JustPaste.it

Kościół mój widzę przyjazny

- Religia to psychiczna ściana – usłyszałem od kolegi. Wierzył trochę ze strachu. A nuż te zapowiedzi męk piekielnych, które mają spaść na niewierzących, to nie czcza pogróżka !

- Religia to psychiczna ściana – usłyszałem od kolegi. Wierzył trochę ze strachu. A nuż te zapowiedzi męk piekielnych, które mają spaść na niewierzących, to nie czcza pogróżka !

 

Modlitwa dowodem słabej wiary ?

Człowiekowi ciągle przydarzają się różne przykre rzeczy, wobec których nasze ludzkie moce, stają się bezsilne. Ciągle wisi nad nami groźba utraty zdrowia czy nawet życia bliskich osób. Kogo, jak nie Boga, prosić opiekę nad zbuntowanym synem, który  pierwszy raz wyjeżdża na obóz wędrowny, albo jeszcze gorzej – na Woodstock, kogo jak nie Boga prosić o lekką śmierć przyjaciela, któremu normalne dawki morfiny przestały już wystarczać ?

Jak trwoga, to do Boga. Pewna niewierząca matka, której w czasie wojny zmobilizowano syna, poprosiła swoją wierzącą sąsiadkę, by modliła się o szczęśliwy powrót jej jedynaka.

W takich sytuacjach można trochę popastwić się nad niewierzącymi.  – A widzicie, niedowiarkowie, jacy jesteście żałośni w swej pysze ! Nie chce się wam pochylać głowy przed Najwyższym, ale wystarczy trochę nieszczęścia, aby cała wasza filozofia legła w gruzach ! Nikt nie dodaje, że w sytuacjach ekstremalnych, ludzie gotowi byliby padać na twarz nie tylko przed Panem Bogiem, ale nawet przed szatanem, o ile w jego mocy byłoby zaradzenie jakiemuś strasznemu nieszczęściu.

Człowiek dotknięty niewyobrażalnym bólem nie jest partnerem Pana Boga w tym sensie, że posiada wolną wolę. Trudno wszak przypuszczać, by torturowany przez węgierską służbę bezpieczeństwa prymas Węgier z własnej woli „przyznał się” do czynów zarzucanych mu przez komunistycznych oprawców.  Kimże jest człowiek torturowany lub tak boleśnie doświadczany przez los, że zaczyna tracić godność ? Odtrąconym dzieckiem Pana Boga ? Dowodem na to, że nie zawsze Pana Boga jest na wierzchu, że szatan triumfuje o wiele częściej niż nam się to wydaje ? Jakże płonne są wtedy modlitwy, błagania. Okazuje się wówczas, że całe nasze przeświadczenie, iż Bóg nad nami czuwa, gdy pamiętamy o Bogu w modlitwie, zaczyna spowijać mgła gęstej tajemnicy. Nasza pozorna wyższość wobec ateistów, wynikająca z faktu, iż jesteśmy po właściwej – Boskiej stronie, jawi się jako przejaw pychy. Brak już wtedy najmniejszej ochoty, by wynosić się ponad niewierzących.

 Nikt nie ma superskutecznego „dojścia” do Pana Boga. Wiemy też, że Bóg jednakowo umiłował każdego człowieka i każdemu zagwarantował szansę zbawienia. Dlaczego więc w sytuacjach trudnych tak mało ludzi naprawdę Mu ufa ? Dlaczego większość ludzi podczas niemal każdej modlitwy o coś Boga prosi ? Skoro wierzymy, że Bóg chce dla nas jak najlepiej, to dlaczego tak natarczywie domagamy się Jego interwencji ? Bóg doskonale wie, co rozgrywa się w naszych sercach, wie o czym myślimy i czego pragniemy, więc dlaczego narzucamy mu się ze swoimi żalami ? Bóg jest naszym ojcem. Ale czyż musimy swoim śmiertelnym rodzicom przypominać nieustannie, że potrzebujemy ich opieki ? Dlaczego nie stać nas na podobne zaufanie wobec Boga ?

Gdybyśmy założyli, iż modlitwa za bliskich jest zawsze skuteczna, musielibyśmy zadać kłam stwierdzeniu, że Bóg traktuje wszystkich sprawiedliwie. Wszak gdyby osoby, za które modli się wiele osób cieszyły się szczególnymi łaskami, to ci za których nie modli się nikt, albo niewielu, byliby na straconej pozycji.

Gdy ceremonia pogrzebowa bardzo bliskiej mi osoby zaczęła się przedłużać z powodu wyczytywania bardzo długiej listy intencji mszalnych, zrobiło mi się cieplej na sercu. Tyle osób pamiętało, dla tak wielu osób, był kimś ważnym, tyle osób postanowiło dać widomy znak współczucia i łączności z rodziną…

Po latach dowiedziałem się o śmierci dawnego sąsiada. Nie miał szczęścia. Rozpadła mu się rodzina, potem przyszła choroba i utrata pracy. Przez ostatnie kilka lat zmuszony był mieszkać w schronisku dla bezdomnych. Niewielu przyszło na pogrzeb, intencji mszalnych też prawie nie było. Gdyby choć w maleńkiej cząstce miał od tego zależeć jego pośmiertny los, byłoby to krzyczącą niesprawiedliwością. Chciałbym, aby bardzo bliską mi osobę spotkało na tamtym świecie wszystko, co najlepsze, cokolwiek to jest, o ile jest. Ale – jeżeli jest – to nie wyobrażam sobie tam sytuacji, w której mój dawny sąsiad, znowu poczuje się zapomniany i odtrącony.

Serce każde mi przyznać bardzo bliskiej osobie szczególne prawa – wszak o  jej pośmiertny los tak wielu się modliło, poza tym to moja rodzina, bliższa koszula ciału; miłość jest ślepa – każdy przecież w duchu pragnie „załatwić” coś  dla swych najbliższych, łudząc się, że Bóg nie przejrzy naszych zamiarów.  Poczucie elementarnej sprawiedliwości nie pozwala mi jednak przywiązywać do tych mszy i modlitw większej wagi. Wiem przecież, że gdyby ludzie za tą bardzo mi bliską osobę wcale się nie modlili, gdyby nie wykupili tych mszy i musiała jej wystarczyć wyłącznie moja modlitwa, to uznałbym to mszalne „szaleństwo” za zwykły klerykalizm. I biłbym się z każdym, kto by usiłował mnie przekonać, że b. bliska mi osoba, grzebana w opuszczeniu,  mniej zasługuje na Bożą łaskawość niż ci, za których  odprawia się setki mszy.  

 

Myślenie szkodzi  ?

 

Są ludzie, którzy zaczynają mieć problemy z wiarą wtedy, gdy usiłują się wybić na intelektualną wolność. Kiedy szli przez życie „na zająca”, chodzili do kościoła, bo tak zostali nauczeni, gdy odmawiali modlitwy, które wpojono im w dzieciństwie – wszystko było w porządku. Problemy pojawiły się wtedy, gdy zaczęli zadawać pytania. Na przykład: czy myślący człowiek może wierzyć w dogmaty ? Czy do obronienia jest dogmat o Trójcy Przenajświętszej ?  Czy dogmat o nieomylności papieża mieści się w granicach zdrowego rozsądku ? Dlaczego jeden z papieży przyjął, że wszyscy jego poprzednicy w sprawach wiary byli omylni, a on sam oraz wszyscy jego następcy – zostali wyróżnieni nadprzyrodzonym darem nieomylności ? Dlaczego katolik powinien wierzyć w Boga, występującego w trzech osobach ? Gdy powtarzali tę formułkę, w ramach bezrefleksyjnie klepanego pacierza, nie budziła wątpliwości, ani też zainteresowania. Jednak gdy zaczęli analizować „Wierzę w Boga” linijkę po linijce, słowo po słowie, to okazało się w każdej frazie napotkali na jakąś zasadzkę. Przeczytali tam m. in. „wierzę w święty i powszechny Kościół” i odkryli, że przez wiele lat powtarzali nieprawdę, bo oni nigdy nie wierzyli i nie wierzą w Kościół, lecz tylko i wyłącznie w Boga. Zdanie to jest przez polskich katolików powtarzane nagminne. W ten sposób katolicy odcinają się od części swoich duchownych, którzy nie sprostali swemu powołaniu. Jeżeli się potraktuje Kościół nie tylko jako hierarchię, lecz jako wspólnotę wierzących, której częścią jest m. in. hierarchia, to sprawa jeszcze bardziej się komplikuje. W potocznym rozumieniu katolicy nie uważają w pełni świadomie wspólnoty wierzących za świętość, ponieważ musieliby wówczas samych siebie uważać za część składową tej powszechnej świętości. Na to nie pozwala im jednak pokora. Religia katolicka to nie judaizm, gdzie można się wykłócać z Bogiem, a nawet z nim walczyć. Tutaj błogosławieni są cisi i pokornego serca.

Większość Polaków ma blade pojęcie o dogmatach Kościoła a gdyby tak szczegółowo ich przepytać z religii, to okazałoby, że praktycznie nie ma wśród nich prawomyślnych katolików: każdy wierzy w trochę innego Boga. Gdy nie staje wiedzy religijnej – lukę wypełnia wyobraźnia, której projekcjom daleko do katolickiej ortodoksji. Czasami następuje całkowite pomylenie Starego Testamentu z Nowym i miast obowiązku wybaczania i miłości bliźniego  na czoło wysuwa się „prawo” zemsty zgodnie z prawem talionu. Osobiście znałem pewną starszą Panią, która gotowa była zwymyślać każdego, kto próbował ją przekonać, że zarówno 10 przykazań, jak i zasada „oko za oko…” pochodzą z świętej księgi żydowskiej. Dla wielu wspólne korzenie judaizmu i chrześcijaństwa to po prostu obelga.  

Można powiedzieć, że poszukiwania spójnego modelu katolicyzmu to próżny trud. Pan Bóg wszystko wie, zna intencje każdego człowieka i jeżeli są one czyste, nie pozwoli go ukrzywdzić.

Niestety, gdy człowiek raz zacznie wykorzystywać myślenie do nadawania kształtu swej religijności, to zaczyna patrzeć, zarówno na tę obrzędową stronę katolicyzmu, jak i coniedzielną katechezę, z przymrużeniem oka. Wywód księdza, który zawsze ma rację, nie zawsze krzepi. Brak możliwości przedyskutowania wątpliwości, brak partnerskiego stosunku katechety, który wszystko zamyka lub otwiera uniwersalnym wytrychem: „taka Boża wola” nie zachęca do podejmowania tematu.  

Okazuje się wówczas, że ludzie przez lata należeli do Kościoła, jakiego nie znali, że im bardziej zaczynają go poznawać w sensie doktrynalnym i instytucjonalnym, tym bardziej czują się rozczarowani. Zauważają, że Kościół funkcjonuje jak monarchia absolutna, a biskupi wypowiadają się w imieniu całego Kościoła, choć nigdy nie pytają wiernych o zdanie. Ludzie zaczynają zadawać pytanie: czy nadal nam się godzić by ten i ów dostojnik kościelny wypowiadał w moim imieniu poglądy, z którymi nigdy się nie zgadzałem ? Dlaczego ja, jako pojedynczy wierny, mam legitymizować, choćby swym biernym uczestnictwem, tzw. naukę Kościoła, która nie pokrywa się z moim kodeksem etycznym ? Oczywiście wewnątrz Kościoła te sprawy wyglądają inaczej. To nie wierni, lecz Słowo Boże, „legitymizuje” doktrynę Kościoła. Dla osób niezrzeszonych w kościołach, bądź wyznawców bardziej zdemokratyzowanych religii jest to jednak nieczytelne. Kościół katolicki postrzegany jest jako monolit, w imieniu którego wypowiadają się najczęściej jego dostojnicy,  rzekomo cieszący się nieograniczonym poparciem. Najbardziej medialni są dostojnicy o skrajnych poglądach, którzy zarówno w Polsce, jak i na świecie stają się twarzą Kościoła. Tymczasem środowisko katolików jest zróżnicowane. Wielu katolików nie chce, by ich postrzegano jako kadrowe „zaplecze” tego czy innego biskupa, wielu nie chce występować na „wspólnym zdjęciu” z tym czy innym dostojnikiem zakonnym. I to wcale nie dlatego, że go nie akceptują jako człowieka, lecz ze względu na model religijności, jaki ten i ów preferuje.   

Modna ostatnio apostazja zrodziła się m. in. z takich przemyśleń i w bardzo wielu przypadkach jest ona przejawem religijnej dojrzałości i uczciwości. 

 

– Skoro nie zgadzam się z zasadami, które głosi Kościół, to z niego występuję. Nie zostaję w charakterze martwej duszy, na wszelki wypadek, gdybym popadł w trwogę i potrzebował wsparcia Kościoła. Bóg przecież zna moje intencje i postąpi ze mną tak, jak zechce. Moje relacje z Bogiem są o wiele bardziej złożone, o wiele bardziej tajemnicze niż to wynika z prostej zasady „coś za coś”. Bóg doświadcza boleśnie również głęboko wierzących, również wiernych synów Kościoła. To, co człowiek otrzymuje od Boga nie mieści się w pojęciu nagrody za podporządkowanie się Bożej woli i pobożne życie. Jedna z głównych prawd wiary mówi: „Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze”. Życie po wielekroć podważyło te zasady – wnioskują ludzie.

Nikt nie ma złudzeń co do tego, że w ziemskim życiu doczeka się sprawiedliwości. Logika: za dobre – nagroda, za złe – kara, nie może więc odnosić się do ziemskiego życia, skoro największą karę ponoszą tu często ci najlepsi oraz bezgrzeszne dzieci. Czy owa logika znajdzie zastosowanie w życiu przyszłym ? Czy Bóg postępuje logicznie, skoro znaki, które ludziom daje nie układają się w logiczną całość ? Czy specyfikę  relacji między człowiekiem i Bogiem można zamknąć w jakiejkolwiek doktrynie ? Czyż nie powinny być one jak najbardziej intymne i osobiste ? Czy nie należałoby unikać wszelkich złotoustych pośredników, którzy monopolizując pewne formy kontaktu z Bogiem, bardziej troszczą się  o zachowanie i utrwalenie swoich wpływów niż o dobro swych podopiecznych ?

Ludzie mają prawo do takich wniosków i pytań.

 

Wielu ludzi wierzących zdaje sobie sprawę, że od doktryn kościelnych ważniejsza jest Ewangelia, wymagająca nieustannej reinterpretacji. Skostniałe dogmaty nie są w stanie pomieścić bogactwa treści, które Nowy Testament ze sobą niesie. Ewangelia pozwala też odkryć wiele dróg prowadzących do Boga, także te, które omijają instytucjonalny Kościół. Takich „odkryć” będzie wiele. Takich apostazji (nie mylić z apostazją Polaków mieszkających w Niemczech, którzy „wypisują” się z Kościoła w celu uniknięcia płacenia podatku religijnego) – nie koniecznie potwierdzonych podpisaniem jakiegoś dokumentu – również. Jeszcze więcej osób znajdzie się pomiędzy… I nawet jeżeli Kościół uważa to za zło, nie jest chyba na tyle skostniały, by religijną rutynę stawiać wyżej od takich poszukiwań.

Moim zdaniem religijność, która nie mieści się w ramach katolickiej ortodoksji, religijność poza oficjalnym Kościołem, winna być traktowana nie jako zaprzaństwo, lecz jako przejęcie przez jednostkę głównej odpowiedzialności za swe relacje z Panem Bogiem. Funkcjonariusz Kościoła już niczego nie załatwia za jednostkę mocą swego urzędu,  jej życie, jej wiara musi w wystarczający sposób o niej świadczyć. I nie musi to – rzecz jasna – oznaczać rozluźnienia moralnej dyscypliny.

Być może te świetne statystyki religijne brały się w Polsce stąd, że religia była kiedyś niemal obowiązkowa. Oczywiście nie chodzi tu o aspekty prawne, ile o obyczajowy dyktat, któremu niewielu potrafiło się przeciwstawić. Jeszcze pokolenie wstecz trzeba było dużej odwagi, by pochodząc z bardzo religijnej rodziny, ogłosić swój rozbrat z Kościołem. Każde odstępstwo od wiary traktowane było jak rodzinna tragedia i wystawiało na ciężką próbę relację z rodzicami czy rodzeństwem. Im mniejsze środowisko, tym presja otoczenia była większa. Partia – co prawda – „błogosławiła” osobom przyznającym się do ateizmu, ale na co dzień żyło się przecież nie z Partią, tylko ze zwykłymi ludźmi, którzy inność utożsamiali często z gorszością. Poza tym nieładnie było opuszczać Kościół, gdy był on sojusznikiem w walce z narzuconą władzą. Patriotyzm nakazywał trwać przy instytucji, której działalność miała na celu ochronę życia społecznego przed sowietyzacją, nawet jeżeli jej doktryna okazywała się nie do zaakceptowania. Obecnie część ludzi korzysta po prostu z tłumionej wcześniej wolności wyznania i sumienia…

Kiedy toczyła się w Polsce walka o wolność nie próbowano jej szczególnie definiować. Wszystkim walczącym wydawało się, że walczą o to samo. Kościół walczył z totalitaryzmem, czyli o wolność od komunizmu, nie bardzo zdając sobie sprawę, że wielu będzie później poszerzać strefę tej wolności także o wolność od obowiązku lojalności wobec Kościoła i w ogóle od katolicyzmu. Wydawało się, że z chwilą odzyskania wolności autorytet Kościoła oraz temperatura uczuć religijnych znacznie wzrosną, ponieważ znikną wszelkie bariery utrudniające Kościołowi realizację jego misji. Tymczasem społeczeństwo zaczęło się emancypować, przestała też obowiązywać niepisana zasada, że w czasach trudnych, Kościoła się nie krytykuje. W efekcie mamy do czynienia z obrażaniem się ludzi Kościoła na wolność, o którą Kościół sam walczył, obrażaniem się na media, a także na społeczeństwo, które w różnych sondażach wypowiada się w sposób sprzeczny z doktryną Kościoła i nie jest za tym, aby w kwestiach związanych z polityką społeczną państwa, duchowni odgrywali tak istotną rolę, do jakiej aspirują.   

 

 

 

Prawo naturalne młotem na niewierzących

 

W polskim Kościele panuje błędne – moim zdaniem – przeświadczenie, że utrata wiary, bądź niewrażliwość na doznania i treści religijne, to wyłącznie akty woli. – Jakże można wątpić w istnienie Boga, skoro mamy tak niezliczoną ilość dowodów na Jego istnienie ? – dziwią się niektórzy wierzący. Trzeba być człowiekiem pysznym i zatwardziałego serca, aby nie mieć ochoty wyrazić wdzięczności Panu Bogu za wszystkie dary jakimi obdarza człowieka. Jak tak można ! Okazuje się, że można… Wszak, jak pokazują liczne badania, niemal w każdej ludzkiej populacji, w każdej epoce, znajdowali się ateiści. Byli ateistami nie tyle z wyboru, ile z przeznaczenia. Nie tyle nie chcieli wierzyć, ile nie potrafili. Z wiarą w sprawy nadprzyrodzone jest po trosze tak, jak z miłością: albo jest, albo jej nie ma. Można ją trochę „wyćwiczyć”, można się jej trochę nauczyć, można ją wzmocnić, ale pod jednym warunkiem: człowiek musi mieć po temu pewne predyspozycje psychiczne, pewną iskrę która pod wpływem czynników zewnętrznych rozwinie się w płomień. Są ludzie, którzy zakochują się łatwo, są ludzie, którzy zakochują się z trudem i są ludzie, którym nie dane jest przeżyć miłości przez całe życie. Fakt iż większość stanowią ludzie zdolni do miłości, nie świadczy bynajmniej, że ta niekochająca mniejszość to istoty mniej wartościowe i wymagające na przykład leczenia.

Podobnie bywa z instynktem macierzyńskim. To nieprawda, że każda matka go czuje. Okazuje się, że można być dobrym rodzicem i nie kochać swojego dziecka. Takie kobiety świetnie rozumieją swoją sytuację, wiedzą, że to wielki dramat dla dziecka, czują się z tym fatalnie, bywa że starają się swe dzieci zabezpieczyć przed skutkami braku miłości poprzez wspieranie ich relacji z osobami, które mogłyby je pokochać niejako zastępczo… Ale to wcale nie znaczy, że są zboczone i trzeba je leczyć.

Większość ludzi to osoby jednopłciowe i zdolne do rozrodu, ale czy wobec tego  obojnacy, którzy są zwykle bezpłodni, to jakiś gorszy sort ludzi ? Czy większość oznacza normalność i lepszość. Czy zgodne z naturą mają być tylko te zachowania, które preferuje większość ? Co to znaczy, że coś jest zgodne z ludzką naturą ? Natura ludzka potrafi też być niszcząca. Dla mężczyzny nadpobudliwego seksualnie postępowanie zgodne z naturą może oznaczać potrzebę odbycia jak największej liczby stosunków z jak największą liczbą kobiet. Dla ludzi o niskim libido, naturalne będą zachowania odwrotne.

Zakonnicy składają śluby czystości, mimo że ich biologiczna natura przeciwko temu się buntuje. Czy powstrzymywanie się od stosunków seksualnych młodych mężczyzn w sile wieku, których organizmy domagają się seksu, to działanie zgodne z naturą czy też może wynaturzenie ? Natura bywa amoralna, okrutna i surowa. Czasami tylko dlatego stajemy się wrażliwymi ludźmi, że potrafimy przezwyciężyć swoje naturalne skłonności. Natura często podszeptuje nam zachowania agresywne, przepojone duchem zemsty i nietolerancją. I dopiero z buntu przeciwko niej rodzi się człowieczeństwo. Humanitaryzm, tolerancja, polubowne rozwiązywanie sporów, opieka nad słabszymi są często nie do pogodzenia z wieloma przypadłościami ludzkiej natury.

„Prawo naturalne jest uczestnictwem istot rozumnych (ludzi) w odwiecznym prawie Bożym. Treść prawa naturalnego wypisana jest przez Boga w sercu każdego człowieka. Prawo naturalne wynika bowiem z natury człowieka, stworzonej przez Boga. Wyraża ono wyraża pierwotny zmysł moralny człowieka, który pozwala rozpoznać mu, czym jest dobro i zło, prawda i kłamstwo – głosi Katechizm Kościoła Katolickiego (1954). Choć brzmi to pięknie, nie jest prawdziwe. Wszak ilu ludzi, tyle poglądów na prawdę, dobro, zło i kłamstwo. Dla fanatyków religijnych dobre było wszystko, co sprzyjało nawracaniu wiernych,  także przemoc. Cierpienia nawracanych, dziś budzące współczucie, kiedyś radowały ludzkie serca. Według komunistów dobre było to, co służyło rewolucji.  Z kolei z punktu wiedzenia interesów USA, dobrą rzeczą było torturowanie arabskich jeńców[1], choć obrońcy praw człowieka uważają tortury za coś ewidentne złego. Stanowisko Kościoła w wielu sprawach również dalekie jest od klarowności i niezmienności. W dużej mierze zależy ono od czasu kiedy jest prezentowane oraz od pozareligijnej wiedzy hierarchów. Wszak jeszcze w latach 70. XX w. Watykan występował przeciwko przeszczepom organów, powołując się m. in. etykę chrześcijańską. Zaś obecnie duchowni nawołują,  by wierni zostawali dawcami. Zatem czynność kilkadziesiąt lat wcześniej uchodziła według Kościoła za złą, doczekała się całkiem odmiennej kwalifikacji moralnej.

Skoro jednak każdy człowiek ma w sobie zakodowane jednakowe prawo naturalne, to dlaczego postrzeganie dobra przez ludzi jest takie różnorodne ? Nawet jeżeli wszyscy ludzie będą słuchać podszeptów własnego sumienia, to i tak ich ocena moralna wielu zdarzeń będzie rozbieżna. Nie wierzę, że istnieje wszechwiedzące ludzkie sumienie, które zawsze podpowiada najlepsze rozwiązanie. Osoby o najczulszym sumieniu mają zwykle najwięcej dylematów.

Dziwi mnie, że dlaczego prawo naturalne  nie obejmuje również tej części ludzkiej natury, która popycha człowieka ku złu ? Natura człowieka to nie tylko zmysł moralny, to także źródło amoralności. Hitler miał naturę psychopaty i mordercy, podobnie jak jego pomocnicy. Żaden z głównych oskarżonych w procesie norymberskim nie wyraził skruchy i nie przeprosił za swoje czyny. Gdyby mieli zmysł moralny, to choćby w obliczu śmierci, wydobyliby z siebie jakieś słowa pokuty.

Komuniści podobnie jak katolicy, gotowi byli umierać za swoją ideę,  wielu z nich ginęło z imieniem swych przywódców na ustach, zaś rewolucyjna rzeź była przedmiotem ich marzeń. Czy mieli sumienie, które podpowiadało im, że robią źle ? Bardzo wątpliwe. Z zachowanych relacji wynika raczej, że wskazania moralne czerpali z uchwał partii i jedynie uchybienia wobec partyjnej ortodoksji mogły obciążać ich sumienie. Ukuto nawet pojęcie „socjalistyczna moralność”. 

Niektóre osoby zarabiające na życie nierządem, mają zmysł moralny. Ich sposób zarobkowania jest często zdeterminowany sytuacją ekonomiczną. Ale bywa też inaczej: wiele spośród nich po prostu lubi seks i przyjemność łączy z zyskiem. Jeżeli cierpią, to głównie z powodu wykluczenia a nie na skutek konfliktu z sumieniem.

Naukowcy obliczyli, że w okresie kultury łowiecko-zbierackiej ludzie tak często walczyli ze sobą, że we wzajemnych wojnach ginęło wówczas ok. połowy ludzkiej populacji. W porównaniu z tym okresem XX w. jawi się jako czas nadzwyczaj  pokojowy, mimo dwóch wojen światowych i komunizmu. Jakoś trudno mi uwierzyć w zmysł moralny wszystkich ludzi sprzed 40 - 80 tysięcy lat, dla  których zamordowanie człowieka było wydarzeniem mniejszej rangi niż polowanie na grubego zwierza.

Teoria, że natura zawsze podpowiada człowiekowi to, co dobre, tylko człowiek aktem woli odrzuca te dobre rady, świadczyłaby, że człowiek zawsze zdaje sobie sprawę z faktu naruszenia kodeksu moralnego. Tak niestety nie jest, choćby dlatego, że między niektórymi kategoriami moralnymi granica jest nieostra. Niektórzy wychodzili z założenia, że każda działalność wymierzona w komunistyczne państwo jest do zaakceptowania moralnie. Niepłacenie podatków, jazda bez ważnego biletu, przywłaszczanie sobie państwowego mienia, marnotrawstwo energii – wszystko to niektórzy uważali za formę walki z niechcianym ustrojem. Byli jednak tacy, którzy twierdzili, że należy być uczciwym bez względu na okoliczności.

Ocena moralna konkretnego faktu zależy nader często od punktu widzenia. Profesor Tomasz Polak (dawniej Węcławski) zdecydował się na apostazję, co według opinii kurii poznańskiej, automatycznie pociągnęło za sobą ekskomunikę. Decyzja prof. Polaka przez hierarchię kościelną odczytana została z pewnością jako sprzeniewierzenie się własnemu zmysłowi moralnemu, który profesor jako b. duchowny powinien mieć szczególnie wyczulony. Z kolei dla profesora apostazja oznacza pewnie coś całkiem odwrotnego: to dowód, że jest bezwzględnie uczciwy, a jego zmysł moralny funkcjonuje bez zarzutu.  Jestem przekonany, że to sumienie kazało profesorowi postąpić, jak postąpił, ponieważ niemal całym swoim dotychczasowym życiem udowodnił, że je ma. Natomiast ekskomunika ? Prawdziwa cnota ekskomuniki nie powinna się bać. W przeszłości nieraz używano tego narzędzia w niecnych celach. Nie posądzam o to poznańskiej kurii. Wydaje mi się jednak, że zadziałał tu biurokratyczny automatyzm…

Ludzie Kościoła powołują się na prawo naturalne jak na oczywistość, którą każdy człowiek odnajduje w swojej naturze. Tymczasem bardzo wiele osób nie jest w stanie ani go w sobie odnaleźć, ani zaakceptować. Nie każdy chce na przykład zakładać związek małżeński i posiadać dzieci. Nie wszyscy mają powołanie do małżeństwa i rodzicielstwa. Wielu singli wielce by się zdziwiło, gdyby im zasugerować, że żyjąc, jak żyją, popadają w konflikt z prawem naturalnym, a w konsekwencji z własnym sumieniem. Jest mnóstwo sposobów na to by być przydatnym społeczeństwu. Bywają samotni, którzy więcej robią dla innych, w tym także dla dzieci, niż ojcowie wielodzietnych rodzin. Prawo naturalne – rzekomo wywiedzione z natury człowieka, czyli także natury samotnych – wydaje im się obce, wrogie i piętnujące. Twierdzenie, że prawno naturalne jest w całej rozciągłości wbudowane w ich osobowość, to po prostu absurd. Oczywiście ludzie się zmieniają: jedni zaczynają wierzyć w Boga, a drudzy odchodzą od religii. Jedni żyją według zasady: „nie czyń drugiemu tego, co tobie niemiłe”, a drudzy hołdują zasadzie „oko za oko, ząb za ząb”, ponieważ ta druga zasada bardziej wydaje się  odpowiadać naturze niektórych ludzi niż pierwsza.

Zasada, że prawo naturalne jest nadrzędne w stosunku do prawa stanowionego, jest we współczesnym świecie nie do obronienia, ponieważ jest to równoznaczne z ingerencją w sumienie wszystkich obywateli, także tych niewierzących. Jednostka ma prawo żyć w sprzeczności z prawem naturalnym, jeżeli nie zabrania jej tego prawo stanowione. Dla instytucji państwa najważniejsze jest prawo stanowione, które nie przewiduje żadnych sankcji za naruszanie niektórych nakazów prawa naturalnego. Moim zdaniem domaganie się Kościoła, aby państwo stanowiło takie prawo, które będzie w pełni zgodne z prawem naturalnym, jest domaganiem się na wyrost. Jest to walka z grzechem za pomocą niereligijnych narzędzi. Kościół posiada dość szeroką gamę religijnych środków dyscyplinowania swych wiernych. Nikt przecież nie zabrania Kościołowi karać katolików za naruszanie prawa naturalnego, zgodnie ze swą duchową jurysdykcją. Jednak rozciąganie prawa naturalnego na wszystkich obywateli, także na tych, którzy kościelnej jurysdykcji nie uznają, to forma ideologicznego dyktatu. Rolą państwa jest stworzenie warunków, w których każda osoba uzyskuje możliwość przestrzegania prawa naturalnego. Niedopuszczalne jest jednak narzucanie tego prawa wszystkim obywatelom.

Gdyby  prawo naturalne było wbudowane w ludzką psychikę, to nie byłoby aż tak wielu osób, które uparcie bronią się przed skutkami jego stosowania. Czyżby byli oni wszyscy samobójcami, którzy występują przeciwko swej naturze ? A może ich natura podpowiada im, że prawo naturalne, o jakim mówi Kościół, jest nie do pogodzenia z ich wizją świata i życia ludzkiego ?

Nie jestem pewien czy Kościół nie ma racji, uważam jednak, że racje Kościoła nie mogą mieć charakteru obligatoryjnego, dlatego, że Kościół w demokratycznym państwie jest tylko jednym z wielu podmiotów kształtujących ład moralny, a nie sędzią ostatecznym.    

Prawo naturalne to rodzaj młota na niewierzących. Wszak Kościół za pomocą swej nauki może oddziaływać głównie na katolików, natomiast jako obrońca prawa naturalnego, rości sobie już tytuł do wpływania na życie wszystkich obywateli. Pragnie wszystkich podporządkować własnej interpretacji prawa naturalnego oraz przypisuje sobie rolę najwyższej instancji, orzekającej, które przepisy prawa stanowionego są zgodne bądź niezgodne z prawem naturalnym. W ten sposób Kościół ingeruje w życie niewierzących, wbrew ich woli.

Stwierdzenie, że posiada mandat od Boga wyklucza wszelką dyskusję, bez której nie może dobrze funkcjonować prawdziwa demokracja. Prawo stanowione – z racji tego, że musi stanowić wspólną płaszczyznę dla przeciwstawnych wartości – powinno zapewniać szeroki margines wolności, a jak zajdzie taka potrzeba, to nawet łączyć wodę z ogniem. Musi też uwzględniać punkt widzenia zwolenników prawa naturalnego i jednocześnie  tych osób, których natura buntuje się przeciwko temu prawu, w wersji prezentowanej przez Kościół.

Czy Kościół powinien zrezygnować z głoszenia swej nauki, zmniejszać wymagania wobec wiernych, wychodzić naprzeciw ich liberalizacyjnym oczekiwaniom ? Nikt trzeźwy tego od Kościoła nie oczekuje. Kościół ma prawo żądać od swych wiernych posłuszeństwa, poświęcenia i przestrzegania surowych zasad moralnych. Jeżeli wierni chcą należeć do Kościoła, to te żądania są dla nich obligatoryjne, jednak gdy nie po drodze im z Kościołem, obligatoryjne wobec nich jest tylko i wyłącznie prawo świeckie. W państwie świeckim Kościół wpływa na postępowanie swoich wiernych wyłącznie za pomocą środków religijnych.

 

Religia musi uwierać

 

Religia katolicka nie jest po to, by była miła, sympatyczna i wygodna w „użyciu”.  

Religia wymaga otwarcia się na cierpienie, cierpienie dobrowolne, które ma moc uświęcającą. Wszak cierpieniem Jezus Chrystus odkupił grzechy świata, a każdy prawdziwy chrześcijanin powinien być naśladowcą Syna Bożego. Oczywiście w takim wymiarze, na jaki go stać, na jaki pozwala mu jego grzeszna natura.

Radość w chrześcijaństwie jest bezpośrednim następstwem ludzkiej ofiarności. Ofiarności na rzecz Boga i bliźnich. Życie chrześcijanina, to ciągłe zapasy z jego grzesznym alter ego. Im więcej zwycięstw odnosi w ciągu dnia, im więcej dobrego udało nam się zrobić, tym spokojniejsze ma sumienie, tym bogatszy staje do wieczornej rozmowy z Bogiem.

Celem chrześcijaństwa nie jest bynajmniej ciągłe zaniżanie wymagań wobec siebie i innych. Tymczasem właśnie tego od Kościoła oczekują i liczne rzesze wiernych i niewierzący, określający się jako ludzie Kościołowi życzliwi.  - Dotychczasowe nauczanie Kościoła jest nieżyciowe ? - krzyczą. Kościół nie potrafi iść z duchem postępu. Kościół jest wsteczny, zacofany i oderwany od problemów swoich wyznawców. Według wskazań Kościoła nie da się po prostu żyć - można usłyszeć.

Ludzie wygłaszający te postulaty chcieliby, aby reforma w Kościele uczyniła go bardziej kompatybilnym ze światem, w którym dominuje konsumeryzm i hedonizm. Chcą Kościoła, który z jednej strony da im poczucie przynależności do wspólnoty, a z drugiej usankcjonuje wszystkie ułatwienia i wynalazki pozwalające czerpać z życia maksimum przyjemności.

W chwili obecnej ludzie głęboko wierzący i używający prezerwatyw, narażeni są na konflikt ze swoim sumieniem. Wedle nauki Kościoła ich współżycie jest grzeszne. Świadomość tego faktu stanowi dla wielu rodzaj psychicznej niedogodności, którą władze kościelne mogłyby - zdaniem postulujących - usunąć jednym pociągnięciem pióra.

Owych niedogodności chrześcijanin spotyka we współczesnym świecie wiele, bo wiele jest zjawisk, którym Kościół nadaje pejoratywną ocenę. Taka postawa Kościoła postrzegana jest często jako złośliwość kościelnych funkcjonariuszy, którzy mogą przecież ludziom pomóc, ale nie chcą. - Opancerzyli się nieżyciowymi regułami, których i tak nikt nie przestrzega i niepotrzebnie obrzydzają wiernym to, co daje im największą przyjemność - słyszy się często. Ludzie, którzy przedstawiają takie zarzuty, nie chcą pamiętać, że w chrześcijaństwie droga do przyjemności wiedzie przez ofiarność i wyrzeczenie.

Religia katolicka nie jest po to, by był miła sympatyczna, wygodna w „użyciu”. Modlitwa to nie jest wizyta u psychoanalityka, który mówi ludziom, że są świetni, niezależnie od tego co robią.

Religia to rodzaj moralnej włosiennicy, którą chrześcijanin nakłada na siebie dobrowolnie, by ćwiczyć się w silnej woli i miłości. To nie prawdy wiary mają być dostosowywane do wygody człowieka, lecz człowiek ma rezygnować z tego, co wygodne na rzecz Boga i bliźniego.  

Współczesny człowiek usilnie poszukuje w Kościele sojusznika w omijaniu, bądź uznawaniu za przestarzałe tych zasad, które stoją na przeszkodzie jego wygodnej i często egoistycznej egzystencji. Przestał już przyjmować do wiadomości, że walka ze złem, to przede wszystkim walka z własnymi słabościami. Chciałby zwyciężyć grzech, wypierając to słowo ze słownika, albo pozbawiając je pejoratywnego znaczenia…

Czy dbałość o wysokie standardy moralne wiernych musi jednak oznaczać dominację jednego systemu wartości, który uznaje się za jedynie właściwy ? Czyż religijna gorliwość ludzi dobrowolnie zrzeszonych w Kościele katolickim wyklucza przyjazne współistnienie z ludźmi, którzy upatrują sens życia w wartościach pozareligijnych ?

Rolą Kościoła jest ewangelizacja. Dzielenie się z innymi ludzi radością obcowania z Bogiem i troska o ich zbawienie. Trudno więc wymagać od ludzi Kościoła, by postrzegali swą ewangelizacyjną misję jako rzecz wyłącznie prywatną. Czym innym jest jednak głoszenie Słowa Bożego, a czym innym  doprowadzanie do sytuacji, w której nakazy religii katolickiej będą rodzić skutki prawne również dla niewierzących. Rodzi to ostry sprzeciw wielu ludzi i negatywnie wpływa na postrzeganie Kościoła w społeczeństwie, a konsekwencji utrudnia powodzenie misji ewangelizacyjnej. W dzisiejszym świecie nauczanie, które przekracza ramy łagodnej perswazji, nie odnosi z reguły skutku. Wszędzie tam, gdzie odbiera się człowiekowi wolność wyboru, wybierając za niego, pojawia się podejrzenie o praktyki niedemokratyczne i monopolistyczne.  

 

Kościół nie musi stronić od polityki

 

Kościół ma oczywiście prawo uczestniczyć w życiu politycznym kraju. Wszak każdy ksiądz, każdy wierny jest również wyborcą. Kościół ma również prawo zabiegać o poparcie poszczególnych parlamentarzystów i tworzyć własną reprezentację polityczną. W Polsce międzywojennej księża pełnili wiele funkcji publicznych, zatem taka sytuacja jest do pogodzenia z doktryną Kościoła. Pozycja polityczna Kościoła w Polsce powinna być taka, jaką przewiduje dlań ogół obywateli. Jeżeli obywatele będą widzieli księży na wysokich stanowiskach, to dają temu wyraz przy urnach wyborczych. Lepiej żeby Kościół otwarcie popierał określoną politykę, niż gdyby miał rozszerzać swoje wpływy nieformalne. To ostatnie zjawisko wyrządza Kościołowi wielką szkodę. Wielu ludzi oburza się to dogadywanie się hierarchii kościelnej z poszczególnymi rządami, które ze względów koniunkturalnych (dysponują zwykle kruchą większością w parlamencie i boją się, że bez poparcia Kościoła mogą stracić władzę) idą Kościołowi na ustępstwa, nie pytając społeczeństwa o zdanie na ten temat. Stosunki państwo-Kościół powinny być transparentne.

Każdy istotny postulat ludzi Kościoła czy to na szczeblu centralnym, czy lokalnym winien być wyrażony na piśmie. Różne szeptanki proboszczów, prałatów, biskupów, telefony sugestiami, prośbami nie do odrzucenia, to rodzaj politycznej korupcji. I nawet jeżeli będą to praktyki nieczęste, będą tak długo psuły wizerunek Kościoła, jak długo będą trwały. A slogan: - „Czarni rządzą Polską !” coraz trudniejszy będzie do obalenia. Gdzie nie ma jawności, tam zwykle nie ma szczerości

 

Natura ludzka jeszcze nieraz nas zaskoczy

 

Natura ludzka jest jeszcze ciągle nieodgadniona. Trzeba być przygotowanym na niespodzianki, jakie nas czekają w związku z rozwojem medycyny. Coraz więcej wiemy o sobie, coraz lepiej też rozumiemy fizjologiczne i genetyczne podłoże naszej duchowości. Ludzki mózg, choć nadal kryje wiele tajemnic, poznawany jest coraz lepiej. Stały wzrost wiedzy na temat jego funkcji i budowy może wywrócić do góry nogami nie tylko niektóre teorie i procedury medyczne, ale również spowodować, że pewne skłonności czy choroby zyskają inny kontekst moralny.

Kiedyś chorych na epilepsję uznawano za nieczystych: ich choroba miała być dowodem na to, że są we władaniu złych duchów. Postęp w neurologii pozwolił dowieść ponad wszelką wątpliwość, że jest to schorzenie wywołane zmianami organicznymi w mózgu. Być może już niedługo nauka dostarczy niezbitych dowodów na to, że homoseksualizm, to pewien stan fizjologiczny, na który homoseksualista nie ma większego wpływu, że w jego mocy może być jedynie powstrzymanie się od stosunków płciowych, ale nie wybór orientacji seksualnej. Wtedy uznawanie homoseksualizmu za zboczenie będzie czymś równie niepoważnym, jak wypędzanie diabła z epileptyków. Dlatego Kościół powinien wykazać wielką ostrożność w przesądzaniu co jest chorobą, normą czy zboczeniem.

Tymczasem nadal stosuje on taktykę tolerancji poprzez odrzucenie. Toleruje się homoseksualistów, ale na listę pełnowartościowych ludźmi planuje się ich wpisać wtedy, gdy wyrzekną się swego zboczenia. Osoby krytykujące Kościół uważane są, co prawda, za dzieci Boże, ale nie do końca, bo skoro krytykują świętość, to muszą przynajmniej chwilowo znajdować się we władaniu szatana, któremu zależy na osłabieniu Kościoła. Ludzie niewierzący, gdy dają się nawracać, są z otwartymi ramionami przyjmowani na łono Kościoła, ale gdy pozostają przy swoich poglądach –  w najlepszym razie, stają się dla Kościoła obojętni. Brakuje mi w Kościele prawdziwej tolerancji dla inności, bez protekcjonizmu i prób dezawuowania inaczej myślących.

 

Niewierzący są Kościołowi niepotrzebni ?

 

Ktoś może powiedzieć: do czego Kościołowi są potrzebni niewierzący, których nie da się nawrócić ? Otóż Kościołowi jako instytucji może są niepotrzebni, ale dla Kościoła jako wspólnoty mogą się oni okazać bezcenni, jak wszyscy ludzie dobrej woli. Kościół posiada bowiem struktury, które można wykorzystywać nie tylko do misji stricte religijnych. Mogą one również służyć rozwojowi społeczeństwa obywatelskiego. Szerokie współdziałanie Kościoła na gruncie neutralnym religijnie ze wszystkimi podmiotami, które są coś pozytywnego zrobić dla lokalnej społeczności, może dać bardzo pozytywne rezultaty. Wydaje mi się, że Kościół za bardzo koncentruje uwagę na przykładach agresywnego ateizmu i antyklerykalnego szowinizmu, tracąc jednocześnie z pola widzenia spore rzecze swoich niewierzących zwolenników, bądź ludzi indyferentnych religijnie, którzy nigdy nie pójdą na pielgrzymkę do Częstochowy, ale gdy ksiądz wystąpi z cenną inicjatywą społeczną, to będą go bardzo wspierać i szanować. Takiego szacunku często brakuje po drugiej stronie: trudno duchownym w pełni zaakceptować suwerenne decyzje jednostek w sprawach sumienia, trudno im przyjąć do wiadomości, że przestrzeń, w której ich duchowa jurysdykcja zachowuje ważność systematycznie się kurczy. Nie chcą albo nie są w stanie rozdzielić swej roli duchownego od roli obywatela. Chcieliby w niewierzących wzbudzać poczucie winy, które nie służy z pewnością budowaniu partnerskich relacji.

Aktywne uczestnictwo ludzi Kościoła w  życiu społecznym nie powinno się ograniczać do reewangelizacji. Autorytet Kościoła w społeczeństwie wzrośnie, gdy duchowieństwo zaakceptuje światopoglądowy pluralizm, uznając go za rzecz równie naturalną,  jak różnorodność ludzkich portretów psychologicznych, narodowości czy ras. Niewierzący chętnie zaczną z Kościołem współpracować, gdy poczują, że ludzie Kościoła nie próbują ingerować w ich metafizyczną przestrzeń, nie przemawiają z pozycji „posiadaczy” prawdy absolutnej i nie rozpatrują czyjegoś ateizmu w kategorii winy.

Świetne rezultaty przynosi na przykład współpraca Kościoła z ośrodkami pomocy, społecznej czy centrami pomocy rodzinie. Żaden szanujący się terapeuta, czy to zdeklarowany ateista, czy to człowiek bogobojny, nie zlekceważy roli, jaką może odegrać duchowny w resocjalizacji bądź leczeniu jego podopiecznych.

Jedna z byłych posłanek SLD, posiadająca opinię wojującej antyklerykalistki, bardzo ciepło wypowiadała się o „swoim” proboszczu,  z którym udało się jej uczynić wiele dobrego w terenie. Sam byłem kiedyś członkiem komisji, w której w czasie komuny lojalnie współpracowali etatowy pracownik PZPR i organizator pielgrzymek do Częstochowy. Nie chce tutaj bynajmniej wybielać dawnych aparatczyków. Chciałbym jedynie zasygnalizować, że dzielenie ludzi na swoich i wrogów wiedzie w ślepy zaułek. Nie wszyscy komuniści byli wrogami Kościoła. Część z nich to patrioci, którzy zdawali sobie sprawę, że katolicyzm jest immanentnym składnikiem polskiej duszy i tradycji, wiedzieli że walka z nim to walka z polskością.

Taka diagnoza nie może jednak oznaczać, że tylko katolicko-tradycjonalistyczny model patriotyzmu jest „prawomyślny”. Obrazilibyśmy bowiem polskich socjalistów spod znaku PPS, którzy położyli wielkie zasługi na rzecz odbudowy niepodległej Polski, padali ofiarą NKWD i polskiej bezpieki oraz zmuszeni byli kończyć swe życie jako wygnańcy.

 Dialog Kościoła z niewierzącymi powinien się toczyć nie tylko podczas organizowanych od wielkiego dzwonu konferencjach, ale także na poziomie parafii. Kościół, tak długo, jak długo większość obywateli będzie deklarować wyznanie katolickie, ma w swych rękach inicjatywę w tej materii.

Jednak jeżeli w sprawę nie zaangażują się świeccy niewiele da się zrobić.  Jeśli parafia nadal będzie uznawana za osobiste gospodarstwo proboszcza i wikarego, to stanie się bardziej podobna do przedsiębiorstwa świadczącego usługi kościelne niż do wspólnoty. 

Jest dzisiaj wielu wojujących ateistów, którzy z takiego obrotu sprawy będą zadowoleni. Wszak Kościół sprowadzony do funkcji administracyjno-urzędowych trudniejszy będzie do obronienia. Pamiętajmy, że  Jan Paweł II nie zaskarbił sobie na świecie szacunku wysokością swego urzędu, ani teologiczną błyskotliwością, ani dokonaniami artystycznymi… tylko dobrocią, tolerancją, autentyczną miłością do ludzi. Jego prawdziwe zatroskanie lasem człowieka, bez względu na religię, kolor skóry czy pozycję społeczną zjednywało mu zwolenników także wśród ludzi dalekich od religii.

Może to zabrzmi górnolotnie, ale wydaje mi się, że wskazane jest, aby ludzie Kościoła uczyli się na nowo kochać ludzi. Aby szanowali ich bez warunków wstępnych, bez pytań o światopogląd czy poglądy społeczne i polityczne, aby z nimi współpracowali i przyjaźnili się niezależnie od tego skąd przychodzą, aby wreszcie zachowali głęboką wobec nich lojalność, nawet jeżeli sami traktowani są przez nich z nieufnością. 

 

Areligijność dziełem Boga ?

 

Najtrudniejszą próbą dla Kościoła jest stosunek do areligijności. Czy to oznacza świadome odrzucenie Boga ? A może człowiek nie jest za to odpowiedzialny, tylko Ten, Kto człowieka stworzył ? Dalsze badania nad ludzkim mózgiem i genotypem mogą dostarczyć wiedzy, na ile nasze religijne preferencje zależą od nas, a na ile są zdeterminowane fizjologią i genetyką. Być może potwierdzone zostanie, że w sytuacji, kiedy czynniki genetyczne i środowiskowe zaczną oddziaływać w tym samym kierunku,  to  decyzja w sprawie kształtu życia duchowego nie leży już w gestii człowieka, tylko należy do wyższej instancji, która taką sytuację i jednostkę stworzyła. Mówiąc konkretniej: gdy człowiek, który urodził się już jako oziębły religijnie (potwierdzą to badania fizjologii mózgu) i trafi do środowiska, w którym religijność jest mało ważna, to jego ateizm nawet w najmniejszym stopniu nie będzie efektem wyboru, tylko czymś narzuconym z zewnątrz. 

Któż oprócz Boga może narzucić człowiekowi kształt mózgu, którego religijność słabo się ima, któż może rzucić człowieka w środowisko, w którym areligijne skłonności ulegają jeszcze większemu wzmocnieniu, doprowadzając w efekcie do sytuacji, w której jednostka nie jest w stanie uwierzyć w istnienie jakiejkolwiek rzeczywistości nadprzyrodzonej ? 

Religijność nigdy nie zaniknie, ponieważ jest ona częścią ludzkiej natury. Człowiek zawsze będzie zadawał pytania, wobec których nauka będzie bezradna, zawsze też będzie potrzebował religijnych uniesień i opieki sił nadprzyrodzonych.

Jednak natura poszczególnych ludzi nie jest taka sama. Nie wszyscy „muszą” potrzebować tego samego. Ateizm może więc być równie zgodny z naturą ludzi, jak religijność. Czy kiedyś zostanie odkryty gen areligijności ? Nie mam pojęcia. Użyłem tego terminu trochę prowokacyjnie. Póki nie wiemy skąd się bierze areligijność, powinniśmy traktować ateizm właśnie tak jakby był uwarunkowany czynnikami wykraczającymi poza ludzką wolę. Niepewność zawsze powinna przemawiać na korzyść człowieka.

 

Dlaczego to napisałem ?

 

Dlatego, że marzy mi się Kościół przyjazny, który ewangelizuje miłością, otwartością, dobrym przykładem własnych ludzi i skłonnością do poświęceń. Marzy mi się Kościół, który nie walczy ze światem, tylko stara się uczynić go lepszym. Wreszcie marzy mi się Kościół, który pomaga człowiekowi zmierzyć się z nieuchronnymi wyzwaniami cywilizacji, niezależnie od jego duchowych predyspozycji.

Gdy podczas rzezi albigensów pewien oficer zapytał papieskiego wysłannika, w jaki sposób można odróżnić heretyków od wyznawców prawdziwej wiary, w odpowiedzi  ponoć usłyszał: "Zabijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich." Pragnąłbym, aby współczesny Kościół zachowywał się odwrotnie, aby mówił swoim wiernym: „Kochajmy wszystkich, Bóg wie, co się komu należy”.  

 

 

 

 

 



[1] Dzięki informacjom wydobytym na skutek tortur, można było zapobiec śmierci amerykańskich żołnierzy.