JustPaste.it

Między nami sojusznikami.

To tylko niewinne opowiadanko o fajnym sierpniu 1968 roku.

To tylko niewinne opowiadanko o fajnym sierpniu 1968 roku.

 

Między nami sojusznikami.

1.

Wyjechali z Pragi na tyle wcześnie, że nie mogli jeszcze kupić świeżych gazet, w drodze zupełnie o tym zapomnieli. Zresztą nie wiedzieli, czy poza stolicą ukazują się jeszcze jakieś gazety, skoro w samej stolicy najczęściej ich nie było. Pomijając „Rude Pravo", rzecz jasna.

Zapewne zbyt wyraźnie odczuwali ulgę, opuszczając to miasto, które w owe sierpniowe dni przypominało przysłowiowy wrzący kocioł. Ustawiczne wiece i demonstracje na placach i ulicach, zaśmieconych ulotkami, zdeptanymi transparentami i hasłami na tekturach, czasem nawet sporadyczne wystrzały, o których nigdy nikt nie umiał powiedzieć niczego sensownego – tworzyło to atmosferę chaosu i niepewności. W tej sytuacji nawet szef, komandor podporucznik, nie ukrywał zadowolenia z rozkazu powrotu do kraju.

Przejeżdżali przez czyste, schludne i bardzo zielone osiedla, w których – jak się zdawało – ludzie zajmowali się swoimi zwykłymi sprawami. Przed domkami siedzieli i pykali fajki staruszkowie, młodzi jeździli na rowerach. Żadnych zbiegowisk, zebrań, pochodów. Jakby wjechali w inny kraj.

– Mój Boże, tu się w ogóle nie czuje tego wariackiego nastroju – powiedziała sekretarka.

Była świetna, sypka letnia pogoda, słońce przypiekało. Przez otwarte szyby samochodu wpadały rześkie podmuchy. Jechali bardzo szybko, szef lubił taką jazdę, był zresztą doskonałym kierowcą.

Zatrzymali się dwukrotnie: w Podiebradach, i gdzieś jeszcze, kupili papierosy, świeże pieczywo. Prasy, oczywiście, nie było.

Drugi z oficerów, młody dryblasowaty porucznik, na przemian zajadał kiełbasę i palił papierosy. Od czasu do czasu próbował jakąś uszczypliwą uwagą rozruszać sekretarkę, lecz nie bardzo go słuchała. Komandor jak zwykle, gdy prowadził samochód, milczał.

Mijali Hradec Kralove. Tu już była taka mała Praga: ten sam bałagan, mnóstwo ludzi na ulicach, okrzyki, przemówienia pod pomnikami, portrety Dubczeka. Nie zatrzymywali się.

Za miastem czekała ich niespodzianka: zamknięta droga. Na dużym skrzyżowaniu stały w poprzek szosy dwa wojskowe samochody, wielu żołnierzy w polowych mundurach. Kilku z nich, trzymając czerwone lizaki w dłoniach, nakierowywało ruch w prawo i lewo.

Komandor z wolna podjechał do żołnierzy.

– Dlaczego nie można prosto? Chcemy jechać do Nachodu.

– Nie można – żołnierz z jakimś zdumieniem patrzył na granatowy mundur z galonami, najwidoczniej było to dla niego czymś nieznanym. – Na Turnov można, na Olomouc można, na Nachod nie można.

Za blokującymi drogę samochodami widać było kolumnę wojskowych pojazdów.

– Może mają jakieś ćwiczenia – rzucił porucznik.

Komandor wzruszył ramionami, cofnął samochód i wykręcił w prawo. Znał świetnie wszystkie drogi, po czesku mówił doskonale.

– Pojedziemy przez Vamberk – powiedział – wjedziemy do kraju przez Międzylesie i Bystrzycę Kłodzką. Nawet będzie bliżej, tyle że przez góry.

– No to będzie na co popatrzeć – ucieszyła się sekretarka. – Ja bardzo lubię jechać przez góry.

Komandor uśmiechnął się i pokiwał głową. Też lubił.

– Ile ma pan jeszcze tej kiełbasy, poruczniku? – spytała sekretarka. – Nie może pan zaczekać na obiad?

– No przecież proponowałem pani! – z urazą odparł porucznik.

– Ależ ja dziękuję – sekretarka roześmiała się. – Jestem tylko ciekawa, ile pan może zjeść tej kiełbasy.

– Dużo – burknął z pełnymi ustami.

Jechali teraz boczną i węższą drogą, lecz równie dobrze utrzymaną. Ruch był niewielki, toteż mogli nadal jechać szybko. Krajobraz jednak się zmieniał, znać było, że zbliżają się do gór. Droga coraz częściej mocno pochylała się w dół albo na zmianę układała się w długi podjazd.

– Ile jeszcze do granicy, panie komandorze?

– A nie wiem dokładnie, może z siedemdziesiąt kilometrów.

Wjeżdżali do jakiejś niedużej miejscowości. Tutaj znów było pełno wojska. Zielonkawe mundury, ciemnozielone kombinezony. Jeden rzut oka sprawił, że zwolnili.

– Co jest? – zdziwił się porucznik. – Jakieś ostre pogotowie, panie komandorze.

Szef nie odpowiedział, uważnie patrząc dookoła.

To nie byli żołnierze na przepustce, rzeczywiście. Zorganizowane patrole po trzech, czterech, każdy patrol z podoficerem. I wszyscy w hełmach, z bronią.

Przejechali jeszcze kawałek. Na placyku stały samochody pancerne, transportery. Z karabinów maszynowych i działek zdjęto pokrowce.

Przejazd był zamknięty.

Szef spokojnie zjechał na bok, wyłączył silnik i wysiadł. Po nim wysiadł porucznik, sekretarka nie ruszała się. Nikt się nimi nie interesował albo tak im się wydawało. Komandor podporucznik zapalił papierosa.

Na placyku panował hałas i gwar, porykiwało kilka silników puszczających kłęby niebieskiego dymu. Żołnierze stali grupami, rozmawiali o czymś, głośno pokrzykując, wymachiwali rękami. Nie było widać żadnego oficera.

Komandor patrzył z namysłem. W zachowaniu żołnierzy wyczuł natychmiast coś poważnego, brak zwykłej rubasznej beztroski i wesołości, przeciwnie: wydawali się ogromnie czymś przejęci. I broń: nie na plecach, nawet nie na ramieniu. Wszyscy mieli pistolety maszynowe na piersiach, gotowe do użycia. Oznaczało to, że wydano im ostrą amunicję, której obecność w magazynkach czyni poważnym każdego żołnierza. A więc armię czechosłowacką postawiono w stan pogotowia. Rano nic jeszcze o tym nie świadczyło. W Pradze nikt niczego nie wiedział. W takim razie, co mogło się stać w ostatnich godzinach? Czyżby jakiś otwarty bunt, zamieszki, na przykład w Pradze? Może ogłoszono stan wyjątkowy?

Komandor odrzucił papierosa i począł iść w kierunku żołnierzy. Ale gdzieś z boku żołnierze rozstąpili się i wyszedł spośród nich wysoki barczysty oficer w stopniu kapitana. Był w hełmie, jak wszyscy, z paskiem pod brodą. Na plecach miał pistolet maszynowy, z przodu rozpiętą kaburę. Ta rozpięta kabura sprawiła, że komandor zesztywniał.

– Polacy? – pytanie padło ostro.

– Polska misja wojskowa w drodze do kraju. Chcę, abyście nas przepuścili. Nie mamy broni.

– Proszę wszystkich za mną – powiedział oficer.

Komandor zbliżył się.

– Dlaczego nas zatrzymujecie? Powiedziałem, że jesteśmy w drodze do kraju. Mogę okazać dokumenty, jeżeli pan kapitan sobie życzy. Ale nie macie prawa zatrzymywać nas i utrudniać przejazdu.

– Otrzymałem rozkaz zaprowadzić was do dowódcy jednostki, proszę wszystkich za mną – powtórzył kapitan.

Komandor wzruszył ramionami i spojrzał na swoich towarzyszy.

– Wobec tego pójdziemy. Mam nadzieję, że to niedaleko.

Sekretarka także wysiadła z samochodu. Widać było, że jest bardzo zaniepokojona, może nawet przestraszona. Ruszyli: na przedzie czechosłowacki kapitan, potem polski komandor, sekretarka z porucznikiem, na końcu trzech żołnierzy, zbrojnych w pistolety maszynowe.

Komandor nie skomentował tej eskorty.

Za placykiem skręcili w wąską uliczkę, prowadzącą stromo pod górkę. Była krótka i jakoś wesoła. Gdy się urwała, szli dalej stokiem pagórka ku widniejącym na jego szczycie zabudowaniom. Najwidoczniej prowadzono ich na skróty.

Zabudowania były koszarami. Przed bramą dwie pasiaste budki wartownicze, dalej plac pełen samochodów i transporterów, wszystko w ruchu. „Nieduża jednostka przeciwpancerna – pomyślał komandor – chyba batalion, na pułk za mało. Są w stanie alarmu i gdzieś się przemieszczają.”

Spojrzał w dół pagórka, tam wiła się łagodnymi zakosami droga wyjazdowa z osiedla.

„Ryglują drogę – zrozumiał komandor. – Stawiają kozły i zasieki, może nawet minują drogę. Te maski na stokach to działobitnie. Wojna?”

I ni stąd ni zowąd zadygotał.

Prowadzono ich przez cały teren koszar, nie troszcząc się wcale, że mogli zaobserwować właściwie wszystkie przygotowania, usłyszeć wiele rozkazów wydawanych pododdziałom. Może nikomu to nie przyszło na myśl w gorączkowej krzątaninie.

Wprowadzono ich do budynku sztabowego, na piętro, poproszono do jakiegoś pokoju. Weszli. Zamknięto za nimi drzwi.

Oficerowie spojrzeli na siebie.

– Co to, wojna, panie komandorze? Co oni wyprawiają? – spytał nieco nerwowo porucznik.

– Chyba jakieś ćwiczenia – burknął komandor. – Niech pan nie plecie byle czego, poruczniku. Z kim by miała być ta wojna? Z nami?

Porucznik nie odpowiedział, był znów urażony. Po pobycie w Pradze spodziewał się teraz wszystkiego. Bez słowa zbliżył się do drzwi i nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte.

– No i co? – zapytał. – Zamknęli nas, panie komandorze.

– Co to wszystko znaczy? – wysokim i nieoczekiwanie piskliwym głosem wykrzyknęła sekretarka. – Czy jesteśmy aresztowani?

– Na razie pozbawieni wolności – uściślił porucznik.

Pokój umeblowany był raczej skąpo. Kilka biurek z otwartymi szufladami, pustymi, równie puste szafy, kilka krzeseł, jakaś kozetka pod oknem. Z okna widok nie na koszary, tylko na dolinki i wzgórza poza miasteczkiem, chyba z innej strony – tam jednak także widać było wojskową krzątaninę i sporo sprzętu.

– Wygląda to na jakieś ostre ćwiczenia – rzekł komandor. – Myślę, że mają z nami pewien problem. Wyprowadzili jednostkę, a tu im wpakowali się obcy oficerowie w sam środek bałaganu.

Porucznik popatrzył na niego zdziwiony.

– Jak to, obcy oficerowie? Sojusznicy, nie? Ja przecież byłem z nimi na wspólnych manewrach! Co możemy u nich wyszpiegować? Przecież wszystko o nich wiemy!

– Szpiegostwo? – pisnęła sekretarka. – Mój Boże, co to za głupoty!

– Ja myślę, panie komandorze – odezwał się porucznik, nie zwracając uwagi na rozpaczliwą postawę sekretarki – że to coś znacznie poważniejszego. Może rewolucja, tak jak kiedyś na Węgrzech, tylko tu będzie jeszcze gorzej.

– Bzdury! – zdecydowanie zaprzeczył komandor. – Pan jest cholernym defetystą, poruczniku. A poza tym to nie nasza rzecz.

– A czyja, panie komandorze? Czy nie nas tu zamknęli? Oni są cholernie wkurzeni na ruskich, przy okazji i nam się może oberwać. Przecież oni dobrze wiedzą, jakie zadanie mieliśmy w Pradze.

Komandor gwałtownie wstał, raczej zerwał się z krzesła. Twarz mu poczerwieniała.

– Pan się zapomina, poruczniku! – krzyknął. – Czy pan nie zdaje sobie sprawy…

– Przepraszam – porucznik zreflektował się. – Przepraszam, panie komandorze. Milczeć to milczeć.

– Obowiązuje nas dyscyplina, poruczniku. Pan wie, co mam na myśli. Nie będę tolerował takich wypowiedzi, jasne?

– Jasne, panie komandorze. Przepraszam.

Sekretarka uspokoiła się także, jednak nie mogła się powstrzymać przed postawieniem pytania:

– Ale czego oni chcą od nas? Co z nami chcą zrobić?

Oficerowie nie odpowiedzieli.

 

2.

Gabinet jak gabinet. Biurko, dywan, palma. Duże otwarte okna, wiatr szeleszczący firaną. Pancerna szafa w kącie. Niewielki stolik i fotele.

Zza biurka wyszedł szokująco młodo wyglądający czechosłowacki podpułkownik, wysoki, muskularny, w mundurowej koszuli z podwiniętymi rękawami. Nie podał ręki, z lekka puknął obcasami, przedstawił się stopniem i nazwiskiem.

– Wiem, kim pan jest, panie komandorze.

– Proszę mi wobec tego wyjaśnić, dlaczego się tu znaleźliśmy. Z jakiego powodu pozwolił pan sobie nas zatrzymać i, oczywiście, kiedy będziemy mogli kontynuować naszą podróż?

Podpułkownik spojrzał z pewnym zdziwieniem.

– Dlaczego was zatrzymałem i kiedy będziecie mogli kontynuować podróż – mówił to jakoś z wolna, szczególnie akcentując. – Muszę przyznać, panie komandorze, że nie bardzo jeszcze umiem na te pytania odpowiedzieć.

– Panie pułkowniku – ostro powiedział komandor. – Jest pan oficerem, dowódcą tej jednostki, jak się domyślam. Zatrzymał pan oficerów sojuszniczego państwa, będących w misji politycznej, w ten sposób naruszył pan…

Podpułkownik podniósł dłoń, przerywając mu.

– Chwileczkę, panie komandorze. Chodzi właśnie o to, że ja nie jestem pewien, czy zatrzymałem oficerów sojuszniczego czy wrogiego państwa.

Komandor cofnął się o krok.

– Mam rozumieć, że Polska wypowiedziała wojnę Czechosłowacji?

Podpułkownik wskazał mu fotel przy stoliku.

– Niech pan siada, panie komandorze, bardzo proszę. Musimy porozmawiać, ponieważ i ja jeszcze nie wszystko rozumiem i nie wszystko wiem. Bardzo proszę.

W jego głosie była jakaś przedziwna nuta rozdrażnienia i niepewności, której nie starał się ukryć. Zaskoczony komandor usiadł, bacznie wpatrzył się w twarz rozmówcy.

Ten poczęstował go mocnym papierosem, sam też zapalił.

– Powiedział pan o wypowiedzeniu wojny, panie komandorze – odezwał się z namysłem. – Nie, nikt nam jeszcze wojny nie wypowiedział. Ale sam pan wie, ile było na świecie nigdy nie wypowiedzianych wojen. Obaj to dobrze wiemy.

– Co to znaczy? – jeszcze bardziej ostro zapytał komandor.

Był w najwyższym stopniu zdenerwowany.

Podpułkownik wydmuchnął kłąb dymu, zmarszczył się i nagle jego wygląd zmienił się: już nie był taki młody.

– Wyjechał pan z Pragi wcześnie, panie komandorze, nie doszła do pana ta nowina. Dziś w nocy armia polska przekroczyła zbrojnie granicę Czechosłowacji.

Powoli docierało to do komandora. Poderwał głowę.

– Co takiego?

– Dziś w nocy armia polska przekroczyła zbrojnie granicę Czechosłowacji – powtórzył powoli podpułkownik. – Taką właśnie informację otrzymałem od swoich przełożonych.

– To przecież niemożliwe – wyjąkał komandor. – To bzdura.

– Nie, to prawda. Mam potwierdzenie od kolegów, dowodzących innymi jednostkami. Armia polska, wspierana jednostkami pancernymi, maszeruje na Pragę.

Zapanował cisza. Komandor przetarł czoło dłonią.

– Nie potrzebuję wypowiedzenia wojny – niegłośno mówił podpułkownik. – Jestem ostrzeżony. Jak świat światem, panie komandorze, przekroczenie cudzych granic przez wojsko było zawsze aktem wojny. Bez względu na to, czy została ona wypowiedziana.

Komandor podporucznik wstał.

– Zakładam, że mówi pan poważnie i że pana informacje odpowiadają prawdzie – mówiąc komandor ważył słowa. Jego twarz była surowa i napięta. – Oznacza to, że mamy czuć się jak jeńcy lub co najmniej jak internowani.

Podpułkownik także wstał.

– Może jak internowani, to będzie bliższe prawdy. Bo zresztą nie wiem – rozłożył ręce. – Nie mam pojęcia, jakie rozkazy zostaną  wydane w waszej sprawie. Być może, że bez przeszkód pojedziecie dalej.

– Rozumiem.

– Polskie jednostki posuwają się drogą przez Nachod na Hradec Kralove – rzekł podpułkownik. – A my jesteśmy na drodze oskrzydlającej Pragę od południa, więc może tu pojawią się później. Możliwe też, że nadejdą właśnie od strony Hradca.

– Będzie pan walczył, panie pułkowniku?

– Jeżeli nie otrzymam innych rozkazów, tak – nieoczekiwanie twardo odrzekł czeski dowódca. – A jeżeli nadejdą tędy jednostki rosyjskie, będziemy walczyli wszyscy, wojsko i mieszkańcy.

Komandor poczuł ogarniający go chłód.

– Pan dowodzi tym batalionem?

– Brygadą zmotoryzowaną, panie komandorze. Tutaj mam batalion pepanc i dwie kompanie saperów. Właśnie rozdzielam to na swoje pozostałe jednostki. Na tym kierunku do Pragi nie podejdzie nikt, póki tu jesteśmy i mamy zdolność do walki.

– A na kierunku Nachod - Hradec, jeśli wolno spytać, czy pana koledzy prowadzą walki z naszą armią?

– Pewnych wiadomości nie mam. Wysłałem zwiad oficerski.

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Potem komandor westchnął ciężko i pokręcił głową.

– Jakoś wciąż nie za bardzo chce mi się w to wszystko uwierzyć. Nigdy mi taka możliwość nie przyszła na myśl.

– A ja – znów twardo powiedział czeski dowódca – nie jeden raz myślałem, że nasz rosyjski suweren może zechce napuścić nas wzajemnie na siebie. Jestem jednak przekonany, że wcale nie musimy stać się wrogami, nawet jeżeli pobijemy się ze sobą.

Komandor był zdziwiony.

– Zawsze sądziłem, że ZSRR chroni nas przed inwazją z zachodu i że nasz sojusz jest niezbędny dla zachowania niepodległości.

– Dla zachowania niepodległości przed zachodem, być może tak – podpułkownik nagle się uśmiechnął. – A co z niepodległością wobec wschodu?

– Nie bardzo rozumiem.

– I bardzo szkoda, panie komandorze. Niepodległość bowiem może być albo zupełna, całkowita, ze wszystkich czterech stron świata, a nawet z czterdziestu stron, albo w ogóle o niepodległości mówić nie można.

– Myślę, że coś się panu jednak pomieszało, panie pułkowniku – spokojnie już rzekł komandor. – Takie słowa brzmią pięknie i nawet wzniośle, ale w ustach ucznia, nie oficera.

– Czyżby te słowa nic dla pana nie znaczyły?

– Znaczenie mają dla mnie tylko takie słowa, które kryją w sobie konkretną treść – nadal spokojnie i z namysłem mówił komandor. – Niepodległość w naszych czasach ma zupełnie inne znaczenie, aniżeli przed nawet pięćdziesięcioma laty, panie pułkowniku. Chcę powiedzieć, że my jesteśmy w podobnym stopniu niepodlegli od wschodu, jak Niemcy, Belgia i Francja od zachodu.

– A przecież Francja wyszła z NATO bez problemów!

– Czy to o Francji świadczy, czy o NATO? I czy my mielibyśmy stanowić jakieś lustrzane odbicie NATO?

Podpułkownik nie odpowiedział, z zastanowieniem przyglądając się polskiemu oficerowi. Ten uśmiechnął się nagle.

– Wy, Czesi, zawsze mieliście takie bardzo miłe, choć nierealne skłonności, aby uczynić sobie ze swego kraju taki przytulny zapiecek, na którym nikt was nie będzie niepokoił. Ale to nie jest możliwe, panie pułkowniku. Już nie. Przyjęliście na siebie zobowiązania – mówił komandor już ostrzej – a pan jest oficerem.

– To prawda – podpułkownik też się uśmiechnął. – Ale oficerem zostałem, a Czechem się urodziłem.

 

 

3.

Zaprowadzono komandora na obiad, przy którym już siedzieli porucznik i sekretarka. Jadalnia była na parterze, w jakimś skrzydle sztabowego budynku. Zapewne było to kasyno oficerskie, wystrój był bowiem jak w zwykłej restauracji.

Zasypali szefa gradem pytań.

– Potem – rzekł surowo – potem porozmawiamy. Teraz jedzmy.

Tym razem obrazili się oboje.

Zupa grzybowa, kotlet wieprzowy z kapustą i kompot – zostały sprzątnięte tak szybko, jakby nie jedli od Bóg wie jakiego czasu. Na zakończenie obiadu podano lody i kawę.

– No – oznajmił porucznik – jeżeli ich wojsko tak normalnie jada, to ja przepraszam.

Byli właściwie sami w jadalni, nie licząc uzbrojonego szwejka za drzwiami i starszej wiekiem kelnerki, której nieprzyjazne spojrzenie bez trudu pochwycili.

Komandor zachowywał powagę i zamyślenie.

Wrócili do zajmowanego wcześniej pokoju. Ku swemu zaskoczeniu stwierdzili, że przyniesiono wszystkie ich bagaże. Pojawił się także ów kapitan, który ich przyprowadził z osiedla.

– Macie do dyspozycji nawet całe piętro – oznajmił. – Warta jest tylko na dole, na dach wyjścia nie ma, na oknach kraty, jak to w sztabie. W końcu korytarza umywalnie i ubikacje, a także łazienka. Kąpiel możliwa tylko trzy razy na dobę – w innych porach nie ma gorącej wody. Dalej na korytarzu są akurat trzy pokoje sypialne. Czy macie jakieś życzenia?

– Ja mam – powiedział porucznik. – Kończą mi się papierosy, czy mogę przekazać panu pieniądze, żeby mi ktoś dokupił?

– Nie trzeba, każę przynieść z kantyny. Coś jeszcze?

– Bieżąca prasa – rzekł komandor.

– W miarę, jak będziemy otrzymywali. Niestety, jest to bardzo nieregularne – kapitan rozłożył ręce. – A teraz sądzę, że tym bardziej. Ale wszystko, co przywiozą, otrzymacie.

– To dobrze, dziękujemy.

– Każę też przynieść termos z żołnierską kawą.

Pozostawiono ich samych. Na jak długo, nie było wiadome. Spojrzeli po sobie. Szczęk drzwi po wyjściu kapitana jakby dopiero uświadomił im ich położenie.

Komandor palił jednego papierosa za drugim.

– Może nas pan wreszcie oświeci, panie komandorze – z tą samą urazą odezwał się porucznik. – Co z nami jest i na jak długo? W jaki właściwie bigos wpadliśmy?

Komandor popatrzył na niego badawczo.

– Dowódca, to jest dowódca brygady zmechanizowanej, uważa, że jest w stanie wojny z Polską – rzekł, wzruszając ramionami. – Poinformował mnie, że nasze jednostki przekroczyły granicę i maszerują na Pragę. Myślę więc, że są tam już jednostki rosyjskie, choć nie mam pojęcia jakim sposobem. Mogę się domyślać, że pewnie i niemieckie oddziały z NRD też weszły, o czym ten dowódca jeszcze nie wie.

– Jasne! – wykrzyknął porucznik. – A Ulbricht jak gardłował! Oczywiście, że szwaby wleźli pierwsi! Tylko że teraz tak łatwo im nie pójdzie.

Z zapałem klepnął dłonią w udo.

– Komu nie pójdzie? – zapytał sucho komandor.

– Ruskim oczywiście – odparł nie zmieszany porucznik. – Oczywiście, że ruskim, przecież oni za tym stoją. Na Węgrzech mieli do czynienia z samymi cywilami, a teraz pepiki postawią się z całą armią. Niech pan pomyśli, panie komandorze, wszyscy tu są przeciwko ruskim: władza, cywile, wojsko. Mam na myśli rząd i dowództwo.

Komandor patrzył bez uśmiechu, posępnie i władczo.

– Tym razem pan przeholował, poruczniku. Meldunek o pana nieodpowiedzialnych wypowiedziach zostanie przeze mnie złożony. Pan zapomina, kogo reprezentujemy. Zwracałem panu uwagę kilka razy w czasie naszej współpracy, teraz zaś udzielam ostrej nagany. I proszę na przyszłość liczyć się ze słowami.

– Tak jest, panie komandorze – w głosie porucznika pobrzmiewała uraza i niechęć.

– Czy to jest postawa oficera?

Porucznik stał już w postawie zasadniczej.

– Przepraszam, panie komandorze. Naganę przyjąłem. To się już nie powtórzy, panie komandorze.

– Mam nadzieję, panie poruczniku – głos szefa był nadal krańcowo surowy. – Delegowanie pana do misji nie oznaczało zwolnienia z właściwej oficerowi dyscypliny.

– Tak jest, panie komandorze, oczywiście. Jeszcze raz przepraszam.

– Niech pan siada.

Zrobiło się cicho. Wymiana zdań miedzy oficerami wyraźnie oziębiła atmosferę. Sekretarka miała aż nadto wrażeń. Siedziała z szeroko otwartymi oczyma, w których czaił się przestrach. Komandor nigdy dotąd nie zganił tak podwładnego, nie użył też nigdy tak ostrych słów, na dodatek z groźbą meldunku wyżej. Porucznik doskonale rozumiał, że taki meldunek oznaczał kres jego kariery. Co prawda, nie był zbyt przekonany, że szef groźbę spełni. Zawsze uważał go za wyrozumiałego zwierzchnika: opieprzył go i starczy. Ale w głębi duszy czuł się dotknięty:

– Jak pan myśli, komandorze – nie wytrzymał – kiedy nas stąd uwolnią?

– Kto ma nas uwolnić?

– No… nasi, panie komandorze! Mówił pan, że idą na Pragę.

– Raczej nie tędy, poruczniku.

– Niech szlag trafi tych pepików – porucznik poderwał się gwałtownie i podbiegł do okna. – Mogliśmy wyjechać wcześniej, cholera, mogliśmy lecieć naszym samolotem, zamiast pakować się w coś takiego. Niech pan spojrzy, panie komandorze – machnął ręką w kierunku odległych wzgórz. – Oni tu na serio przygotowują się do wojny. Zamykają dojścia na wszystkich kierunkach. Jak przyjdą nasi, to pepiki zerwą nawierzchnię tej szosy i otworzą ogień artylerii. Będą jatki.

Sekretarka zachłysnęła się płaczem. Głośno szlochała.

 Nagle za oknem rozległ się wyrazisty płaski zgrzyt, potem odgłos jakby darto olbrzymi kawał płótna, a gdy się poderwali na równe nogi, dobiegł ich głuchy huk.

– Artyleria! – krzyknął porucznik. – Mówiłem!

Podbiegli wszyscy do okna. Wystrzałów było już więcej, po dwa, po trzy. Na stokach widocznych wzgórz pojawiały się nieduże dymki, dalej jakby nieduże krzaczki. Dymki i krzaczki szybko znikały.

– Wstrzeliwują dozory! – zawołał znów porucznik.

Kanonada trwała niedługo, z dziesięć minut. Potem po krótkiej przerwie powtórzyła się raz jeszcze.

– No tak – porucznik był już także poważny. – Teraz są gotowi. Artyleria wstrzelała się, wszystkie podejścia do tej dziury mają jak na dłoni. Teraz przeliczają dane i może dla sprawdzenia jeszcze kilka razy pukną.

Ale już nie puknęli.

– Pan mówił, panie komandorze, że to jest brygada zmechanizowana? W takim razie trzeba by ze dwie dywizje pancerne ze wsparciem piechoty, żeby ich wygryźć z takich pozycji.

– Myślę, że nie organizują obrony stałej.

– Wszystko jedno – porucznik nie ustępował. – Mają oparcie w terenie bardzo korzystne dla siebie, bronią się z góry. Albo kupa czołgów, albo artyleria wielkiej mocy, nic innego ich nie ruszy.

Komandor wiedział o tym.

– Jeżeli nasi spróbują czołgami – gadał porucznik dalej – to wypalą im cholernie dużo maszyn, masa chłopaków zginie.

Sekretarka znów się rozpłakała głośno. Ramiona jej dygotały, oczy miała jak królik.

Komandor podniósł się z krzesła, przeszedł się po pokoju. Uważnie popatrzył na podwładnych.

– Powiem wam coś – odezwał się sucho i bardzo surowo. – Powiem coś, o czym najwidoczniej zapomniano wam powiedzieć albo może to zlekceważyliście. Powiem wam, dlaczego wybrano nas do takiej pracy, zapewniono kariery i wysokie pensje. Otóż zaufano nam licząc, że w takich sytuacjach zachowamy się właściwie, to znaczy okażemy spokój i hart ducha, lojalność i nawet niezłomność. Z mojej strony, nie chciałbym dojść do wniosku, że ktoś popełnił omyłkę, licząc na was.

Przyjęli ostrzeżenie milcząc i nie patrząc na siebie. Oboje odczuli jednak głęboki niepokój. Coś im mówiło, że tych słów szefa powinni naprawdę się obawiać.

– Wracając do tego, co pan powiedział o obronie czeskiej brygady – ciągnął komandor spokojnie. – Jest jedna rzecz, która może ją stąd ruszyć bez czołgów i artylerii. Rozkaz.

– Czyj, panie komandorze? – porucznik był niepoprawny. – Ich dowództwo nie w ciemię bite, umie wojować. Widziałem ich na manewrach, byłem wtedy w sztabie okręgu.

Komandor wykrzywił usta nad młodzieńczą zadziornością porucznika. Wydało mu się, że tamtemu jest wszystko jedno, kto przeciw komu wojuje.

– Tak, poruczniku – westchnął. – Jak teraz lubicie mówić, matematyka wojny. Pan to lubi, co? Czy zdaje pan sobie sprawę, co się kryje za każdym rozkazem bojowym?

– Walka! – palnął porucznik. – Zwycięstwo!

– Albo klęska, poruczniku. A zawsze rany i śmierć, wiele ran i wiele śmierci. I męczarnie, i zgliszcza, i ruiny, krew i pot tysięcy ludzi, którzy nie tylko nie mają na to ochoty, ale się z tym w ogóle nie zgadzają. Rozkaz bojowy oznacza gwałt i przemoc na wielu tysiącach ludzi.

Złapał porucznika za rękaw i pociągnął do okna.

– Niech pan spojrzy i wyobrazi sobie, co z tym wszystkim może uczynić jeden jedyny zbyt pochopnie wydany rozkaz.

Porucznik patrzył na panoramę wzgórz i zabudowań osiedla.

– Ale przecież… przecież my – wyjąkał – jako oficerowie, my musimy… nawet kosztem życia… Panie komandorze!

– Tak – szef skinął głową. – To prawda, poruczniku, co chciał pan powiedzieć. W dobrej sprawie my, oficerowie, chętnie oddamy życie i poświęcimy życie tysięcy ludzi. Ale teraz – zatoczył łuk ręką – to wcale nie jest dobra sprawa.

– Ale przecież…

– Chcę powiedzieć, poruczniku, że z jakiejkolwiek strony spojrzeć, nie są to wcale dobre sprawy.

– Więc Czesi nie powinni się bić?

– Czesi nie powinni mieć się z kim bić – odrzekł komandor.

Zapadła cisza.

Sekretarka rozpakowywała swój neseser, wyjmowała jakieś paczuszki, ręcznik, przybory toaletowe.

– Idę się myć. – rzekła. – A jeżeli będzie można, wykąpię się nawet.

Mężczyźni spojrzeli na swoje ręce.

– No tak – komandor uśmiechnął się. – Na wojnie też się trzeba czasami umyć.

 

4.

Podpułkownik miał na sobie nowe ubranie polowe, wysokie sznurowane buty i kaburę u pasa. Broń chował właśnie do szafy.

Sprawiał wrażenie rozluźnionego już i znów młodego. Ale jego spokojne spojrzenie nie mogło oszukać: był napięty i czujny. Wskazał komandorowi fotel przy stoliku, zastawionym jak do kolacji lub oficerskiej popijawy – stał tam dzbanek z kawą, drugi z herbatą, na talerzach wędliny na zimno i gorąco, pieczywo, masło, trochę owoców. Stała też butelka wódki i kieliszki.

– Proszę bardzo, panie komandorze, czy zechce mi pan dotrzymać towarzystwa?

– Przecież ma pan swoich oficerów – nieco sztywno odparł komandor. – Dowódcę batalionu, szefa sztabu, szefów służb… Widziałem tu wielu oficerów.

– To prawda, mam tu wielu oficerów. Ale w odróżnieniu od pana z żadnym z nich nie mam najmniejszego problemu. A na dodatek, każdy z nich musi wykonywać moje rozkazy…

Komandor też się jednak uśmiechnął i siadł w fotelu.

Słowa dowódcy jednostki można było pojmować różnie. Na przykład, że jego oficerowie są zbyt zajęci właśnie wykonywaniem otrzymanych rozkazów.

– Kawy? Herbaty? Proszę z pełną swobodą, panie komandorze. Jeszcze mamy wszystkiego w bród.

Komandor docenił ten subtelny niby-żart, ale prawdę mówiąc nie był specjalnie głodny. Zjedzony wcześniej obiad był naprawdę obfity.

Nalał sobie za to prawdziwej kawy, a następnie także i herbaty – oba napoje były mocne i aromatyczne. Zapalił papierosa i bacznie przyjrzał się czeskiemu dowódcy.

– Jak się domyślam – rzekł – zostałem poinformowany, że ma pan z nami pewien kłopot.

– Owszem – przyznał Czech – pewien kłopot.

– Czy zameldował pan swoim przełożonym o zatrzymaniu nas? I cóż ci przełożeni?

– A nic – podpułkownik potrząsnął głową jakby w rozbawieniu. – Zupełnie nic. Pokwitowali meldunek i koniec. Podobnie zareagowali na meldunek o gotowości bojowej i zajęciu pasa obrony.

– Jeżeli się nie mylę – cicho powiedział komandor – to postawienie jednostki w stan gotowości bojowej i zajęcie pozycji obronnych bez odgórnego rozkazu jest właściwie samowolą.

Podpułkownik drgnął i spojrzał spode łba. Spochmurniał nagle.

– A cóż by pan uczynił na moim miejscu? – spytał. – Co by pan zrobił, gdyby przełożeni poinformowali pana o przekroczeniu granicy przez obce wojska i nie wydali żadnego rozkazu w tej sprawie? Żadnego rozkazu, mimo próśb i ponagleń!

Był spokojny, lecz komandor łatwo mógł sobie wyobrazić wzburzenie oficera, dowódcy dysponującego tak poważną siłą bojową, którego zostawiono na łasce losu. Tak właśnie: na łasce losu, i to w tak bardzo złożonej sytuacji!

– Wszystko więc zależy od pana własnej decyzji.

– Tak – skinął głową Czech. – Wszystko zależy ode mnie. Mogę was wypuścić swobodnie, mogę was trzymać nadal, a nawet mogę was rozstrzelać. Mogę walczyć, gdy podejdą obce jednostki i mogę je przepuścić lub się im poddać. Mogę nawet sam sobie w łeb strzelić.

No tak, pomyślał komandor, sprawa jest stosunkowo prosta, jeżeli dowódca brygady straci na przykład łączność z przełożonymi w trakcie działań bojowych, na nie ulegającej wątpliwości wojnie. Wtedy i bez rozkazów wie, co czynić. Ma obowiązek walczyć i niszczyć wrogów, to wszystko. Od jego szczęścia zależy, ilu wrogów zniszczy i czy sam ujdzie cało.

Ale pozostawienie go bez jasnej sytuacji teraz, gdy łączność działa, gdy można wydawać rozkazy, pozostawienie mu odpowiedzialności za to, kogo uzna za wroga i czy w ogóle kogoś za wroga uzna – to jest po prostu zbrodnicze. Dowódca brygady znalazł się w sytuacji, która pozwala obarczyć go winą za wszystko, cokolwiek uczyni. Czy będzie walczył, czy się podda, czy utrzyma pozycje, czy się z nich wycofa, po walce lub bez wystrzału – zawsze będzie go można oskarżyć o zdradę, o złamanie rozkazów, o nadużycie uprawnień, wszystko jedno prowadzących do zdrady.

– Nie zazdroszczę panu, pułkowniku – z wolna przemówił komandor, marszcząc brwi. – Pańscy przełożeni po prostu obawiają się każdej decyzji, podobnie jak i pan. Oni może już wiedzą to, czego pan jeszcze nie wie i nie domyśla się.

– A pan wie? – ostro spytał podpułkownik.

– Tak – komandor skinął głową. – Coś wiem, choć także nie wszystko, oczywiście. Domyślam się, jaka może być sytuacja polityczna i co może z niej wyniknąć.

– Nie napije się pan wódki? – spytał podpułkownik.

– Dziękuję, nie. Ale rzeczywiście może byłoby to wcale niezłe wyjście – komandor uśmiechnął się krzywo.

– Więc co może z tej sytuacji wyniknąć? – zapytał podpułkownik. – Może mi pan doradzi coś mądrego.

– Od radzenia wstrzymam się, wybaczy pan – ostrożnie powiedział komandor. – Ale mogę, bez urazy, uświadomić panu parę rzeczy, które zapewne są panu nieznane.

– Na przykład?

– Kiedy wyjeżdżałem z Pragi – nadal ostrożnie mówił komandor, badając rozmówcę wzrokiem – zarówno Dubczek jak i Czernik byli już radzieckimi zakładnikami. Ogłosili anulowanie uchwał XIV Zjazdu, i sądzę, że lada dzień ogłoszą odpowiednie wezwanie do waszego narodu.

Podpułkownik zerwał się na równe nogi, twarz nabiegła mu krwią.

– Kłamstwo! – wrzasnął. – Kłamstwo! Armia nie pozwoli na to!

Komandor siedział spokojnie.

– Po pierwsze – rzekł – już od miesiąca w Pradze nie ma ani jednego waszego żołnierza. Po drugie wszystkie ośrodki władzy są pod kontrolą KGB. W Pradze jest sam Andropow i on pilnuje wszystkiego. Wiem jeszcze trochę, panie pułkowniku, ale więcej powiedzieć panu nie mam prawa.

Zapadła cisza. Podpułkownik oddychał szybko, trzymając się za pierś. Był blady i teraz naprawdę postarzały.

– Andropow jest w Pradze? – spytał.

– Tak, to pewne. Tam się już rozwija określony scenariusz, którego szczegółów nie znam. Nikt mi ich, oczywiście, nie zdradzał. Nie poinformowano mnie nawet o planie wejścia naszych i radzieckich jednostek. Co prawda, dawno już się o tym mówiło, ale niewiele osób mogło znać szczegóły.

Zdawało się, że z napiętej twarzy Czecha tryśnie żywa krew.

– Myślę – kontynuował komandor – że reszta rozwinie się pod kontrolą radzieckich, naszych i zapewne niemieckich oddziałów. Będziecie mieli swój sierpień tak, jak my mieliśmy swój marzec.

Podpułkownik położył na stole zaciśnięte pięści.

– Dziękuję panu za lekcję – powiedział przez zęby.

– Wysyłał pan zwiad w kierunku Nachodu, na trasę przejścia naszych wojsk. Jakie ma pan wiadomości?

– Zorganizowanego oporu nie ma – głucho odrzekł podpułkownik. – Sporadyczne strzały, ale raczej bez ofiar.

– A Rosjanie?

– Jadą od Brna i Ostravy – głos oficera był urywany – przez Olomouc i Pardubice.

– I co pan zrobi, pułkowniku?

– Nie wiem.

Komandor przyjrzał się jeszcze raz uważnie czeskiemu dowódcy. Niewątpliwie jest to świetny i wybitny oficer. Stopień podpułkownika powinien dawać mu, powiedzmy, dowództwo batalionu w tej brygadzie, najwyżej dowództwo zwykłego pułku piechoty. W brygadzie zmechanizowanej, o najwyższym stopniu skomplikowania, dowódcą z reguły bywa generał, i to po akademii. Fakt, że na etacie generalskim jest podpułkownik, świadczy właśnie o tym, że jest to oficer wybitny.

Ale i wybitni oficerowie nie zawsze wiedzą, co czynić. Może zresztą właśnie dlatego są wybitni, że nie zawsze wiedzą.

– Ma pan jeszcze inną szansę – powiedział komandor, z namysłem zapalając papierosa. – Ani Rosjanie, ani też nasze wojska nie przyszły tu, rzecz jasna, by zająć całą Czechosłowację.

– Rozumiem – podpułkownik poruszył brwiami. – Miałbym wycofać się gdzieś na ubocze i czekać. Gdy się zjawią, przepuszczać.

– Tak – komandor skinął głową. – Z całą pewnością nie zaatakują was pierwsi, nawet gdy będą widzieli waszą gotowość bojową, nikt nie odda w waszym kierunku ani jednego strzału.

Podpułkownik wstał, nalał sobie wódki do szklanki i wypił.

– Nie powiedziałem wam wszystkiego – rzekł. – Wszystkiego co meldował mój zwiad.

Komandor spojrzał na niego.

– Powiedziałem, że nie ma zorganizowanego oporu – z trudem mówił czeski dowódca. – Ale jest opór niezorganizowany!

– Nie rozumiem.

– Opór stawia ludność cywilna. Kamieniami, butelkami, ale nie butelkami z benzyną, zwykłymi butelkami po piwie, po mleku… Stoją na drogach, krzyczą i rzucają.

– A żołnierze?

– Wasi żołnierze milczą. Jadą. Czasami, na rozkaz oficerów, strzelają w górę. Bywa też, że w płoty, po murach. Ale nie w ludzi. Bywa, że któryś dostanie kamieniem. Przenoszą go do sanitarki i jadą dalej.

Komandor milczał.

– Zwiad meldował, że ofiary na razie są raczej po stronie waszego wojska.

– A jak na trasie jednostek radzieckich?

– Nie mam meldunków.

Komandor wstał. Przez dłuższą chwilę oficerowie patrzyli sobie w oczy. Potem podpułkownik zbliżył się do polskiego oficera i położył mu ręce na ramionach.

– Ci, którzy ściągnęli tę hańbę na wasz i nasz naród – powiedział i głos mu drgnął – niech będą po stokroć przeklęci.

 

5.

– Mógłby nas właściwie ten pepik puścić – z ferworem, spacerując po pokoju, mówił porucznik. – Nie rozumiem, po jaką cholerę nas trzyma. Co on chce z nami zrobić? Jako zakładników trzyma, czy co? No, powiedzmy, że podejdą nasze wojska, to co on zrobi? Rozstrzela nas, jeśli nie zawrócą?

I stanął nagle, jakby trafił na płot.

– Rozstrzela nas? Przecież wie, że nasi i tak nie ustąpią. Najwyżej złapią go i też rozstrzelają. Więc w co on się bawi?

Komandor patrzył na niego ze spokojną goryczą. Czyżby nic nie rozumiał? Może porucznicy są jakoś specjalnie impregnowani na niektóre sprawy, dlatego z takim trudem wybijają się na kapitanów? Nie da się zaprzeczyć, pomyślał, że porucznik jest to stopień przez każdego oficera najdłużej noszony.

Wzruszył ramionami, ganiąc się w duchu za głupie myśli.

– Czy pan komandor proponował mu, żeby nas puścił?

– Proponowałem.

– I nie zgodził się?

– Nie.

Porucznik z dezaprobatą pokręcił głową.

– Nic go nie rozumiem. Medalu za nas i tak nie dostanie, a może mieć kłopoty. My i tak musimy złożyć odpowiedni raport, więc nasi mogą zażądać, żeby tego pepika ukarali. W końcu wyraźnie naruszył międzynarodowe prawa, nie?

– Proszę mi powiedzieć, poruczniku, czy aby my też nie naruszyliśmy jakichś praw, wchodząc tu z wojskiem?

– Nie mam pojęcia i to nie moja sprawa – odpowiedział beztrosko porucznik. – W układzie warszawskim chyba jest jakiś taki artykuł, który to przewiduje.

– A zna pan treść układu?

– Zdawałem z tego egzamin, kiedy mnie tu brali, panie komandorze.

– Ja pytam, czy pan zna treść układu – łagodnie, ale jednak z naciskiem powtórzył komandor.

– No nie znam, po co mi – porucznik wzruszył ramionami i nagle połapał się, zrobił się czerwony. – Miałem taką ściągę…

– Więc panu powiem, że nie ma takiego artykułu. Przeciwnie, tam właśnie podkreśla się niezależność, dobrowolność i suwerenność każdego sygnatariusza.

– Nawet jeżeli – porucznik znów wzruszył ramionami. – I tak to mnie nic nie obchodzi. Od tego są inni, ważniejsi ode mnie. Ja tylko, panie komandorze, jak się to mówi, chcę do domu, do mamusi i chyba mam do tego prawo.

Dziwnie mało odzywała się sekretarka, a przecież normalnie nie była wcale milkliwą istotą. Patrzyła jakby nie biorąc udziału w tym, co się wokół niej dzieje. Siedziała na kozetce i wpatrywała się w krajobraz za oknem, wątpliwe jednak, czy widziała tam cokolwiek. Spytana o coś, zachowywała się jak zbudzona uczennica, wyrwana do tablicy.

Jakoś tak wieczorem, gdy już zaczęło zmierzchać, popatrzyła na komandora załzawionymi oczyma.

– Ja bym chciała żyć, panie komandorze – powiedziała cicho.

Komandor odczuł swoją bezradność.

– Żyć? A po co żyć? – błaznował porucznik, czemuś wściekły. – Nie lepiej na tamtym świecie? I pogrzeb nam zrobią jak jasna cholera, i bohaterami narodowymi ogłoszą. A jakie renty dostaną nasze dzieci! Wie pani, jakie cholerne renty?

– Nie mam dzieci – szepnęła przez łzy.

– A co pani robiła przez tyle lat? Już dawno mogła pani mieć chłopaka jak byka albo dziewczynę jak wiśnię.

Sekretarka rozpłakała się.

– Panie poruczniku – spokojnym głosem odezwał się komandor – jestem sporo od pana starszy, ale kiedy strzelę pana w pysk, to trudno się panu będzie odkleić od ściany.

Porucznikowi opadła szczęka ze zdziwienia, sekretarka nawet się uśmiechnęła.

– Nie trzeba go bić – powiedziała przepraszająco – on jest tylko taki głupi, nie chciał niczego złego.

Teraz i komandor się uśmiechnął.

 

6.

Nazajutrz po śniadaniu, gdy już umyci i nawet wykąpani zamierzali przejrzeć świeżą prasę, właśnie przyniesioną przez żołnierza, pojawił się ten sam kapitan.

– Mam rozkaz przekazać wam, że jesteście wolni.

– Wolni? – zerwali się wszyscy troje.

A kapitan skinął głową, poważnie i bez uśmiechu.

– Pułkownik żegna i przeprasza, że nie przekazuje tego osobiście. Przeprasza też za wszystkie kłopoty.

Głos kapitana był jakiś nienaturalnie spokojny, zbyt równy i odmierzony. Komandor spojrzał z uwagą.

– Co się stało, kapitanie?

– Nic szczególnego. Jesteście wolni – powtórzył. – Zaraz żołnierze zniosą wasze bagaże, samochód stoi przed sztabem.

– Dziękujemy. Oczywiście, odjedziemy bez zwłoki.

Kapitan wykonał jakiś nieokreślony ruch ręką.

– Nie musicie się śpieszyć – rzekł – szosa jest zajęta, trzeba poczekać.

Komandor spoważniał nagle.

– Szosa jest zajęta? Przez kogo?

– Zbliżają się rosyjskie czołgi – krótko odrzekł kapitan.

– A wasza brygada?

– Brygada w marszu, odchodzi pod Solnice.

– A tutaj? Obrona zwinięta?

– Tutaj został pluton wartowniczy i pluton łączności.

– A pułkownik?

– Nie wiem, gdzie jest. Wydał mi rozkazy i odjechał.

Komandor odczuł jakiś dziwny niepokój. Jeszcze raz popatrzył w nieruchome oczy czeskiego oficera, słysząc za plecami gorączkową krzątaninę porucznika i sekretarki.

– Dziękuję, kapitanie. Pozwoli pan, że zamiast dowódcy, przekażę panu wyrazy szacunku i żalu. I najlepsze życzenia dla całej waszej brygady.

– Dziękuję.

Kapitan wyciągnął dłoń i trzymał rękę komandora jak gdyby odrobinę zbyt długo. Potem zasalutował i wyszedł.

– Jedziemy! – zawołał porucznik.

Niby się nie śpieszyli, ale jakoś bardzo szybko znaleźli się w samochodzie. Opuścili koszary i skierowali się ku osiedlu. Nim zdołali wjechać między domki, komandor ostro nacisnął hamulec.

Mieli przed sobą piękny batalistyczny krajobraz.

Jakieś kilkaset metrów niżej szosa wychodziła z miasteczka i wyginając się łagodnymi zakrętami obniżała się ku niewielkiemu grzbietowi między dwoma wzgórzami. Wypełzał stamtąd szary wąż złożony z pancerzy, wspinał się na tę biedniutką przełęcz. Pierwsze szare żuki właziły już na szosę.

– O rany, idą jak na rozstrzelanie! – porucznik z żalem pokazał puste miejsca po czeskich bateriach.

Czołgi warczały, były coraz bliżej. Charkot i hałas narastały.

Komandor patrzył z wytężeniem i próbował liczyć: urwał na pięćdziesiątym ósmym.

Pierwszy, z dwoma transporterami u boku, był już całkiem blisko. Od pierwszych domów dzieliło go nie więcej jak dwieście metrów.

I wtedy zobaczyli pułkownika.

Był już w mundurze służbowym, nie polowym. Mundur był świeży, odprasowany, naramienniki błyszczały. Krawat i nienaganna koszula. Lśniące buty. Czapka.

Szedł wolnym, jakby niedbałym krokiem naprzeciw kolumnie czołgów. W rękach trzymał pistolet maszynowy.

Nagle komandor zrozumiał.

Szarpnął się, wyskoczył z samochodu, zakrzyczał.

– Pułkownikuuu!

Dowódca brygady usłyszał, spojrzał w ich stronę. Ujrzeli na jego twarzy szeroki uśmiech, pozdrowił ich dłonią. Potem lekko, jak zabawkę podrzucił pistolet maszynowy i zaczął strzelać.

Przed gąsienicami czołgu, przed oponami transportera poczęły wykwitać gęste obłoczki kurzu. Pistolet terkotał.

Jeszcze przez chwilę to trwało: pistolet terkotał, podpułkownik szedł, czołg i transporter jechały.

Na pancerzu czołgu pojawił się niewielki czerwony płomyczek, w gęstym powietrzu rozbrzmiał ciężki i rzadki w porównaniu z pistoletem maszynowym stukot maszynowego karabinu o wielkim kalibrze.

Podpułkownik jakby się potknął, zatrzymał się. Jego głowa najpierw pochyliła się gwałtownie w bok, potem wstecz – i nagle jak pchnięty ogromną siłą poleciał do tyłu i upadł rozrzucając ręce.

Kolumna zatrzymała się.

Hałas ucichł, z wolna i stopniowo.

Widać było, jak w różne strony węszą tępe ryje karabinów maszynowych, poruszyło się działo czołgowe.

Zdawało się, że czas zastygł.

Wreszcie otworzyła się klapa czołgu, wychyliła się czyjaś czarna głowa, padł rozkaz. Z transportera wyskoczyli żołnierze. Najeżona bronią grupa zbliżyła się do leżącego w pyle oficera. Jeden z nich pochylił się, lecz zaraz wstał i zdjął czapkę. Za jego przykładem pozostali także znieruchomieli na chwilę bez czapek.

Potem znów padł rozkaz. Podnieśli podpułkownika, odciągnęli w bok i oparli plecami o niski płotek.

Jeszcze starannie nałożyli mu podniesioną z pyłu oficerską czapkę. Zasalutowali.

Któryś z pagonami machnął ręką.

– Wsio. Pajéchali.