JustPaste.it

Demokracja i polityka, czyli to, czego nie lubię.

Traktuję was jak demokratów. Słusznie, co?

Traktuję was jak demokratów. Słusznie, co?

 

Demokracja i polityka, czyli to, czego nie lubię.

Chcąc nie chcąc, muszę wam trochę nawymyślać. Jeśli doczytacie do końca, przyznacie mi pełnię podstaw do tego wymyślania, co więcej nawet, przyznacie mi takie prawo. A nawet, zgodzicie się ze mną w kwestii zasadniczej.

Bo ja was traktuję jak demokratów. Słusznie, co?

No to powiedzcie, z łaski swojej, czy można w tej demokracji znaleźć cokolwiek dobrego? Wiem: odpowiecie chórem, że wszystko. I teraz będzie wymyślanie, bo reagujecie jak te psy Pawłowa na wyuczoną lekcję. Akcja – reakcja. A pomyśleć to nie. Niby, po co myśleć, kiedy odpowiedź gotowa?

Jeden wybitny demokrata powiedział, że najważniejszą cechą demokracji jest fakt, że nie ma jej czym zastąpić. Delikatnie powiedział. Powodu, dla którego w ogóle pomyślał o zastępowaniu, nie zdradził. Po samej wypowiedzi poznać, że był to też wybitny polityk: miał rację i prawdę powiedział, ale to, co powiedział, psu na buty nawet przydać się nie może. To normalne u polityka.

O tym zastępstwie faktycznie można myśleć i myśleć, i niczego się nie wymyśli. Niczego nowego w każdym razie. Rzecz w tym, że to koniecznie musi być nowe. Bo co, do niewolnictwa wrócić? Do pańszczyzny? Nie daj Bóg, może do socjalizmu? Zresztą socjalizm to była tylko taka odmiana obecnej demokracji, tyle tylko, że według osielskiej prawdy do urn pędzili nas pod karabinami, nie jak teraz, za pomocą kiełbasy. Karabiny były bardziej skuteczne od kiełbasy, co dopiero grillowej.

Ta odmiana demokracji, o przydomku „socjalistyczna”, miała naprawdę wiele cech tej obecnej, bez przydomka. Chyba wszystko jedno, czy władza siedzi w Moskwie, czy Brukseli, tak i siak do nas komisarze przyjeżdżają, albo wytyczne podpisują. Poza tym, w Moskwie siedział tylko jeden ważny pryncypał, w Brukseli zaś nawet najbardziej trzeźwemu zamgli się spojrzenie od ilości pryncypałów, z których każdy sam sobie wydaje się ważniejszym. Wolter powiedział, że jeden głupiec chcąc nie chcąc, w końcu zrobi coś mądrego, ale zgraja głupców – nigdy.

Zgraja głupców ma za to zgraję pomysłów, na które nikt normalny nie wpadłby nigdy w życiu. Zaryzykuję twierdzenie, że na pewne pomysły nie wpadłby też demokrata o przydomku „socjalistyczny”. Weźmy zwykłe ogórki.

Ani towarzysz Stalin, ani Dzierżyński, ani Beria w końcu – żadnemu nie wpadło do łba, by mierzyć krzywość ogórków. Oni dzielili ogórki na smaczne albo nie, co najwyżej spytali, czy kołchozowe. Jak nie były kołchozowe, to według osielstwa nie chcieli podobno jeść. Chociaż, moim zdaniem, kiedy sobie popili, to było im wsio rawno, wpieprzali bez różnicy. Zresztą, te kołchozowe musiały chyba być bardziej krzywe, to im nie wypadało czepiać się krzywości. Swoją drogą, oni nie pojmowali związku między krzywością ogórków i autorytetem władzy.

(Rozumiecie chyba różnicę między krzywizną i krzywością: pierwsze jest z dziedziny geometrii, drugie z dziedziny osielstwa, które wyjaśniłem wcześniej w takiej sobie balladzie).

Jeden uczony facet wymyślił kiedyś, że historia kołem się toczy, to znaczy, że się powtarza. Nazwał to uczenie da capo al fine. Według jego teorii, powinniśmy teraz powracać do niewolnictwa, jako że był to pierwszy ustrój sklasyfikowany. I nawet można pierwsze objawy tego powrotu zaobserwować, jeśli ktoś, niekoniecznie uważnie, czyta wiadomości. „Niewolnicze wykorzystywanie dzieci”, „Handel dziećmi coraz powszechniejszy”, „Walka z niewolnictwem kobiet”, „Niewolnicze zmuszanie kobiet do nierządu”. Każdego dnia znajdzie się coś podobnego. Może historia powoli nas przyzwyczaja do tego, że każde koło musowo się kręci?

Póki co, jest jednak demokracja, której nijak nie idzie zastąpić. To trochę tak, jak z żoną, co się przestała podobać. Cierpisz, ale płacisz, póki czegoś nowego nie poderwiesz. Wtedy płacisz potrójnie, choć zarabiasz pojedynczo. No, Polak to potrafi.

Szanowny Pan JKM (wtajemniczeni wiedzą, o kogo chodzi - niewtajemniczeni wiedzą jeszcze lepiej) oczywiście jest politykiem. Niespełnionym, co prawda. To niespełnienie sprawia, że jest politykiem do sobie tylko znanej potęgi. A propos, dlaczego zwrot „do potęgi” nie ma odpowiedniej antynomii, na przykład, „do słabości”, albo „do n-tej biedy”? Byłoby przydatne, nieprawda-ż?

Pan JKM, jak to polityk, w sposób wyżej opisany stwierdził coś, z czego żaden pies butów nie uszyje, czyli stwierdził coś, co jest słuszne i nikomu do niczego przydać się nie może. Chodzi o to, że według JKM ponad 90 procent ludzi to durnie. Z pewnym ryzykiem twierdzi czasem, że nawet sporo więcej.

To twierdzenie pana JKM, co by o nim - także o nich - nie sądzić, jedyne praktyczne zastosowanie ma w demokracji. Powiem więcej, na tym stwierdzeniu demokracja została zbudowana. Póki dobry Bóg tej procentowej proporcji nie odwróci, demokracja pozostaje nie do zastąpienia.

Raz jeszcze muszę powołać się na to, co napisałem w którymś poprzednim felietoniku. Rzecz będzie o idiotach.

Pamiętacie: idiota to nie głupiec, dureń zaś całkiem nie. Idiota to antyteza geniuszu. Komfort bycia idiotą polega na tym, że idioty nikt nie bije. Jakoś nie wypada. Cokolwiek idiota uczyni, ludzie owszem, ręką machną, ale nie w celu bicia, jedynie z rezygnacją, że nic poradzić nie można: wiadomo, idiota. Do takiego żadna rada nie dotrze, żaden tam system pedagogiczny. Idiota jest jak skała, którą trzeba omijać, nie ma na niego innego sposobu.

I właśnie o to chodzi.

Czym się zajmuje idiota? Zdradzę wam cząstkę tajemnicy, ponieważ sam jestem idiotą, przynajmniej staram się o to ze wszystkich sił. Znam już wielu takich, którzy oceniają, że jestem bardzo bliski celu, choć niektóre komentarze starają się tę opinię zniweczyć. Wiadomo, złośliwych nie brakuje. Jak przystało na szczerego idiotę, wybaczam im, gdyż nie wiedzą, co czynią.

Ale miałem napisać, czym się idiota zajmuje. Rzecz jasna, zajmuje się sprawami, z którymi nikt normalny nie chce mieć niczego wspólnego. Na przykład staruszkę albo faceta z białą laską przez autostradę idiota przeprowadzi, na ulicy pozbiera śmieci, rozrzucone przez pryszczaterię, sąsiadowi pożyczy stówkę na wieczne nieoddanie (jeśli takową akurat posiada), uczęszcza chętnie na zebrania (wyborczych nie wyłączając, choćby i bez tej kiełbasy), bywa w operze nawet i na odczytach różnych, od czasu do czasu także i do teatru pójdzie, nie obcina paznokci w swoim samochodzie i nie pozwala na to żadnemu ze swych kolegów – a wszystko to bezkarnie, absolutnie bezkarnie.

Wymieniłem, oczywiście, tylko takie proste, banalne przykłady, do jakich sam też jestem zdolny. Jednak istnieją wśród idiotów jednostki naprawdę wybitne, którym bardzo trudno dorównać. Prawdę pisząc, jest ich nawet sporo, choć ludzie mało o nich wiedzą, gdyż z jasnych powodów o takich idiotach gazety nie wspominają w ogóle. O głupcach i durniach gazety piszą na okrągło – o idiotach nie piszą. Bo niby jak o nich pisać? Chwalić nie wypada, żeby nie wyjść na durnia, ganić tym bardziej nie wypada, bo brak uzasadnienia. Poza tym w takich prawdziwych idiotów nie wierzy już nikt na poważnie.

Dla przykładu wymienię wam paru wybitnych idiotów, żebyście zrozumieli, w czym rzecz. Zacznę z dolnej półki. Ot, chociażby policjant, który samodzielnie płaci w knajpie za setę i śledzia, nawet i za piwo, wyrywając należność własnej małżonce i dziatkom. Albo ten, co odmawia zamiany mandatu na bakszysz.

Wtrącę tu ważną uwagę. Policjant, który odmówi bakszyszu, jest - oczywiście – idiotą, ale jeśli doniesie na kolegę, że ten przyjął bakszysz, od razu staje się durniem, godnym najwyższego potępienia. Co zresztą od razu ma miejsce. Bowiem idiotyzm jest sprawą całkowicie oraz wyłącznie osobistą. Stanowi to podstawowy warunek bezkarności dla idioty.

Wymieniając dalej, wspomnę polityków, którzy nie zatrudniają szwagra, nawet własnej żonie albo i mężowi nie załatwią miejsca w żadnej radzie nadzorczej, wspomnę sędziów, którzy sprawiedliwie sędziują, nie biorąc niczego od żadnej drużyny – no, sami na pewno wymienicie więcej.

Nikt świadomy idioty nie zrobi policjantem, politykiem czy sędzią. Gdy zaś taka pomyłka wyjdzie na jaw, tuszuje ją każdy, kto może, o co zresztą łatwo. Takiej pomyłce proponuje się zaraz przyzwoitą podwyżkę i przesuwa do innej, spokojniejszej pracy, gdzie brak możliwości trwania w idiotyzmie na rzecz realnego, konkretnego życia, do jakiego wszyscy dobrze nawykli. Wtedy znowu jest w porządku.

Idioci mają naprawdę trudne warunki bytowania, pomimo faktu, że ludzie na ogół traktują ich łagodnie. Dam taki przykład, gdy w moim osiedlowym sklepiku zaczynam wybrzydzać na towary nieświeże, albo skażone diabli wiedzą skąd pochodzącymi uczonymi dodatkami w rodzaju „E-coś tam”. Pan sklepikarz, który lubi mnie chyba trochę, wyjaśnia tak:

- Ja muszę, panie, sprzedawać ludziom byle co, bo inaczej na życie bym nie zarobił. Chodzi o to, że ludzie tak cholernie przywykli do byle czego, że niczym innym nie chcą się zadowolić.

Wtedy ja, w swym idiotyzmie, czuję się dowartościowanym.

Co to ja chciałem. Acha, z tą nieprawdą. Nieprawda biega tak często za prawdę, że trudno je odróżnić. One są całkiem jak bliźniaki, co niechaj nikomu się nie kojarzy, bo na pewno głupotę palnie, lepiej posłuchać tej bajki, którą chcę opowiedzieć. Dopiero po wysłuchaniu można spróbować odróżnić.

Raz do knajpy geesu (słownik takich trudnych słówek to ja wam osobno opracuję) przyszedł pan władza, jak to się mówiło, czyli inaczej milicjant. „Milicjant” znaczy – uzbrojony. No, znaczy tak po łacinie, czyli naukowo. Faktycznie, tak było: u milicjanta najważniejsze były spluwa, pałka i kajdanki. Oni nawet spać chodzili z tym badziewiem, zawsze byli uzbrojeni, nie to, co nasz obecny poczciwy policjant, zbrojny wyłącznie w telefon i gumę do żucia.

Tak a propos, „policjant” w tejże łacinie przekłada się całkiem pokojowo, nawet poetycko. Coś jak „wszędobylski”, powiedzmy. Dlatego tak bardzo wszyscy tych naszych policjantów kochamy i wcale ich się nie boimy. Milicjantami zaś obecne polityczne babcie straszą nie bez racji zbyt pyskatych wnuków.

Więc ten milicjant wszedł do knajpy, rozgarniając na bok menelskich pijaczków, którzy wszyscy obowiązkowo mieli wtedy dowody osobiste i mniej osobiste żony, czyli zapewnione miejsce do spania czy tam czegoś innego, zbliżył się do bufetu, gdzie pan barman od razu i nie pytany nalał mu setę niefałszowanej. Pan władza, też nie pytany, też od razu łyknął i od razu mocno się wstrząsnął. Ten wstrząs, rzecz prosta, dlatego wystąpił, że wódki dla pana władzy nikt nie śmiał  nigdy fałszować.

Po takim wstrząśnieniu pan władza przejrzał na oczy i na te oczy widzi: ogórek. Śliczny malutki korniszonek, akurat na jedno łyknięcie. Leży sobie na talerzyku, samotny i bezpański. Pan władza sięgnął po niego i on się od razu stał pański. Został nawet przełknięty.

Po tym ogóreczku pan władza rozejrzał się jeszcze baczniej i zaraz do barmana:

- No, co się tak na mnie gapisz?

- Ja za tym ogórkiem, panie władzo. Bo on...

- Co on?!

- No nic takiego, panie władzo, ja tylko patrzę, czy on się panu nie cofnie.

- Czemu by się miał, kurwa, cofnąć?

- Ja tylko się pytam, panie władzo. Bo to skurwysyn, nie ogórek. Każdemu się cofa. Już trzy razy się cofał… O, o, widzi pan, panie władzo, panu też się cofa! No mówię, skurwysyn, nie ogórek!

Teraz możecie zająć się odróżnianiem, ja wrócę do polityki.

Jak wiadomo każdemu, polityką jest wszystko, nawet to, czego wcale nie ma. Bo ona, ta polityka, to taki dziwny zwierz. Zaryzykuję twierdzenie, że wtedy, gdy go nie ma, ten zwierz gryzie szczególnie groźnie, szczególnie tych, którzy najlepiej wiedzą, że go nie ma. To właśnie bardzo ważne: najgroźniejsza polityka jest wtedy, gdy jej nie ma.

Co ćwiczymy rok po roku w naszym kraju nie tylko nad Wisłą.

Swoją drogą, w tym naszym kraju robimy same rzeczy dziwne, dziwniejsze od polityki, której nie ma. Polityki nie ma, ale politycy są. Oni zawsze byli dla nas ważniejsi od samej polityki. Bo Polak polityką interesuje się słabo, politykami interesuje się z pasją i sądzi, że to jest to samo. Właśnie dlatego Polakom nie jest potrzebna polityka, ona może być albo nie być, natomiast życia bez polityków żaden Polak nawet nie jest w stanie sobie wyobrazić.

Pytanie, od czego są politycy, też jest bardzo proste. Oni są od wszystkiego. Biorąc ściśle, są od wszystkich win, z wyjątkiem jabcoka. Od jabcoka jest czkawka, co każdemu wiadomo. W jabcoku nie ma nijakiej polityki, ale już we francuskim winie polityka jest jak najbardziej.

Z winami bywa różnie. Jeśli chodzi o winy polityczne, to one mało kogo obchodzą, na tych winach to nikt się, po prawdzie, nie zna, zaś winy kryminalne z reguły polityków nie dotyczą. Mógłbym na ten temat jeszcze więcej napisać, ale wolę się napić. Bezpieczniej.

Bez żadnego ryzyka da się zauważyć, że wszyscy jesteśmy politykami. Na równiutkim poziomie, całkiem jak wystygłe piwo. Asocjacja jest prawidłowa, politycznie poprawna, bo czym się różni nasz sejm od piwnego baru? Sami to dobrze wiecie: różni się wyłącznie krawatami. W barze piwnym garniturek nazywają „mundurkiem kretyna”, a jak nazywają krawat, wstydzę się powtórzyć. Nie dlatego, by słówko było specjalnie brzydkie, lecz dlatego, że okropnie smutne.

Biorąc ściśle, moje doświadczenia z rzadka dotyczą piwnych barów, raczej skupiają się na piwnych kioskach oraz osiedlowym sklepiku. Sklepik mamy tu jeden, ale kioski – trzy. Razem – cztery piwne wyszynki na ośmiu piwoszy, nie licząc mnie. Na każdy wyszynk dwa łby. Bez kolejki, awantur i wątpliwości niedzielnych. Zresztą, kolejki to są. Stawiane.

Jasne, chcielibyście wiedzieć, kto stawia. Ale u nas nie ma co liczyć na darmochę. Jak się ktoś przewróci, to albo sam wstanie, albo sam poleży. Tyle by o stawianiu było. Nie myślcie, że jestem taki jednostronny, o kładzeniu tak samo bym coś mógł napisać. Może to jednak innym razem. Ogólnie to wiadomo, że Polak dużo może, zarówno postawić, jak też położyć.

Jeszcze o tej różnicy, co do sejmu i baru. Taka jest różnica, oprócz tych krawatów, że w sejmie stawia się problemy bez piwa, natomiast w barze stawia się piwo bez problemów. Nie wspominam oczywistości, że w sejmie gadają posłowie, w barze zaś, gdy jest ktoś po słowie, to milczy. Pochodzenie milczenia jest w barze stricte kapitałowe: gdy stawiasz – masz prawo mówić nawet więcej i głośniej niż poseł, nie stawiasz – milczysz. A pić zawsze możesz. Taka jest polityka w barze.

Wszystko staje się jasne po lekturze naszych kochanych wiadomości, co do których wcale nie trzeba udowadniać, że są wyłącznie polityczne. Już w trakcie lektury oblazły mnie gryzące myśli, niby pchły Zagłobę. Wygrałem bowiem zakład z takim innym znajomkiem, który twierdzi (nadal), że jeśli dobrze poszukać, to można w tych wiadomościach znaleźć taką wiadomość, co by nie była w żaden sposób polityczna. Ja ten zakład po prawdzie dawno już wygrałem, choć znajomek jeszcze o tym nie wie, bo mu nie powiedziałem. Nie powiedziałem, bo jestem humanitarystą, nie wolno mi znęcać się nad nikim. Specjalnie dla niego teraz piszę, żeby aluzju poniał. Że pojmie, nadziei wielkiej nie mam, znajomek nie jest wielkim bystrzakiem, co zresztą z samej istoty zakładu wynika. Ale – kto wie?

Wystarczy te wiadomości czytać tak, jak należy. W jednej ręce trzymać taki fajny podręcznik, napisany przez natchnionego bożym tchem księdza Chmielowskiego, w drugiej ręce szklaneczkę piwa, co się nazywa „Żubr”. Do historii oraz gramatyki zaglądać nie należy, żeby nerwy człowieka nie zżarły. Wtedy wszystko można zrozumieć.

 Lodowce się topią – polityka, grypa atakuje – polityka, Donald i Kaczor żrą się jak ratlerki – polityka, która zabrała nam taką fajną bajkę. Nawet dwie, tylko nie chcę się wyrażać, bo też mam swoją politykę, jak najbardziej. Tatuńcio w pijanym widzie wyrzucił niemowlaka przez okno – polityka. No, rzecz jasna, prorodzinna polityka. Bo teraz wypłacą mu jakieś pokropkowe, czy jak się to tam nazywa. Jak Wisła wygrała z Odrą, to nie polityka? Wisła jest większą rzeką, ale niestety płynie bardziej na wschodzie, za to sędzia zarobił na bułkę ze smalcem. A kiedy jakaś ważna baba przed kamerą powiada, że nie zna sprawy, o której się wypowiada, to może nie polityka?

Naprawdę polityka to kolejne określenie pieniędzy. Chodzi o to, że winnych ma być jak najwięcej. Gdy jest wielu winnych, dostatecznie wielu, nie ma ich właściwie wcale. Są winni nietykalni, których nie wolno bilansować.  Nie wolno mówić  ani o tym,  że są  winni, ani  o tym, co mają.

No, homines politici, po polsku: nietykalni.

Pewien mój znajomek, taki jeden biznesmen, miał papuzie hobby. Kilka lat temu miał. Zamiast kanarków i strusi hodował papugi. Raz się tak wydarzyło, że te papugi uciekły. Uciekły dwie, trzecia została. Została, rzecz jasna, samiczka. Uciekły dwa samczyki. Niedaleko uciekły, na drzewo w ogródku. Tam, na tym drzewie, siedziały. Patrzyły na siebie jak byki, nie jak papugi. Zaś pełna radości samiczka wrzeszczała coś z triumfem, bo udał jej się kawał, obydwu oszukała. Siedziały na tym drzewie ponure, za nic nie chciały wrócić. Zgrywały się, że chodziło im właśnie o taką, we dwóch, ucieczkę. Kto chciał, mógł wierzyć tym samczykom. Kto chciał.

Samczyki są solidarne, samiczki trochę mniej. Zwłaszcza w roli ofiar. Kiedy nie ma ofiar, solidarność zanika. Wtedy nawet papugi doskonale pojmują, że polityka jest czymś koniecznie potrzebnym. Tylko w polityce można stracić twarz i nadal ją mieć, jakby nigdy nic. Wystarczy, że ją przechowują w archiwach telewizji.

To zaś, że ja nie lubię demokracji i polityki, to moje osobiste hobby. Jeden papugi hoduje, drugi kocha teściową.

A te krzywe ogórki to do kiszenia odkładają.