JustPaste.it

III. Trzy felietony z "Pamiętnika idioty".

Kontekst winien być jak łysina: błyskotliwy i niczego do wyrwania.

Kontekst winien być jak łysina: błyskotliwy i niczego do wyrwania.

 

Małżeństwo  z  konieczności.                          

Nie, żebym to sobie wymyślił w swej idiotycznej głowie. Chodzi o to, że w Polsce zawsze była demokracja. Od bardzo dawna, kiedy innym nawet się nie śniła. Ona się wtedy nazywała Szlachecka. Piękne nazwisko, prawda?

Nie wierzcie, kiedy wbijają wam do łbów, że dopiero ta sławna konstytucja, która nigdy nie weszła w życie, zapoczątkowała w Polsce demokrację. Jak mogła zapoczątkować, kiedy nie weszła w życie? Demokracja od dawna już u nas była. Szlachecka. Piękne nazwisko.

To dla porządku napisałem, żeby ktoś sobie nie myślał. Ale nie będę pisał o historii, bo jeśli o to chodzi, już w szkole nauczyciel mówił, że moja „znajomość przedmiotu jest poniżej krytyki”. Nie mam pojęcia, czemu tak powiedział. Historię to ja lubię.

Wiecie, z jakiego powodu? No, spróbujcie mówić głośno o medycynie i trafić potem w łapy lekarza. Albo o polityce i trafić do aresztu. Raczej marny los. Ja przepraszam.

Natomiast o historii wolno mówić i krzyczeć, jak się komu podoba. Co się komu podoba też wolno. Najwyżej machną łapą i powiedzą: idiota. Właśnie o to mi chodzi!

Wracając do tej demokracji. Ostatnio nosiła nazwisko Socjalistyczna. To było niedobre nazwisko, pochodziło z mezaliansu. Mężem demokracji, jak samo nazwisko wskazuje, był obywatel Socjalizm. Źle się w małżeństwie tym działo. Wciąż jakieś kłótnie, spory, nawet mordobicia. W końcu doszło do rozwodu, bo przecież musiało. Demokracja uwolniła się od męża. Stała się wolna i do wzięcia. Normalnie, jak to rozwódka.

Był, owszem, kłopot z nazwiskiem. Wrócić do starego było jakoś niezręcznie, tym bardziej, że szlachty przecież nie ma. Jedyny kandydat na męża, jak ten sułtan turecki, pyszni się całym haremem demokracji. Z jedną demokracją mieszka w takim domu, który się zwie republika, więc ta demokracja nazywa się Republikańska. Z inną mieszka w królestwie. Tam też jest demokracja, ale się wcale nie nazywa, bo wobec majestatu nie wypada odznaczać się osobnym nazwiskiem. Jest też demokracja nazwiskiem Federalna. Dużo jest tych demokracji. Niektóre z tym sułtanem to nawet mają ślub kościelny. Ten ślub nazywa się konkordat. Dziwnie jakoś, nie?

Więc ta nasza demokracja, primo woto Szlachecka, wtoro woto Socjalistyczna, właściwie nie miała wyjścia. W dodatku nie jest już pierwszej młodości. Zaczęła więc starania, by ją ten sułtan przyjął do haremu. Kilka lat się starała, wreszcie się udało. Nawet wyszedł ten ślub kościelny, choć wesele było dość skromne. Mało wódki poszło.

Po weselu, jak to po weselu, miała być kupa szczęścia, a przyszła proza życia. Ten mąż to nawet powiedział, że małżonka też powinna coś na siebie zarobić. Dołożyć do wspólnej kasy. Powiedział, że ani myśli utrzymywać haremu za swoje. Tak jakby zapomniał, co gadał przed ołtarzem. Demokracja polska poważnie podejrzewa, że jest bezbożnikiem.

Jeżeli okaże się to prawdą, chyba znów dojdzie do rozwodu. Wtedy ta polska demokracja wróci nareszcie do panieńskiego nazwiska, które jest najpiękniejsze z pięknych.

Będzie się nazywać Demokracja Katolicka.

 

A  Cyganów  dalej  wieszają.                           

Różni różnie się rozrywają. Jedni rozrywają się muzyką, która łagodzi obyczaje, ale kopów z glana nie wyklucza. Drudzy rozrywają się wtedy, gdy nikt ich słuchać nie chce. Inni znów owijają się dynamitem czy innym plastikiem i tak rozerwani idą prosto do nieba. Jeszcze inni do głupich wiadomości na Onecie dopisują jak najgłupsze komentarze. Są i tacy, co piją i to im wystarcza. Całą resztę wódka za nich robi.

Ale bywają rozrywki niesłychanie wyrafinowane, niesłychanie subtelne.

Wyobraźcie sobie wielki płot, w tym płocie dziura. Taka na oko. Z tej dziury słychać głośne liczenie:

- Siedemdziesiąt osiem…siedemdziesiąt osiem…siedemdziesiąt osiem…

Idzie człowiek, słyszy to liczenie. Słyszy, więc zagląda do dziury. Wtedy taki wielki szpikulec wydłubuje mu oko, a głos liczy dalej:

- Siedemdziesiąt dziewięć…siedemdziesiąt dziewięć…siedemdziesiąt dziewięć…

Subtelne, co?

To jednak jeszcze nic. Istnieją takie rozrywki, którym trudno dorównać, właściwie to nawet niemożliwe. Nie każdego stać na dorównanie. Wyłącznie elitę, znaczy tych co lepszych. Rozrywką dla elity jest władza.

Chyba już przeczuwacie, jakie to niebezpieczne. Nie dla elity, rzecz jasna. Dla tych, których elita rozrywa. Tu nie ma żadnych żartów, gdy nie siedzi się w loży. Dla jasności dodam, że tych w loży sprawa w ogóle nie dotyczy, oni płacą ciężkie pieniądze za to, by mogli klaskać, gwizdać, albo nawet używać klaksonu. Loża nie jest za bardzo pojemna, dlatego listę na wstęp do niej każdego roku w gazetach ogłaszają.

A rozrywka na przykład wygląda tak. Władza wydaje ustawę. Byle jaką, choćby niedorobioną, nawet kretyńską ustawę. Może taką dla większej draki. Ustawa jest ustawą, prędzej czy później wchodzi sobie w życie i nas rozrywa. Władza zaś pęka ze śmiechu patrząc na to nasze rozrywanie się. Po jakimś czasie władza ociera łzy i powiada:

- No dobra, śmiech śmiechem, ale żyć trzeba. Więc uważajcie, że tej ustawy nie było.

Ale często bywa tak, że władza naśmieje się i zapomni, żeby ustawę anulować. My też jakby zapominamy, bo tych ustaw całe mnóstwo co chwilę wychodzi. Każdego dnia ze trzy. Bywa, że nawet pięć. Więc zapomnieć łatwo.

Co prawda, my już wiemy, że ustawa nieanulowana to mina z opóźnionym zapłonem. Wdepniesz nieszczęśliwie i zaraz cię rozerwie. Wtedy władza chichocze po swojemu: nie bądź gapa, uważaj na miny. Wybuchanie min to jest taka sama rozrywka jak ich strojenie (odróżnić od strojenia fortepianów).

Jedno jest pocieszające: te miny wietrzeją jak stare dowcipy. Przestają być groźne. Sama władza rozumie, że nie można odświeżać ich w nieskończoność. W nieskończoność można stawiać nowe miny i na tym polega urok rozrywki. Na tym, by nie być gapą.

Na koniec zagadka. Jak to właściwie jest, że kowale u nas prawie całkiem wymarli, tak jak wymarły konie, natomiast Cyganów po staremu wieszają.

To też czyjaś rozrywka?

 

Wujek  Antoś  i  socjalizm.                                

Taki się u nas dziwny zwyczaj narodził, żeby wszystkich straszyć. Szczególnie tych już wystraszonych, czyli inteligentów. Ich straszyć bardzo łatwo przez wzgląd na silnie rozwiniętą imaginację. Dam wam jeden przykład.

Spróbujcie takiemu krzyknąć, powiedzmy, „szczur!”. Wyraźnie liczba pojedyncza. Czy ten inteligent wyobrazi sobie pojedynczego szczura? Skąd! On sobie wyobrazi całą armię szczurów. Dlaczego? To proste: z pojedynczym szczurem inteligent musiałby powalczyć, natomiast armii szczurów może zwyczajnie się bać i przez to nic nie robić. Bo z armią szczurów pojedynczy inteligent nijak przecież nie wygra. Imaginacja inteligenta powiada mu słusznie, że dzięki temu nie grozi mu żaden wysiłek, najwyżej nieco strachu. To się per capita opłaca. Więc ten inteligent łazi sobie po świecie, już z góry przestraszony i tylko czeka, by ktoś mu zawołał: „szczur!”.

Nie myślcie sobie, bardzo trudny jest zawód inteligenta.

Niedawno zapytowywałem, czym jest demokracja. To było skomplikowane, prawda? Teraz się zapytowywuję, czym jest ten socjalizm, którym nas tak straszą.

To przypomina mi trochę wujka Antoniego. Wujkiem też straszyli wszystkich, ale cała rodzina okropnie płakała, gdy umarł. Nie mogłem tego pojąć, więc zapytałem dziadka. O takie tajne rzeczy zawsze dziadka pytałem. Byłem jeszcze mały.

- Antoś był ateusz – burknął dziadek.

- Co był?

- Ateusz. Tak durne baby mówiły, bo kiedyś proboszczowi przed kościołem powiedział, że jest kłamca i złodziej. Zmarnował pieniądze zebrane na dach zakrystii.

- To zakrystia przecieka?

- A po co? W zakrystii dach całkiem porządny, szkoda byłoby zrywać. Proboszcz był kłamczuch, bo wcale nie na dach zbierał.

- A na co zbierał, dziadku?

- Na swoją syrenkę i na mieszkanie dla syna, tfu!, gosposi, bo właśnie zdał na studia.

- Proboszcz zdał, dziadku?

- Syn tfu! gosposi, nie proboszcz. Proboszcz dawno po studiach.

- Wujek Antoni był socjalistą, dziadku, tak?

- Socjalistą, psiakrew, to jest proboszcz. Zaś Antoś to dysydent.

Jakieś dwadzieścia lat musiało minąć, nim to wszystko mi się poukładało we łbie. Ale dziś już wiem: dziadek był rzadkiej mądrości człowiek.

I teraz dobrze rozumiem, dlaczego nas tak bardzo straszą socjalizmem. Nikomu się nie podoba dawać na cudze syrenki i cudze mieszkania, nawet kiedy chodzi o interes proboszcza. Sprawa polega na metodzie. Gdyby proboszcz spytał parafian, czy nadal ma jeździć rowerem, kiedy konkurent z gminy od dawna ma trabanta, nikt by słowa nie pisnął, w tydzień albo najwyżej w trzy miesiące proboszcz miałby syrenkę. Parafianie zaś dumę, że ją dla proboszcza kupili.

I jednego ateusza w parafii byłoby mniej.