JustPaste.it

O tym jak kawę donosiłem

Ostatnio chodzi w TV reklama. Przedstawia Wojciecha Manna, niosącego przez korytarz pełny kubek herbaty i „modlącego się”, żeby donieść. Za każdym razem wybucham śmiechem.

Ostatnio chodzi w TV reklama. Przedstawia Wojciecha Manna, niosącego przez korytarz pełny kubek herbaty i „modlącego się”, żeby donieść. Za każdym razem wybucham śmiechem.

 

b67ed5fc7234b22b01fee7a4dd307e3c.jpgTa reklama przypomina mi moje własne doświadczenie z próbą, udaną w końcu, doniesienia napojów do stołu.

Byłem delegatem na Walne Zgromadzenie pracowników Spółdzielni. Siedzieliśmy na Sali Obrad, Większość przy długim stole, wzdłuż stołu prezydialnego, pozostali pod ścianami przy stołach ośmioosobowych. Było dobrze ponad setka osób, a ja miałem szczęście należeć do tych drugich – przy ścianach. Działo się to w reprezentacyjnym hotelu w mieście

- Małolat! Idziesz po kawę! Śmigaj! – rzucił ktoś ze wpółsiedzących, wręczając mi pieniądze.

Co było robić, wziąłem kasę i poszedłem do sali restauracyjnej. Po chwili na blacie pojawiła się metalowa, nieduża taca. Na tacy osiem szklanek wypełnionych wrzącą kawą, każda na spodku, a na szklankach łyżeczki.

„Dobra kawki, idziemy!” – pomyślałem biorąc tacę w dłonie. Kiedy obróciłem się w stronę wyjścia, poczułem, ze wszystko się strasznie trzęsie.

„Dobra, muszę inaczej złapać” – pomyślałem i czym prędzej postawiłem tacę na najbliższym stoliku. Wziąłem głęboki oddech, tacę w dłonie i „idę” dalej. Jakoś doniosłem do ostatniego stolika, tuż przy wyjściu. Poczułem jak podkoszulek przykleja mi się do mokrych pleców. Musiałem „chwilę odpocząć’.

Ruszyłem dalej. Wyszedłem na hol. Duży hol. A w holu rozległy się dzwony, niby dzwony kościelne. Ale to moje szklanki dzwoniły, trzęsąc się na tacy.  W holu brzmiało to jak dzwony w niedzielę.

„Doniosę! Spokojnie, doniosę. Nie, nie doniosę…” – pomyślałem szukając wzrokiem jakiegoś ratunku.  Jest! Szatnia, jakieś cztery metry. O Boże, wtedy to było sąsiednie miasto! Resztkami sił, dzwoniąc w niebogłosy doniosłem, a właściwie taca mnie doniosła, do blatu szatni. Szklanki stojąc, przestały się trząść, za to ja… niby galareta. Otarłem mokre czoło, schowałem do kieszeni krawat, który dyndając nad szklankami działał mi wyjątkowo na nerwy.

Od wejścia na salę obrad dzieliło mnie jakieś dziesięć, dwanaście metrów. Zrobiwszy ogląd sytuacji zorientowałem się, że „przystanku” już nie ma. Jeszcze raz przetarłem czoło, tak na wszelki wypadek, jakbym chciał zetrzeć pot, którego jeszcze nie ma. Na zapas.

„Idziemy! Nie ma zmiłuj się! Kurza twarz, albo ja, albo ta pieprzona kawa! Cholera, mógłby ktoś wyjść. Się zainteresować! Nie ma mnie przecież jakieś dwadzieścia minut To wszystko przez te odpoczynki”.

Ruszyłem. Dzwony dzwoniły, a ja idę. Jeszcze osiem metrów. Jeszcze sześć… Stop! Przystanek. „Ostrożnie” postawiłem tacę na posadzkę.

„Boże! Jak ja lubię ciszę” – pomyślałem gdy dzwony ucichły. Wpadłem na pomysł, żeby pomóc sobie nogą. Spróbowałem „popchnąć trochę” tacę po posadzce, ale pomyślałem, że jakby ktoś mnie zobaczył, co ja robię z ich kawą, to mógłbym dostać w łeb.

Jeszcze tylko pięć metrów. Niosę dalej w towarzystwie kościelnych dzwonów.

„Ciekawe czy w niebie tak dzwonią. Jeśli tak, to nie chcę do nieba. Zwariowałbym” – próbowałem rozmyślać „niosąc” tacę.

Doniosłem. Do drzwi Sali Obrad. Wielkie te drzwi, masywne, a żaden nie otworzy. Co za ludzie. Znów taca na posadzce. Aż się zdziwiłem (dopiero teraz), że nie jest śliska, chociaż płytki lśniły prawie jak lustro. Otworzyłem drzwi, przytrzymując nogą, żeby się nie zamknęły. Wszedłem. Jeszcze osiem metrów.

Na Sali zaległa absolutna cisza, wszyscy w skupieniu słuchali „dzwoniących dzwonów”. Wszyscy siedzieli nieruchomo, wpatrując się we mnie, jakbym był posłańcem, dumnie niosącym dary od władcy, dla innego władcy.

„Musisz donieść! Nie ma mowy o przystanku! Nawet o tym nie myśl! Jeszcze trochę! Jeszcze! Już prawie! Już! Już! Już!!!” – Nagle drzwi przerażająco trzasnęły, taca, nie wiem jak, wylądowała na stole. Mokry jak szczur z kanalizacji, odetchnąłem z ulgą i skierowałem się na swoje miejsce, jakby nigdy nic.

Po chwili sala wybuchła niepohamowanym śmiechem. Wszyscy pokładali się ze śmiechu, niektórzy nawet się popłakali.

„O co im chodzi? – Wariaci! Przecież doniosłem! Doniosłem!!! To się nazywa bohaterstwo!”