samolotem. Potem Basili zostaje przy nim, aż uśnie. Jest jasne, że mały hiszpański lama czuje się bezpiecznie, prowadząc życie w buddyjskim klasztorze. Ten sam brak emocjonalnego lgnięcia, który zademonstrował opuszczając swoją rodzinę, kiedy wyjeżdżał do Australii rok wcześniej, wciąż jest obecny. Nigdy nie wykazuje żadnych oznak tęsknoty za swoją rodziną podczas sześciu dni tygodnia, kiedy ich nie widuje, chociaż pewnej niedzieli, kiedy towarzyszyłam mu podczas wizyty w dużym domu w Kathmandu, wyraźnie cieszył się z tego, że może ich znowu zobaczyć. Bawi się ze swoim rodzeństwem, a szczególną uwagę poświęca maleńkiemu Kunkyenowi, którego uwielbia, przynosząc mu wodę do picia i oferując mu kawałki owoców przez cały dzień, jak gdyby mu usługiwał. Dopasowuje się łatwo do rodzinnej rutyny, ale kiedy nadchodzi czas odjazdu, szczęśliwy bierze za rękę Basili’ego, i idzie bez żadnego zamieszania prosto w stronę dżipa, krótko udziela błogosławieństwa Marii i Paco, macha im na do widzenia, i odjeżdża. Wydaje się prawie jak gdyby miał już dosyć, i jest zadowolony, że może wrócić do ciszy i spokoju klasztoru. -Wciąż potrzebujemy go bardziej, niż on potrzebuje nas- mówi Maria. I rzeczywiście można na własne oczy zobaczyć, że tak istotnie jest. Kiedyś byłam świadkiem, jak Maria przyjechała do Kopan po dwumiesięcznej nieobecności, kiedy zajmowała się sprzedażą ubrań w Hiszpanii. Przyjechała prosto z lotniska, żeby zobaczyć się z Oselem, zanim jeszcze pojechała do domu, do reszty swoich dzieci. Osel przywitał ją ciepło, ale bez przesadnych ceremonii. Wyraźnie nie przylgnął do niej, jak zrobiłaby większość dzieci, które zostały rozdzielone z matkami na taki długi czas. A kiedy nadszedł czas, kiedy musiała odjechać, był taki pochłonięty zabawą w piaskownicy, że David musiał namawiać go do przerwania zabawy, żeby się z nią pożegnał. Pozwolił Davidowi podnieść się, żeby popatrzeć na matkę, zamknął za nią drzwi dżipa, i powiedział do widzenia. Kiedy dżip odjeżdżał w dół wzgórza, biegł za nim, a kiedy stracił go z oczu, odwrócił się, i z uśmiechem złapał Davida za rękę, po czym spokojnie odszedł w stronę klasztoru. -Nie, to nie jest u niego niezwykłe zachowanie- zgodził się Basili, -ale jednak jest on niezwykłą osobą.- Tak więc mogę przypuszczać, że Osel osiągnął stan braku lgnięcia, przywiązania, stan wolności od emocjonalnych potrzeb i więzów, które, jak powiadają buddyści, wstrzymują nas na duchowej ścieżce, ponieważ nie pozwalają nam na to, żebyśmy kochali prawdziwie –bezwarunkowo i obdarzając wolnością. I nie jest tak, że Osel jest pozbawiony ciepła i ludzkich uczuć. Wręcz przeciwnie, często widywałam go, jak okazuje troskę o ludzi, szczególnie, jeżeli myślał, że są chorzy, wprost zadziwiającą dla dziecka w jego wieku. Wypytuje, skąd się wzięły blizny, co jest pod plastrami, dmucha na skaleczenia i rany. Kiedyś zobaczył, że moja noga cała jest pokryta śladami po ukłuciach komarów, pospiesznie zaprowadził mnie do swojego pokoju, gdzie znalazł swój krem odstraszający owady, i swoimi malutkimi, lecz zręcznymi paluszkami osobiście posmarował każdy z nich. Dużo mówi używając słowa pupa, które jest jego uniwersalnym określeniem na wszystko, wiążące się z bólem czy chorobą, wskazując na zwierzęta na obrazkach, które pupa, a które nie. Martwi się także o zwierzęta zabijane na mięso. „Na śmierć?” pyta, wskazując na krowę czy kurczaka wałęsających się po drodze do Kathmandu, zaniepokojony, czy też czasem wielkie noże, które jak widział przy drodze, służą do dzielenia tusz martwych zwierząt, przeznaczone są i dla zwierzęcia, które widzi. Tak więc, razem ze wszystkimi ludźmi, którzy otaczają Osela, obserwuję go i staram się zgłębić tajemnicę, która została nam objawiona –żyjącego przykładu reinkarnacji. Jeżeli chodzi o dowód naukowy, zdaję sobie sprawę, że i teraz, i w przyszłości, nie uda się go zaprezentować. Nie można znaleźć żadnego solidnego dowodu na to, że strumień umysłu Lamy Yeshe zamanifestował się na nowo w Oselu Hita Torresie. Lecz niemożliwe jest również przedstawienie przekonywującego dowodu, że tak się nie stało. Gdyby nauka przekonywująco wykazała, że umysł (bądź świadomość) nie istnieje niezależnie od mózgu, lub też jakiejkolwiek innej części naszego fizycznego ciała, dowiedzielibyśmy się wreszcie, że doktryna reinkarnacji nie jest prawdziwa. Jeżeli tak właśnie jest, wtedy zgodnie z buddyjskim prawem musiałaby zostać odrzucona, ponieważ prawda musi być zawsze stawiana ponad wszystkim innym. Poza ty, widzę, jak wiele cech Lamy Yeshe powtórzonych zostało w Lamie Oselu, i jest to jak sądzę, przekonywujący, jeżeli nie ostateczny dowód. Cechy te ujawniają się tak często, że nie może to zostać pominięte jako zwykły zbieg okoliczności. Po pierwsze, świetnie potrafi komunikować się z ludźmi, jest wychodzącym im naprzeciw, towarzyskim ekstrawertykiem. „Chodź! Chodź się ze mną pobawić!” woła do każdego, kto przechodzi obok, zapraszając do spędzenia całych godzin w piaskownicy, albo na zabawie klockami lego. Uwielbia karmić ludzi, przynosząc im ciastka i filiżanki herbaty. Jedną z jego ulubionych zabaw jest gotowanie na niby posiłków składających się z kilku potraw –dla wymyślonych, otaczających go ludzi, i znajduje wielką przyjemność w obmyślaniu składników potraw, przygotowywaniu ich, i wkładaniu do garnka. Mimochodem w umyśle pojawia się wtedy Lama Yeshe, zawołany żywiciel. Teraz, kiedy zaczyna już bardziej płynnie mówić i po angielsku, i po hiszpańsku, staje się zupełnie jasne, że komunikowanie się i umiejętności do tego wykorzystywane są czymś, czego jest nadzwyczaj świadomy. Zależy mu bardzo na znalezieniu i prawidłowym wymówieniu właściwego słowa w danym języku, i będzie powtarzał nowe słowo sam do siebie, aż utkwi mu w pamięci. Co interesujące, posiada niezawodną pamięć co do narodowości ludzi, czy są hiszpańsko-, czy też angielskojęzyczni, i łatwo przerzuca się z języka na język w zależności od tego, do kogo się zwraca. Podejmowano już niejakie wysiłki, żeby nauczyć go tybetańskiego –języka, który musi po mistrzowsku opanować, jeżeli w przyszłości będzie miał studiować teksty i nauczyć się debatowania –ale jak dotąd wysiłki te spotkały się z oporem. Wydaje się, że jak dotąd, opanowanie dwóch języków to wszystko, co ma ochotę znieść. Przypomina także Lamę Yeshe w tym, że pragnie, aby ludzie byli zadowoleni i szczęśliwi, i stara się na swój własny sposób, aby sprawić, żeby poczuli się zrelaksowani i rozluźnieni. Już teraz opanował sztukę konwersacji, wykonując gesty społeczne, jakby chciał sprawić, żeby rozmówca poczuł się jak ktoś dobrze widziany. Kiedyś, kiedy wróciłam po dniu spędzonym na zakupach w Kathmandu, zmęczona hałasem, upałem i pyłem, Osel zawołał mnie przez okno swojej sypialni. Opowiedział mi, co jadł na kolację i zapytał, czy coś jadłam. Kiedy odpowiedziałam, że nie, wyciągnął opakowanie trójkątnych serków i zapytał, czy nie zjadłabym jednego. Spędził następne trzy minuty delikatnie rozpakowując go z aluminiowej folii, odmawiając przyjęcia mojej pomocy: „nie, ja to zrobię, ty jedz”, nalegał. Obdarowywanie, troszczenie się o innych było jeszcze jedną reminiscencją Lamy. Ta dobroć, niezwykła u tak małego dziecka, rozciąga się i na małe rzeczy. Nigdy nie odmawia nikomu wprost, i zamiast powiedzieć „Nie”, powie raczej: „Jutro”. Wyraźnie nie chce nikogo obrazić, ani też ranić niczyich uczuć. Jeżeli inne dziecko zabierze samochód, którym on się akurat bawi, bierze go z powrotem, a potem idzie po inny, i daje go temu dziecku. „Ten dla ciebie”, mówi uprzejmie. Widziałam kiedyś, jak pewien starszy mnich droczył się z nim, udając, że zabiera jego nową parę klapków. -One są moje- powiedział starszy mnich. -Nie, moje- odparł Osel, który wyglądał na zmartwionego. -Podobają mi się, więc je sobie wezmę- drażnił się mnich. Osel zastanowił nad tym długo i głęboko. -Ok.- ja wezmę twoje- brzmiała jego sprytna, lecz wielkoduszna odpowiedź. Jest dobry także dla swoich rodziców. -Osel nigdy nie chce sprawiać mi żadnych kłopotów, stara się raczej sprawiać mi przyjemność- mówi Maria. -Na przykład, jeżeli zwracam uwagę Yeshe, że nie zjadł lunchu, Osel słucha tego bez słowa, i kiedy wychodzę do kuchni, schodzi ze swojego krzesełka, idzie do Yeshe, i stara się go nakarmić, mimo tego, że on ma dopiero trzy lata, a Yeshe już dziewięć. A kiedy Lobsang jest niegrzeczny, i mnie zdenerwuje, Osel próbuje dać mu klapsa. To wzruszające.- Istnieją także inne, bardziej subtelne, lecz ciągłe, echa Lamy Yeshe. Energia Osela jest tak silna, i afirmująca życie, że do jakiegokolwiek pokoju by nie wszedł, wypełnia go. Jego fizyczna siła, jego ciało, które dzień po dniu coraz bardziej przypomina ciało Lamy- okrągłe, solidne, pewne. I chociaż nie zdołał jeszcze nikogo zadziwić głębokimi buddyjskimi naukami, posiada jednak poczucie, kim jest. Pomimo całej jego przyjacielskości, nie lubi zbytniego spoufalania się. Pewna mniszka, która wzięła go na ręce, aby wyjrzeć przez okno, i która stała dalej otaczając go ramionami, otrzymała w zamian zakłopotane, pytające spojrzenie. -Za blisko- powiedział, odpychając ją delikatnie ręką –przypominając jej o właściwym porządku rzeczy. Każdy, kto przekracza granice i zapomina o szacunku należnym wysokiemu lamie, spotyka się z podobnym szorstkim spojrzeniem nagany, lub jest po prostu ignorowany. Osel zna swoją pozycję, czy siedzi na tronie, jako kierujący pudżą, czy w stosunkach ze swoimi asystentami. Kiedy przyjechał David Marks, przywiózł ze sobą prezent. Osel właśnie jadł wtedy śniadanie. Patrzył, jak David robi przed nim pokłony, a potem wziął od niego pięknie opakowany podarunek, ale go nie otworzył, jak zrobiłoby każde inne dziecko. Zamiast tego, bez słowa przekazał go Basili’emu. Dopiero kiedy skończył jeść, poprosił Basili’ego, aby oddał mu prezent. Następnie uważnie rozwiązał sznurek i odwinął papier, i uśmiechnął się z zadowolenia, kiedy zobaczył, że była to książka. Wziął ją i podszedł do Davida, usiadł mu na kolanach, i razem z nim zabrał się do przewracania kartek. Była to najbardziej wdzięczny sposób przyjęcia prezentu, jaki kiedykolwiek widziałam. Aczkolwiek jednak pomimo mojego rosnącego przekonania, że Lama Osel jest ponad wszelką wątpliwość związany w jakiś sposób z Lamą Yeshe, ludzie, którzy są z nim blisko, jak Basili czy David, pozostają ostrożni, jeżeli chodzi o kategoryczne potwierdzenie, że istotnie jest inkarnacją Lamy Yeshe. -Uważam, że jest szczególnym dzieckiem, z pewnością. Jest bardzo bystry i posiada niesamowitą pamięć. Posiada także silną osobowość, i własne poglądy. Zna swoje zdanie i jest niezmiernie zdeterminowany, ale jest także bardzo dobry i troszczy się głęboko o cierpiących. Ma również wielkie poczucie humoru, i jest w stanie stanąć ponad sytuacją, i roześmiać się. Przepadam za nim, chociaż mam nadzieję, że nie ma we mnie przywiązania. I widzę oczywiście, że już teraz sprawia, że ludzie są szczęśliwi, i inspiruje ich. Trzeba mu przyznać jedno –sprawił, że wszyscy Hiszpanie, w katolickim kraju, zastanawiają się nad reinkarnacją! W jakiś sposób już rozpoczął swoją pracę. Pamiętam i tym, co mówili Lama Zopa i Dalaj Lama, i staram się pozostać otwartym i zachować chłonny umysł- powiedział Basili. -Wciąż jednak nie mogę definitywnie powiedzieć, żebym wierzył, ani że nie wierzę- kontynuował. -Dla mnie „Lama Yeshe” nie oznacza tego chłopca, tego ciała. Lama był wielkim człowiekiem, przekazującym mądrość, który potrafił obudzić w ludziach najlepszą część ich samych. Te wszystkie sprytne rzeczy, które robi Osel, według mnie w porównaniu z tym są pozbawione znaczenia. Służą jedynie rozrywce, a rozrywki mamy pod dostatkiem w telewizji. Moim skromnym zdaniem, z chwilą, kiedy Osel stanie się lamą, i zacznie rozbudzać w nas naszą wewnętrzną mądrość, wtedy rozpoznam jego wielkość. Uważam, że moim zadaniem jest pomóc mu tą mądrość wydobyć.- Bez wątpienia debata będzie kontynuowana przez długie lata, co nie jest wcale złą rzeczą –kwestionowanie jest bowiem w tybetańskim buddyzmie ważną częścią procesu wiodącego do zrozumienia. Może gdy będzie dorastał, i zacznie wypowiadać się bardziej jasno, zacznie samodzielnie rozwiązywać zagadkę i powie nam, kim jest i skąd się wziął, jak zasugerował Dalaj Lama. Już teraz swoim dziecięcym językiem zaczyna dawać nam wskazówki. Pewnego dnia pokazywał mi obrazki przedstawiające tybetańskie postacie. -Czy oni są buddami?- zapytałam. -Nie, są rinpoczami- odpowiedział Osel definitywnie. -Ty też jesteś Rinpocze- powiedziałam. -Nie, nie- zaprzeczył Osel ze śmiechem. -Ale nazywasz się Lama Tenzin Osel Rinpocze- naciskałam. Stał się całkiem poruszony. -Nie, nie. Nie Rinpocze. Tenzin Osel- nalegał. I przypomniałam sobie wtedy pierwsze słowa, jakie do mnie skierował, a które również dotyczyły jego tożsamości. Zauważenie różnicy między Lamą Yeshe i Lamą Oselem jest ważne. Osel nie jest Lamą Yeshe – już nigdy nie zobaczymy, nie usłyszymy, ani nie dotkniemy osoby, która był Lama Yeshe, ale mamy wśród nas Lamę Osela, który jest kontynuacją Lamy Yeshe, ale w swojej własnej postaci i z własną osobowością. Samo imię jest również znaczące. To inne imię, jak szybko potrafi wskazać na to Osel. Ale na najgłębszym poziomie imię jest tylko „marną etykietką”, i nie posiada żadnego ostatecznego, niezależnego istnienia. Umysł powraca do ostatniego wykładu Lamy Yeshe, który znowu, pyta: „Czy jestem tym ciałem, tym imieniem?” Podczas miesięcy spędzonych z Oselem zdałam sobie sprawę, że w pewien subtelny sposób obdarzył mnie nadzieją –ukazał mi sens życia wykraczający znacznie ponad światowe, codzienne wartości. Pokazał mi, że istnieje coś więcej, niż tylko „zarabianie i wydawanie”, ponieważ istnieje kontynuacja następujących po sobie żyć, i to, co zrobimy dziś, zaowocuje w tym, czym staniemy się jutro. I z pewnością nic nie podnosi na duchu bardziej, niż ukazywanie dobroci. Lama Yeshe to potrafił; teraz nadzieja pokładana jest w Lamie Oselu. Być może w tym świecie, rządzonym prawem nietrwałości, istnieje jednak coś trwałego. Istnieje również nadzieja, że Osel będzie wstanie wyjść poza dosłowne tłumaczenie tybetańskiego buddyzmu i przełożyć jego przekaz na nasz własny język, wyposażając go w nasze własne kulturowe i umysłowe odniesienia. Stary Tybet już odszedł, jak pokazują ostatnie polityczne niepokoje, a lampka maślana postawiona przed starożytnymi posągami zaczyna się wypalać. Ale skarb, jaki posiada Kraj Śniegów, jego bezcenna mądrość, zdołał ocaleć i dotarł do nas na zachód. Przybierze pewnie nową formę. Osel jest, jak wierzę, prekursorem tego ruchu. Przekaże nam „buddyzm w zachodnim stylu”, jak postulował to często Lama Yeshe. Z czasem, kiedy jego zdolności językowe będą się polepszać, będzie mówić coraz więcej rzeczy, które nas zadziwią, jak przepowiedział Lama Zopa. Już teraz zaczyna. Pewnego dnia, kiedy był sam z Marią, zaczął mówić o swoim ostatnim życiu. Powiedział jej, że miał piękny samochód w Ameryce. -Tak?- zapytała Maria, zaintrygowana. -A jakiego był koloru?- pytała dalej, w oczekiwaniu na dowód. Cisza. Osel nie mógł nic powiedzieć. -Był czerwony?- zapytała, wiedząc, że jest to jego ulubiony kolor. –Nie- odpowiedział definitywnie. Potem, rozglądając się po łazience, gdzie wtedy byli, nagle zobaczył metalowe kurki. -Tego koloru- powiedział z ulgą, ponieważ udało mu się znaleźć środki, aby wyrazić to, co chciał przekazać. Maria wiedziała, że miał rację. Lama Yeshe rzeczywiście miał srebrnego koloru samochód, którym jeździł w Kalifornii. Zapytała go później, co stało się z Lamą Yeshe. -Lama Yeshe boli, boli, boli- powiedział, wskazując na różne części swego ciała z wyrazem cierpienia na twarzy. -Potem umierać- powiedział, przechylając swoje ciało na wszystkie strony, przybierając pozy umierającego. Zadziwiona rewelacjami, które same wychodziły jej synowi z ust, zapytała, gdzie Lama Yeshe jest teraz. -Lama Yeshe teraz malutki, malutki, bawi się cały czas. Potem rośnie, rośnie –aż będzie duży- dodał entuzjastycznie. Podekscytowana znaczeniem tego, co właśnie powiedziała mi Maria, zebrałam w sobie całą swoją odwagę, i przed samym wyjazdem z Kopan zdecydowałam się sama wypytać Osela. Chwila była cicha, luźna i nieformalna. Byliśmy sami w rodzinnym domu, w sypialni, razem z niemowlęciem. -Kunkyen ma włosy- zauważył Osel, bawiąc się ciemniejącymi lokami dziecka. -Gdzie są twoje włoski?- zażartowałam z Osela, który uwielbia, jak mu się goli głowę. -Nie ma- odpowiedział z szerokim uśmiechem, podnosząc do góry obie rączki. -Dlaczego nie ma?- zapytałam zaciekawiona, czy zna powód, dla którego tak się stało. -Jestem jednym mnichem- odpowiedział Osel z całą powagą. Potem zadałam to pytanie: -Czy jesteś Lamą Yeshe?- Osel: -Nie, ja jestem Tenzin Osel.- Zrobił pauzę, i przez długie sekundy myślał, formułował słowa. -Przedtem, jestem Lama Yeshe. Teraz, Tenzin Osel, jeden mnich.- Osel powiedział to, i powiedział to w taki sposób, że było jasne, że nie była to wyklepana formułka, której nauczyli go inni. Wiedziałam na pewno, że ani Basili, ani David, ani tek ktokolwiek z jego rodziny nie indoktrynowali go w ten sposób, pragnąc bardziej niż ktokolwiek inny, aby sam ujawnił, kim jest. Takie oświadczenie wyszło prosto z jego własnego umysłu. Przyszłość Lamy Tenzina Osela Rinpocze, aby użyć jego właściwego, pełnego tytułu, pozostaje nieustalona. Jak zgodnie twierdzą Basili oraz inni zachodni i tybetańscy mnisi w Kopan, nikt nie jest zupełnie pewny, co z nim zrobić. Nie istnieje w tybetańskiej hierarchii podobny mu precedens. Z jednej strony, jest rozpoznanym tybetańskim lamą, z drugiej, jak wyraźnie wskazał poprzez swoje narodziny, odrzuca tradycję na bok. Obecnie już pojawiły się pewne delikatne dyskusje, czy postępuje się z nim właściwie. Niektórzy uważają, że powinno się go bardziej izolować od strumienia odwiedzających, którzy przyjeżdżają go zobaczyć, że nie powinien się aż tyle bawić, i że powinno się go włączyć w bardziej religijny rodzaj aktywności, który przystoi jego statusowi. -Problem w tym, że jest taki mały. Większość tybetańskich rinpoczów nie wstępuje do klasztorów, zanim nie skończą czterech, pięciu lat. Wszyscy tutaj musimy szukać drogi po omacku- powiedział Basili. W chwili obecnej, plany nakreślone przez Dalaj Lamę i Lamę Zopę wciąż uważane są za coś w rodzaju prototypu. W następnym roku zostanie dla Osela zbudowany nowy dom, na terenach należących do Klasztoru Sera, niedaleko od Mysore, w południowych Indiach. Będzie na tyle duży, aby pomieścić Osela, jego trzech asystentów (angielsko-, hiszpańsko-, i tybetańsko- języcznego), rezydującego mistrza duchowego dla Osela, Lamę Zopę, kiedy będzie mógł tam się zatrzymywać, oraz wybranych gości z zachodu. W Sera Osel rozpocznie na poważnie swoje buddyjskie studia, otrzymując nauki, ucząc się tekstów, ćwicząc się w debatowaniu, robiąc odosobnienia, i rozwijając swoją własną praktykę duchową. Spędzi tam dziesięć lub piętnaście lat, jak się teraz uważa, czyli czas znacznie krótszy, niż trwa edukacja tybetańskich gesze, którzy zazwyczaj nie kończą swoich studiów, zanim nie przekroczą trzydziestu lat. Jak mówi Lama Zopa, Osel będzie musiał opierać się na solidnej podstawie buddyjskiej filozofii i medytacji. Dla Osela nie powinno to być kwestią uczenia się, a raczej przypominania sobie, tak więc cały proces powinien być dla niego znacznie krótszy, niż dla innych. Rodzina nie będzie mu towarzyszyć. Zaakceptowali ten fakt spokojnie i nawet z pewnym entuzjazmem. -Myślę, że to dobrze, że tam pojedzie. Musi dowiedzieć się wszystkiego, poznać wszystko. Poza tym, w Sera będzie miał więcej przestrzeni, której potrzebuje, żeby rosnąć. Teraz, w Kopan, czuję, jakby nie dosyć był sam, zawsze otoczony ludźmi, którzy ciągle czegoś od niego chcą- powiedziała Maria. Ale jak wymaga tego specjalna edukacja Osela, nie zniknie on całkowicie na te następne lata. Przez cały okres tybetańskiego duchowego treningu będzie podtrzymywać kontakt z zachodem. Zostanie to osiągnięte częściowo dzięki stałej obecności przy nim zachodnich asystentów, którzy ciągle będą przypominać mu o jego własnej kulturze i korzeniach, a częściowo dzięki regularnym wizytom na zachód. Istnieją plany, że kiedyś dopełni swoje buddyjskie studia współczesną zachodnią edukacją, szczególnie jeżeli chodzi o nauki ścisłe i matematykę. Jest nadzieja, że w ten sposób będzie mógł używać języka fizyki i chemii, i włączyć do niego głęboką mądrość dotyczącą umysłu. W taki właśnie sposób będzie mógł prawdziwie kontynuować wielkie dzieło Lamy Yeshe, zasypując przepaść pomiędzy wschodem i zachodem, poszukując i wyjaśniając prawdę o uniwersalności wszystkich rzeczy. Taki przynajmniej jest plan. Czy Osel będzie miał środki, czy też wolę, aby wypełnić to, czego się po nim oczekuje, pokaże czas. Jego dorastanie będzie sztuką, która dopiero zostanie nam zaprezentowana. Dla niektórych, szczególnie dla mnichów, im szybciej Osel zacznie ujawniać się jako lama, tym staną się szczęśliwsi. Dla nich ostatecznym dowodem na reinkarnację Lamy Yeshe stanie się moment, kiedy Osel zacznie demonstrować działania wysoko zrealizowanego, w pełni wykształconego, wyposażonego we wszelkie atrybuty, tradycyjnego tybetańskiego duchowego mistrza. -Nie potrafię ocenić, czy jest buddą, czy też nie –ale musimy umieścić go w odpowiednim środowisku, i dać mu możliwie najlepsze wykształcenie, aby pomóc mu w staniu się wielkim nauczycielem i przekazicielem nauk, jakim był w poprzednim życiu- powiedział Basili, wyrażając uczucia wielu wyświęconych kobiet i mężczyzn. Dla innych, włączając w to jego rodziców, świętość nie musi zawsze manifestować się przez recytowanie modlitw i mantr. Maria i Paco są nawet przygotowani na to, że zrzuci szaty, kiedy stanie się dorosły, i będzie wypełniać inną, poza monastyczną, rolę. -Jest możliwe, że nigdy nie będzie lamą z malą w ręku- powiedziała Maria. -Osobiście nie sądzę, że będzie konwencjonalny, ale to nie ma znaczenia. Lama Yeshe także nie był kimś konwencjonalnym.- -Obserwuję codziennie jak Osel coraz bardziej upodabnia się do Lamy Yeshe! Pamiętam, jak kiedyś we Włoszech widziałam, jak Lama Yeshe wdziewa na siebie marokańską szatę i wielki kapelusz. Łamał idee i koncepcje każdego. Rozumiesz, to, co chciał zrobić, to otworzyć innym oczy, uszy, umysł. Lama Osel ukazuje ten sam rodzaj energii w coraz większym stopniu. Kiedy próbujesz namówić go, żeby powiedział mantrę, mamrocze jakieś nonsensy. Nie chce być niczyją marionetką! I tak już teraz niszczy wszystkie oczekiwania, jakie ludzie mogliby mieć na temat tego, jak powinien się zachowywać. Ale kiedy myśli, że na niego nie patrzysz, i zobaczy umierającego owada, podchodzi do niego, dmucha na niego i mówi mu mantry na wydechu. Robi to z własnej woli, a nie po to, żeby robić przedstawienie.- To również pozostaje w doskonałej zgodzie. Bo czyż Lama Yeshe nie powtarzał bez przerwy, że powtarzanie mantr, odprawianie zewnętrznych rytuałów tybetańskiego buddyzmu, nie jest tym, o co w tym wszystkim chodzi? Według Lamy Yeshe, zrozumienie zasad rządzących ludzkim umysłem, dochodzenie do podstaw wszelkich religii, przekazywanie sobie dobroci i rozwijanie dobrego serca są esencją każdej duchowej ścieżki. Maria kontynuowała: -dla mnie celem życia Lamy Osela jest zakończenie zadania, jakie rozpoczął Lama Yeshe. Lama Yeshe nie był w stanie pomagać ludziom z zachodu tak bardzo, jak tego chciał, ponieważ był ograniczony swoją „tybetańskością”. Wybrał taki sposób, w jaki miał się odrodzić, który zapewniał mu bardziej efektywną pracę. Z zapleczem tybetańskiej mądrości i zachodniej nauki, wierzę, że naprawdę będzie mógł dotrzeć do wielu ludzi. Mogę wyobrazić go sobie, jak przemawia do wielkiego zgromadzenia, a jego przekaz będzie taki sam: „Proszę, przestańcie cierpieć –jesteście kompletnie szaleni! Jesteście uwięzieni w tej szalonej scenerii i nie wiecie, jak to wszystko zatrzymać.” I tak jak poprzednio, zacznie ukazywać ludziom drogę odwrotu. Dla mnie Osel ma taki sam umysł jak Lama Yeshe, i będzie podążał tą samą drogą. Cokolwiek będzie robił, będzie to robił dla pożytku innych.- To wszystko to jedynie spekulacje. Ponieważ wiemy, że Osel może okazać się następnym Krisznamurtim (indyjskim mędrcem, który odrzucił rolę nowego Mesjasza, która została mu narzucona przez gorliwą grupę teozofów, którzy znaleźli go i trenowali od dzieciństwa). Ale jeżeli małżeństwo wschodu i zachodu zostało skonsumowane w osobie Osela, przyszłość zapowiada się naprawdę ekscytująco. Kombinacja zachodnich naukowych ekspertyz, powstałych w wyniku analizowania zewnętrznych zjawisk, połączona z głęboką wiedzą wschodu o istocie rzeczywistości, włączając w to naturę ludzkiego serca, uzyskaną przez stulecia spoglądania wewnątrz, może być elektryzującą, i najbardziej emocjonującym krokiem w ewolucji ludzkiego rodzaju. Naprawianiem świata. Jest to krok, który Dalaj Lama, który przyjmuje delegacje naukowców pragnących wymienić informacje na tematy takie jak natura umysłu, jest więcej niż skłonny propagować. Jedno jest pewne. Cokolwiek Osel zrobi w przyszłości, świat będzie czekał, gotowy. Ponieważ takie jest jego wyjątkowe przeznaczenie, ustalone od jego narodzin, do tego został upoważniony. Jakąkolwiek ścieżką podąży, nie będzie potrzebował wprowadzenia. Scena już jest gotowa. Kiedy wyjeżdżałam z Kopan, Osel wyszedł na schody klasztoru, aby się pożegnać. Powiedziałam mu, że lecę samolotem, ale że mam nadzieję niedługo go zobaczyć. -Ja też, polecę samolotem –daleko, daleko stąd- powiedział, wskazując na odległy horyzont. -Niedługo. Do wielkiego domu, gdzie będzie dużo krów i wody.- Wszyscy otaczający go ludzie wyglądali na zaskoczonych. Żadne plany dotyczące takiej podróży nie były jeszcze robione, ale Osel mówił o tym z taką pewnością, że to zapamiętałam. Kiedy taksówka toczyła się w dół drogi, odwróciłam się i ujrzałam machającego do mnie malutkiego, krępego chłopca w bordowych i złotych szatach. Uderzyło mnie wtedy, że być może nie to, co chłopiec ten kiedyś będzie w życiu robił jest podstawową kwestią, ale sam fakt, że jest.

 

 

    http://www.eioba.pl/a109401/prawdziwy_przypadek_reinkarnacji

=================================================================================

 

Źródło: http://www.zbigniew-modrzejewski.webs.com/teksty/theboylama.html

Licencja: Creative Commons - użycie niekomercyjne