JustPaste.it

Nawrócenie z buddyzmu na katolicyzm

Po przeczytaniu książki „Nieoczekiwana Droga” Paula Williamsa stwierdziłem, że jako buddysta też mogę napisać książkę podobną, o nawróceniu się moim na buddyzm.

Po przeczytaniu książki „Nieoczekiwana Droga” Paula Williamsa stwierdziłem, że jako buddysta też mogę napisać książkę podobną, o nawróceniu się moim na buddyzm.

 

„NIEOCZEKIWANA DROGA. Nawrócenie z buddyzmu na katolicyzm”

Wydawnictwo WAM, 2005 

79af0d37cd7e825eedbb56abb8308a66.jpg Po przeczytaniu książki „Nieoczekiwana Droga. Nawrócenie z buddyzmu na katolicyzm” Paula Williamsa stwierdziłem, że jako buddysta też mogę napisać książkę podobną, to jest o nawróceniu się moim z chrześcijaństwa na buddyzm. Jej treść byłaby następująca:

"Przez 20 lat wierzyłem, że istnieje Bóg i że to jest taki dziadek z długą białą brodą. Ale okazało się, że takiego dziadka nie zarejestrowano na żadnej planecie w Kosmosie, zatem, gdzie On jest? I kto Go urodził? Czy ta broda mu nadal rośnie? To niemożliwe, żeby taki dziadek istniał. Natomiast buddyzm wyjaśnia, że faktycznie żaden dziadek nie istnieje, tylko jest Pustka. Dlatego zmieniłem wiarę, bo nie pozwolę, żeby jakiś dziadek, który nie pytał mnie nawet, czy chcę się urodzić, miał mnie wtrącić do piekła na wieczność, tylko dlatego, że ja w niego nie wierzę". I tak dalej w tym tonie. Oczywiście takie rozumienie chrześcijaństwa jest głupie, i takie też rozumienie buddyzmu prezentuje książka Paula Williamsa.

Paul Williams sam przyznaje na stronach 9, 124, 125 i 138, że zarówno jego rozumienie buddyzmu jak i praktyka medytacyjna nie były dużo warte. Co więcej, tak naprawdę "w głębi duszy" nigdy nie był buddystą lecz właśnie chrześcijaninem. Przez 20 (!) lat sądził, że jest buddystą, ale myślał po chrześcijańsku. Sam siebie ocenia jako marnego buddystę i faktycznie ma rację, ponieważ z tego, co w swojej książce napisał o buddyźmie jasno widać, że mimo 20 (!) lat styczności nie zrozumiał z niego nic, a jego praktyka buddyjska oparta na tej niewiedzy nie dała w związku z tym żadnych efektów.

Ja sam jestem niejako lustrzanym odbiciem Paula Williamsa - urodziłem się w Polsce, kraju chrześcijańskim, a że od dziecka szukałem duchowości, wziąłem to, co było dostępne. Jednak późniejsze lata pokazały, że wszystko w chrześcijaństwie rozumiałem na sposób buddyjski, na przykład Boga zawsze pojmowałem jako byt niedualny i nieosobowy, a zbawienie jako brak (przywiązania do) ego.

Kiedy dawno temu czytałem pierwsze w moim życiu teksty buddyjskie o pustce (pustości), myślałem sobie - "tak, to jest właśnie Bóg, to jest Prawda, Droga i Życie". Ale w przeciwieństwie do Paula nie napisałem na ten temat żadnej książki, która by dowodziła, jakie to chrześcijaństwo jest niedobre, a za to jaki cudny jest buddyzm. Zamiast tego skorzystam obecnie z okazji i krótko wyjaśnię, na czym polega u Paula Williamsa błędne rozumienie buddyzmu i jakie są tego konsekwencje.

Zobaczmy dlaczego Paul porzuciwszy buddyzm wybrał chrześcijaństwo.

Strona 39 - "Jeżeli nie osiągnę oświecenia w tym życiu, wówczas ja - Williams, osoba, którą teraz jestem - nie mam żadnej nadziei, gdyż następne wcielenie Williamsa, które nadejdzie z powodu niezdobycia przeze mnie oświecenia, nie będzie tą samą osobą, co Williams. Zatem ja pozostaję ostatecznie bez nadziei. Buddyzm okazał się dla mnie bez-nadziejny. Chrześcijaństwo przynajmniej oferuje nadzieję".

Strona 118 - "Osoba, którą jestem teraz, podlega skutkom karmicznym czynów, popełnionych w poprzednich wcieleniach, zatem czynów popełnionych przez osoby, które na pewno nie były mną. Ale jeśli tak jest, to na ile można mnie obarczyć odpowiedzialnością za czyny popełnione przez osoby, które nie są mną?".

Jak widać, Paul panicznie boi się przestać istnieć. Jak wszyscy, boi się śmierci i chce zachować SIEBIE przy życiu. Buddyjskie oświecenie i chrześcijańskie zbawienie traktuje jako środki do zapewnienia SOBIE wiecznego istnienia. I w tej konfrontacji zbawienie u Paula wygrywa, ponieważ gwarantuje mu zachowanie jego JA o imieniu Paul Williams.

Niestety, wbrew temu co Paul twierdzi, zarówno poprzednie, obecne, jak i następne wcielenie - to zawsze jest ta sama osoba. Różnica jest między nimi taka, że mają inne imiona i nazwiska (w przypadku ludzi) i inne z wyglądu ciała. Poza tym treść umysłu jest ta sama. To tak jakby Paul miał wypadek i stracił pamięć. Był taki film amerykański w TV. Paul nic nie pamięta, ale wierzyciele, żona i kochanka DOBRZE go pamiętają (chrześcijanie mówią - twój grzech cię odnajdzie!). W szpitalu dostaje tymczasowe imię od personelu, np. John. Nic nie pamięta, ale jego ciało ma te same choroby, co przedtem. Tak więc obawy Paula są przesadzone. Będzie istniał, tylko będzie się inaczej nazywał. Zmienią się tylko pozory, rdzeń pozostanie taki sam.

Będzie kontynuacja, tak jak po zaśnięciu, śnie i przebudzeniu. I nie zmienia tego fakt, że JA przestaje istnieć w momencie śmierci i nie istnieje żadna "dusza" która by się przenosiła i "wcielała". Jednak coś istnieje, jakaś kontynuacja. I tego Paul nie zrozumiał. Paul myśli o sobie JA, a przecież John i Pablo też myślą o sobie JA. Zawsze istnieje jakieś JA. Zmieniają się tylko etykietki, pozory. Rdzeń pozostaje niezmieniony.

Strona 260-262 - "Nie widzę sensu podejmowania jakichkolwiek działań, mających na celu poprawę losu mojego przyszłego życia w postaci (innego człowieka) Pabla. Przyjmując buddyjskie przesłanki, gdy umieram, wówczas ja po prostu przestaję istnieć. Fakt, że po mnie będzie istniał Pablo, który ma jakąś relację przyczynową ze mną, jest, z punktu widzenia jednostkowego przetrwania, czyli z punktu widzenia szczególnie dla mnie interesującego, nieistotny. Niezależnie od tego, czy jakiś Pablo powstanie czy nie, mnie już w ogóle nie będzie. Czym jest dla mnie ten Pablo? W żadnym odrodzeniu nie będzie się już sobą, i rodzi się w związku z tym poważne pytanie, dlaczego powinniśmy się w ogóle przejmować tymi 'swoimi' przyszłymi wcieleniami".

W powyższym fragmencie Paul w drwiącym tonie posługuje się przykładem karalucha, dlatego zamieniłem zwierzę na równolegle wspomnianego w powyższym fragmencie Pabla. Prawda, że wypowiedź zmieniła lekko sens?

Skoro więc osoba z obecnego wcielenia JEST dokładnie tą samą istotą (lecz nie taką samą), co osoba z aktualnego wcielenia, dbanie o jej dobro nie jest niczym innym jak dbaniem o dobro własne. To co Paul wypisuje powyżej odnośnie bezsensu dbania o dobro kogoś innego, czyli Pabla, to brzmi jak horror! A gdzie miłość bliźniego? Gdzie współczucie i empatia? Widać zostały zastąpione interesownością i dbaniem wyłącznie o własne interesy. Taka postawa jest szczytem egoizmu - wyrachowane dbanie tylko o siebie.

Tymczasem nauki buddyjskie mówią o rozwijaniu miłości do innych istot na wzór miłości do własnej matki. To taki symbol - na ogół matkę ma się jedną i się ją najbardziej kocha. Praktyka buddyjska polega na rozszerzaniu takiej właśnie miłości na wszystkie istoty, niezależnie od tego, czy łączy nas z nimi relacja przyczynowa, czy nie.

Dlaczego powinniśmy się w ogóle przejmować tymi 'swoimi' przyszłymi wcieleniami? Odpowiedź: Bo to są żywe istoty. Nasi bracia i siostry, nasi bliźni. To proste. Nasze złudne oddzielenie od nich jest wynikiem jest wynikiem dualnej percepcji i fałszującej Prawdę pojęciowości, co w prostej linii prowadzi do kultywowania duchowego autoerotyzmu skupionego na delektowaniu się swoim ja jako Osobą, kimś odrębnym od innych istot, więc nie mającym z nimi żadnych powiązań, które skłaniałyby do martwienia się o ich los.

Podsumujmy - Paul boi się utracić JA, chce, żeby wiecznie trwało i nie interesuje go los innych istot, w szczególności tych, które się dopiero narodzą. Najważniejsze jest przetrwanie JA. Ja, tylko ja.

I chyba to miał na myśli (ówczesny) kardynał Joseph Ratzinger (prefekt Watykańskiej Kongregacji Nauki Wiary) mówiąc o "duchowym autoerotyźmie". Tylko pomylił mu się buddyzm z wierzeniami Paula Williamsa.

Na stronie 58 Paul pyta - "Dlaczego istnieją rzeczy, a nie jest tak, że nie istnieje nic?" i udziela dalej ciekawych odpowiedzi.

Strony 60-61, 63-64 - "Każda odpowiedź na pytanie, dlaczego istnieje raczej coś niż nic, musi posługiwać się koncepcją bytu koniecznego, od którego wszystkie inne rzeczy zależą, i który je w jakiś sposób spowodował. Byt konieczny chce raczej czegoś niż niczego. Zamierza rzeczy. Byt konieczny kieruje się wolą, ma intencje. Odpowiedź może być jedynie teistyczna”.

Po pierwsze, do tego, żeby rzeczy istniały, nie jest konieczny wcale żaden zewnętrzny byt konieczny. To tylko taka wiara Paula oparta na jakiejś logice myślenia. Tymczasem moja logika myślenia jest inna i ja na przykład nie widzę żadnej konieczności istnienia jakiegoś bytu sprawczego, zewnętrznego wobec człowieka. Jeśli jednak przyjmiemy, że taki byt istnieje, skąd pomysł, że on coś zamierza, że ma wolę i intencje? Zamierzenia, wola, intencje to są antropomorfizmy. Nie możemy antropomorfizować absolutu, chyba że uznamy, że absolut jest człowiekiem, na przykład takim dziadkiem z brodą, albo że faktycznie stwarzamy Boga na swój obraz i podobieństwo, jak powiedział Feuerbach, ale wtedy nie jest to już byt konieczny.

Moja wiara jest taka, że bytem sprawczym jest sam byt sprawczy, czyli człowiek. Nie istnieje żaden zewnętrzny byt konieczny, ponieważ wszystko jest "puste" i nie istnieje niezależnie. Możemy powiedzieć, że bytem koniecznym jest pustka (pustość), która jest źródłem wszystkiego, ale ona także jest pusta, nie jest czymś, co moglibyśmy zantropomorfizowac i opisać.

Paul pyta dalej:

Strona 58 - "Jeśli Bóg jest przyczyną wszystkich rzeczy, co jest przyczyną Boga? To pytanie jest absurdalne - Nie można zadawać pytania, dlaczego istnieje to, co odpowiada na to pytanie. Odpowiedzią na to pytanie musi być byt konieczny". Zaś "akty mentalne, czyli Umysł, nie są bytami koniecznymi".

Paul uważa, że buddyjska pustka nie stanowi odpowiedzi na pytanie o istnienie rzeczy. Dlaczego nie? Przecież możemy powiedzieć, że bez-przyczynową przyczyną wszystkich rzeczy jest pustka (pustość), a na pytanie, skąd się ona bierze, możemy odpowiedzieć, że pytanie jest absurdalne.

Natomiast można przyjąć, w tej logice myślenia, że Umysł jest bytem koniecznym, bo w jakiś sposób stanowi źródło przejawiania się wszelkich zjawisk. Jednak ten Umysł to nie są akty mentalne. To jest coś, co przekracza akty mentalne o całe niebo.

Strona 69 - "Bóg nie musi czynić niczego, by być przyczyną istnienia rzeczy. Musi po prostu być. Bóg musi istnieć, by rzeczy mogły powstawać, istnieć albo ginąć".

Dokładnie to samo można powiedzieć o pustce. Nie ma tam żadnej woli, żadnych zamiarów, a mimo to wszystko się swobodnie przejawia bez jakiejkolwiek zewnętrznej przyczyny. Pustka jest naturą zjawisk, a nie ich przyczyną sprawczą. Przyczyną manifestowania się zjawisk jest tzw. karma, czyli nieskończony łańcuch przyczynowo-skutkowy mający swoje źródło w 12 ogniwach współzależnego powstawania. I te zjawiska, choć puste, mogą się manifestować wyłącznie dlatego, że ich natura - pustka ma właściwość zwaną świetlistością. Te dwie jakości, pustość i świetlistość są nierozdzielne, właściwie są tym samym. Ta tożsamość jest trzecią jakością oświecenia. Ta trojaka pustość jest oczywiście samoświadoma, ale nie jest jakąś osobą, nie ma ego, nie ma w niej żadnych doświadczeń, wrażeń, koncepcji itd. Jej naturą jest wszechogarniające współczucie, które zawiera w sobie także bezgraniczną miłość i jednoczy wszystkie byty w ich pustej naturze. Pustka musi więc istnieć, by rzeczy mogły powstawać, istnieć i ginąć. Gdyby nie były puste, nie mogłyby istnieć. I gdyby nie były puste, ich naturą nie mogłaby być doskonała czystość i bezgraniczna miłość.

Na stronie 38 Paul twierdzi, że "jeśli przez pozapojęciowe doświadczenie rozumie się dosłownie takie doświadczenie, które z natury swojej nie da się wyrazić za pomocą pojęć, wtedy nie ma sensu sam pomysł pozapojęciowego doświadczenia. Takie doświadczenie nie miałoby jakości, które odróżniałyby je od braku jakiegokolwiek doświadczenia. W istocie takie doświadczenie nie posiadałoby w ogóle żadnych jakości".

Wszystko na opak. Pozapojęciowe doświadczenie ma oczywiście jakości, które odróżniają je od braku jakiegokolwiek doświadczenia, czyli od nicości, niebytu. Ale są to jakości niemożliwe do wyrażenia w języku, czyli przez jakieś pojęcia. Pozapojęciowe doświadczenie bowiem zachodzi w tej części ludzkiego umysłu, w której umysł pojęciowy nie funkcjonuje. Paul przyjął pochopnie aksjomatyczne przekonanie, że ludzki umysł jest ograniczony do obszaru, w którym operuje język i myślenie analityczne. Na szczęście są inne jeszcze obszary, bardzo rozległe, i niestety dla Paula, pozapojęciowe. I właśnie Bóg byłby takim obiektem pozapojęciowym, gdyby istniał. Natomiast istnieje oczywiście pozapojęciowa pustka.

Strona 85 - "Wpisywanie Boga w niedualność to Jego destrukcja. To destrukcja miłości, a tym samym destrukcja wspólnoty, rodziny. Mówienie o celu religijnym równocześnie jako wspólnotowym i w kategoriach niedualności i pozapojęciowości to zwykła sprzeczność. Wspólnota z definicji wymaga zróżnicowania, a zróżnicowanie zakłada dualność i pojęciowość".

I znowu nieprawda. Jeśli rozumiemy Boga jako Ostateczną (Pierwotną) Rzeczywistość, Absolutną Doskonałość, Źródło wszelkiego Szczęścia i Życia i temu podobne, to oczywiste jest, że może On istnieć wyłącznie w sposób niedualny. Tylko wtedy może się zamanifestować prawdziwa, nieograniczona Miłość i Współczucie, i tylko wtedy jednostka, rodzina i wspólnota mają szansę przetrwać. Sprzecznością jest mówienie o wspólnocie istot (nie tylko ludzi) w kategoriach oddzielenia wszystkich od siebie wzajemnie i od Boga. Wspólnota wymaga zróżnicowania, ale zróżnicowanie wspólnoty, nie tylko istot ale wszelkich zjawisk, nie musi zakładać dualności i pojęciowości. Prawdziwa wspólnota może oprzeć się wyłącznie o niedualność. Próby stworzenia trwałej, szczęśliwej wspólnoty nie powiodą się, jeśli będzie ona oparta na dualności i pojęciowości, czyli na wierze w trwałe, niezmienne JA i w realność zjawisk.

Strona 86-88 - "Ostateczny cel chrześcijanie zawsze pojmowali w kategoriach wspólnoty, związków Boga z jego ludem, a nie w kategoriach stanów mentalnych czy doświadczeń mistycznych. Uprzywilejowanie doświadczeń oznacza przedłożenie indywidualności ponad wspólnotę.

Dla chrześcijan Bóg jest doskonałą miłością. Miłość nie może istnieć dla kogoś, kto doznaje doświadczeń związanych z niedualizmem i pozapojęciowością. Wszystko, co w nich istnieje, to własna samowystarczalność i samopochłonięcie doświadczającego. Natomiast doskonała miłość wiąże się z rozpoznaniem i szacunkiem w doskonałej harmonii. W stanie niedualności i pozapojęciowości nie może istnieć żadna relacja, więc także relacja z Bogiem, ani z innymi ludźmi.

Możemy dokonać wyboru. Możemy przyjąć jako ostateczny cel doskonałą wspólnotę w związku miłości z Bogiem i naszymi bliźnimi, albo mieć niedualne i pozapojęciowe doświadczenia. Wykazywałem, że to kwestia logiki". Ostateczny cel buddyści zawsze pojmowali w kategoriach wspólnoty, immanentnego powiązania pustki (pustości) ze wszystkimi zjawiskami, w tym z ludźmi, a nie w kategoriach stanów mentalnych, teoretycznych rozważań intelektualnych, czy wierze w jakąś książkę. Ponieważ ostateczny cel znajduje się poza jakimikolwiek indywidualnymi doświadczeniami, oznacza to przedłożenie wspólnoty (dotyczącej wszelkich zjawisk, w tym ludzi) ponad indywidualność.

Dla buddystów pustka (pustość) to istota doskonałej miłości, współczucia i mądrości. (Prawdziwa, doskonała) Miłość nie może istnieć dla kogoś, kto doznaje doświadczeń związanych z dualnością (dualizmem podmiot - przedmiot) i pojęciowością (związaną oczywiście z umysłem ego). Wszystko bowiem, co w nich istnieje, to miłość własna i powstające z niej trucizny w ilości pięciu. Natomiast doskonała miłość wiąże się z rozpoznaniem swojej prawdziwej natury i szacunkiem do wszystkich istot i zjawisk. W stanie dualności i pojęciowości nie może istnieć żadna czysta relacja ze światem, z innymi istotami i z naturą Umysłu.

Możemy dokonać wyboru. Możemy przyjąć jako ostateczny cel doskonałą wspólnotę w niedualnym i pozapojęciowym związku ze wszystkimi zjawiskami (w tym z bliźnimi) albo mieć dualne i pojęciowe doświadczenia charakterystyczne dla zagubionych, skupionych na sobie egoistach szukających potwierdzenia siebie u innych egoistów. Jest to nie tylko kwestia logiki, lecz także serca.

Strona 91 - "Skupienie na Bogu oznacza wybawienie od wszelkiego prymatu dawanego doświadczeniom, wrażeniom, nawet najbardziej subtelnym doświadczeniom mistycznym".

Można to rozumieć na 2 sposoby. Jeśli Bóg jest pojmowany jako byt dualny i osobowy, to skupienie się na Nim oznacza skupienie się na doświadczeniach, wrażeniach, myślach, wyobrażeniach i koncepcjach, więc chyba nie o to chodzi. Jeśli zaś pojmujemy Boga, czyli Ostateczną (Pierwotną) Rzeczywistość jako niedualną, pozapojęciową i nieosobową, to skupienie się na Nim oznacza faktycznie wybawienie od wszelkich tworów konceptualnego umysłu, takich jak wyobrażenia, myśli, doświadczenia itd.

Strona 92 - "To, co papież nazywa tutaj 'bytem', to coś, co stoi poza obszarem subiektywnych wrażeń.

Rzeczy nie są oparte na świadomości, lecz na Bogu. Przekraczamy w ten sposób subiektywność, solipsyzm i towarzyszącą temu jednostkowość, a dokonujemy tego przez odwołanie się do czegoś innego, czegoś niewyobrażalnie różnego, w czym zarówno ja, jak i inny jesteśmy ugruntowani. Opieramy innych na Bogu i obiektywna moralność staje się możliwa w innych. Nazywam to skokiem, bo jest to skok poza samego siebie".

Coś, co stoi poza obszarem subiektywnych wrażeń to oczywiście oświecenie, natura buddy.

Rzeczy zaś są w oczywisty sposób oparte na świadomości i jednocześnie na pustce, czyli nieosobowym niedualnym i pozakonceptualnym Bogu. W istocie nie ma tutaj dualizmu, czyli rozdziału. W ten sposób buddyzm przekracza subiektywność, solipsyzm i jednostkowość, która rozpuszcza się bezpowrotnie (czyli rozpuszcza lgnięcie do JA). Wszystkie zjawiska są w ten sposób ugruntowane w istniejącej niezależnie od jednostkowej świadomości pustce wszelkich zjawisk. I ta pustka jest źródłem moralności, ponieważ jej naturą jest nieodłączna jakość etyczna. I to jest właśnie skok poza samego siebie. Natomiast to, co opisuje wyżej Paul, jest spętane subiektywnością i jest to skakanie wewnątrz wyobrażeń swojego ego. Prawdziwy skok poza siebie oznacza porzucenie lgnięcia do Ja. A to oznacza ujrzenie pustości zjawisk.

Strona 89-90 - "Myśl buddyjska ma problem z uniknięciem solipsyzmu. W ostatecznej analizie, soteriologia buddyjska sprowadza się albo do osiągania pozytywnych, albo unikania negatywnych wrażeń (tj. doświadczeń). Znowu jest to skierowanie ku całkowitej prywatności.

Wyzwolenie, stan Buddy, czy cokolwiek - jest osiągane przez kogoś. A któż by to mógł być, jeśli nie ja?

Zatem, niezależnie od tego czy doświadczenia mają charakter niedualności i pozapojęciowości, czy nie, muszą to być doświadczenia indywidualnej osoby. W rzeczywistości nie mogą istnieć doświadczenia oderwane od podmiotu doświadczającego, muszą podlegać jakiemuś "ja", jeśli nie Ja (atman)".

Myśl buddyjska nigdy nie była bliska solipsyzmowi, o którym mówią ci, co się nie orientują. A się nie orientują, bo ich rozumienie jest Całkowicie teoretyczne, bez żadnego ugruntowania w rzeczywistym doświadczeniu. W ten sposób mogą wymyślać dowolne kalambury językowo-logiczne i nic się faktycznie nie dowiedzieć.

Zaś soteriologia buddyjska sprowadza się do wyjścia poza osiąganie czegokolwiek. Zbawienie buddyjskie, czyli tzw. oświecenie jest nie-osiąganiem. To ludzie nieoświeceni, czyli my, Paul, ja i Wy, szanowni czytelnicy, przez całe życie od narodzin aż do śmierci, a nawet i po śmierci, cały czas dążymy do osiągania pozytywnych doświadczeń i unikamy doświadczeń negatywnych. To właśnie jest naturalne, ludzkie postępowanie skierowanie ku całkowitej prywatności, i jest to odwrotnością soteriologii buddyjskiej, która wychodzi poza tak błahą motywację.

Natomiast stan buddy nie jest osiągany przez kogoś. Kto może osiągnąć stan buddy, jeśli nie ja? Paul nie dowiedział się tego przez 20 lat! Chodzi właśnie o to, że JA nie może osiągnąć stanu buddy. To jest jedyna rzecz, jakiej JA nie nie może osiągnąć. Kiedy zniknie ja, będzie stan buddy. To jest takie coś, gdzie nie ma ja. A skoro nie ma ja, to nie ma nie-ja. Czyli nie ma dualności. To oczywiście nie znaczy, że taki świeżo upieczony budda nie ma ja. Oczywiście, że ma ja. Ale używa go wtedy, kiedy trzeba. A kiedy nie trzeba, to go nie używa. Paul może zapytać: "Więc KTO (nie)używa tego (swojego) ja?" Po pierwsze, to ja nie jest swoje, nie jest jego, nie jest własne. Po drugie tam nie ma nikogo.

Tak więc doświadczenia niedualne i pozapojęciowe nie są oczywiście oderwane od indywidualnej osoby, od jakiegoś podmiotu doświadczającego, inaczej nie moglibyśmy stwierdzić, że ktoś osiągnął oświecenie. Mimo to, nie ma żadnego ja, które osiągałoby oświecenie. Paul chyba sądzi, że jak ktoś ogołocił się z ja, to musi być martwy, albo przynajmniej nieżywy. Ale człowiek to coś więcej niż ja, którego utraty Paul tak się boi. To nie tylko ta doczesna tożsamość z etykietką. To coś dużo więcej niż ja, niż doświadczenia, niż operujący pojęciami rozum.

Strona 93 - "Punktem wyjścia buddyzmu jest uznanie cierpienia za niepożądane".

I znowu głupoty. Kto uznaje cierpienie za niepożądane? Oczywiście my - ludzie. Buddyzm nie wypowiada się ani za ani przeciw. Cierpienie jest, podobnie jak i szczęście, częścią ścieżki do oświecenia. Co spotykamy na swojej drodze życia, to używamy w praktyce medytacyjnej. Nie gonimy za szczęściem, nie uciekamy od cierpienia, nie gonimy za cierpieniem i nie uciekamy od szczęścia. No i oczywiście nie pozostajemy w żaden sposób obojętni. Oto buddyjska ścieżka.

Strona 95 - "Chrześcijanin wyszedł poza krąg własnych doświadczeń".

Wątpię. Wszystko, co się dzieje w życiu chrześcijanina, jest jakimś doświadczeniem. W końcu chrześcijanie to tacy sami ludzie jak i inni, prawda? Chrześcijanie nie zabiegają o stan umysłu bez doświadczeń. Zatem zawsze mają jakieś doświadczenia. Jeśli mówią o Bogu, modlą się do Niego, słuchają Go, są to zawsze jakieś doświadczenia. Jakieś wrażenia, jakieś myśli, jakieś koncepcje, jakieś odczucia. Wszystko to dzieje się w głowie chrześcijanina. Wyjście poza krąg własnych doświadczeń oznaczałoby wyjście poza poczucie JA, a więc wejście w niedualność.

Strona 104 - "Bóg taki, jaki sam w sobie jest, nie może by doświadczany ani być doświadczeniem".

Oto Paul Williams określił stan buddy, tylko nazwał go Bogiem. Jednak jest w człowieku coś, co sprawia, że może on doświadczyć Boga bez doświadczeń. Człowiek widzi wtedy Boga, ale Bóg nie jest widziany. Co więcej, nie ma żadnego widzenia. Taki człowiek nie będzie mógł tego widzenia nie-widzenia w żaden sposób innym opowiedzieć, ponieważ przekracza to ludzki język i możliwości jakiejkolwiek konceptualizacji. Będzie mógł jednak powiedzieć 2 rzeczy. Że, po pierwsze, to było niewiarygodnie piękne. I, po drugie, może powiedzieć innym, co mogą zrobić, żeby też doświadczyć tego braku doświadczeń.

Strona 107 - "Jeśli twierdzimy, że Bóg nie jest doświadczeniem, ale przychodzi do nas - a my nie możemy Go do tego zmusić - wtedy staje się jasne, że odnalezienie Boga nie jest tym, co zakłada nasze buddyjskie podejście".

Jest oczywiście dokładnie odwrotnie. Podana definicja to definicja natury buddy, z tym że natura buddy nie musi do nas przychodzić, bo już jest w nas od zawsze. Wystarczy się na nią tylko otworzyć, wystarczy rozpoznać swój naturalny stan.

Strona 108-109 - "Wszyscy wierni powołani są przez Pana do doskonałej świętości (za: Lumen Gentium), jak i sam ojciec jest doskonały. Doskonałość ta polega na tym, że się dąży do "doskonałości miłości będąc zbudowaniem dla innych", ponadto każdy wierny powinien praktykować modlitwę, posługę braterską i wszelkie cnoty. Ten sposób istnienia wypływa ze zjednoczenia z Chrystusem i zgody na Jego wolę. Nie jest to droga prywatnych doświadczeń.

Doskonałość to cecha kompletności, dobroczynności, braku wad, cecha moralnej słuszności. Osiąga się to (wg Klemensa Aleksandryjskiego) przez wybaczanie grzechów, zapominanie krzywd i życie w nawyku niepożądania. Czystością bowiem doskonałą jest czystość myśli, zamiarów, wypowiedzi... Nigdzie nie znajdujemy sugestii, że doskonałość i świętość jako cele chrześcijańskie miałyby być sprawą szczególnych osobistych doświadczeń".

Paul jest bardzo dowcipny. Wziął tekst o buddyźmie i pozamieniał słowo "buddyzm" na "chrześcijaństwo". Wszystko powyższe jest przecież opisem praktyki buddyjskiej. Ojciec to Pustka, a Chrystus i Pan to Budda. Pozamieniajcie odpowiednie słowa i przeczytajcie tekst.

Nie wiem, skąd u Paula pojawiające się z uporem maniaka przeświadczenie, że istotą buddyzmu są szczególne osobiste doświadczenia. Jak dla mnie, to osobiste doświadczenia dominują właśnie w chrześcijaństwie, a także ogólnie rzecz biorąc, u wszystkich ludzi, bo wszyscy różnych rzeczy doświadczamy nieustannie i tak samo nieustannie o tym opowiadamy.

Praktyka buddyjska zaczyna od tych doświadczeń, jak już wspominaliśmy, przyjemnych i nieprzyjemnych, a potem stopniowo one się rozpuszczają, słabną, znikają i ostatecznie pojawia się doskonały spokój, nieograniczone szczęście, nieograniczone współczucie, miłująca dobroć, przenikliwa mądrość i dużo, dużo świetnej energii, unieruchomionej dotąd przez 5 trucizn, czyli gniew, pożądanie, zazdrość, dumę i niewiedzę. Wbrew pozorom, ten stan nie jest jakimś powszednim doświadczeniem. To jest Doświadczanie Nie-doświadczania. Oczywiście niedualne i pozapojęciowe.

Strona 111 - "Kiedy tylko porzucimy poszukiwania dziwnych doświadczeń, odnajdziemy Boga w miłości. Miłość jako taka nie jest wrażeniem. Jest raczej sposobem bycia z kimś, z innymi, we wspólnocie. To sposób troszczenia się o kogoś. Tutaj właśnie znajdziemy Boga".

Podstawcie zamiast słowa "Bóg" słowo "Natura Buddy". Paul tak naprawdę szuka właśnie jej, ale myśli, że znajdzie ją w Kościele.

Strona 123 - "Poszukiwacz oświecenia to ktoś, kto porzuca społeczeństwo. Oświecenie dotyczy ostatecznie nie wspólnoty, lecz samowystarczalnego odosobnienia. Ostateczna doskonałość opiera się na braku zależności od innych, na braku związków".

Ten, kto poszukuje oświecenia, może oczywiście pójść na tak zwane odosobnienie, lecz nie porzuca on społeczeństwa. On tylko zamierza skupić się na praktykach religijnych. Motywacja oparta na chęci ucieczki od problemów życia w społeczeństwie jest niebuddyjska. Generalnie buddysta od niczego nie powinien uciekać, lecz przeciwnie, stawiać czoło wszelkim przeciwnościom i traktować to jako swoją medytację. Co oczywiście nie zmienia faktu, że odosobnienie medytacyjne ma konkretne zalety i na dłuższą metę przynosi pożytki także społeczeństwu. W krajach buddyjskich zarówno mnisi w klasztorach jak i wędrujący jogini cieszyli się zawsze wśród ludu dużym szacunkiem. To właśnie oni zawsze byli źródłem kultury, wiedzy, nauki, byli traktowani jako mędrcy, jako np. rozjemcy dzięki swojemu autorytetowi. Proszono ich o leczenie, uzdrawianie, porady dotyczące życia osobistego, biznesu i rozwoju duchowego. Recytowali święte teksty, wykonywali obrzędy religijne takie jak chrzciny, śluby, pogrzeby i temu podobne. Nie wszyscy byli samotnikami. Przeciwnie - zawsze służyli lokalnej społeczności i byli bardzo szanowani.

Jeśli nie byli zakonnikami, często zakładali rodziny i żyli poczciwie, nadal poświęcając się praktyce medytacji. Chrześcijaństwo nie było im do niczego potrzebne, ponieważ buddyzm im całkowicie wystarczył.

Oświecenie ostatecznie dotyczy właśnie wspólnoty, i to nie tylko jakiejś ograniczonej wspólnoty najbliższych - dotyczy wspólnoty wszystkich istot i wszystkich zjawisk. W istocie, oświecenie indywidualne, jednostkowe, w oderwaniu od świata, jest niemożliwe. W ten sposób można osiągnąć jedynie jakiś ograniczony stopień rozwoju. Później pozostaje jeszcze puścić swoje przywiązanie do indywidualności i ogołocić się całkowicie z lgnięcia do JA, co oznacza realizację jedności, a więc nie policzalnych związków, z innymi. Nie wiem, skąd Paul wziął swoje dzikie przekonania o buddyźmie. Ja swoje wziąłem z książek buddyjskich, ze spotkań z nauczycielami, z praktyki medytacyjnej, z obserwacji życia, z kontaktów z ludźmi i tak dalej.

Nie mówię, że wszystko jest w buddyźmie super-słodkie-cukierkowo-idealne. Mówię, że nie jest takie, jak Paul opisuje.

Strona 139 - "Kościół nie został utworzony dla świętych, dla cnotliwych. Został utworzony dla grzeszników".

O! To tak jak buddyzm, z tym, że w buddyźmie jest miejsce także dla cnotliwych.

Strona 141-142 - "Z punktu widzenia teologii chrześcijańskiej nie ma nic zaskakującego w tym, że ludzie mają skłonności do złego. Zostawieni sami sobie wszyscy jesteśmy niedoskonali. To dlatego potrzebujemy odkupienia, i nie może owo zbawcze odkupienie pochodzić od innych upadłych ludzi. Wypływa z samej Doskonałości.

W Kościele nawet ktoś naprawdę niegodziwy może otrzymać przebaczenie. Jeżeli prawdziwie, prawdziwie żałuje".

Oświecenie i wiedza, jak je zrealizować, nie pochodzi, wbrew sugestiom, od upadłych ludzi. Pochodzi od ludzi, którzy się podnieśli i uwolnili. A zatem wypływa z samej Doskonałości, jaką jest stan buddy.

W buddyźmie też nawet ktoś naprawdę niegodziwy może otrzymać przebaczenie. Jeżeli prawdziwie, prawdziwie żałuje, może oczyścić swoją karmę - nie ma problemu, trzeba tylko chcieć. Metody są różne, ale w zasadzie podobne jak w chrześcijaństwie - żal za grzechy, pokuta, jałmużna, zadośćuczynienie i postanowienie poprawy. Dodatkowo mantry, błogosławieństwa, praktyki uzdrawiające i oczyszczające i inne.

Strona 44 - "Jeśli buddyzm ma rację, nasze małe żywoty znaczą prawie tyle, co nic. Mają znikome znaczenie, a w ogromie czasu minimalną wartość poza samymi sobą".

Nieprawda. Nasze życie jest bezcenne (nie tylko ludzi, ale i innych istot) i to są nauki wstępne zwane nyndro. Paul w ciągu 20 lat nie doszedł do wstępnej części nyndro, to rzeczywiście smutne. Aż się nie chce dalej pisać.

Strona 120 - "Ideologie, które pomniejszają wartość osoby, jej jedyność i wyjątkowość, w rezultacie oferują słabą podstawę dla altruizmu i innych form moralnego zachowania".

Słusznie! Były takie ideologie - komunizm, faszyzm i inne. Buddyzm co prawda krańcowo pomniejsza wartość zadufanego w sobie ego(izmu) i osoby jako kultywatora tego rozbuchanego ja, ale za to powiększa krańcowo wartość życia, nie tylko ludzkiego, ale w ogóle i dodatkowo zwiększa o szacunek do całego Wszechświata. Człowiek w naukach buddyjskich zajmuje bez wątpienia najwyższe miejsce, przy czym miejsca innych istot nie znajdują się niżej. Sedno nauk Buddy to właśnie altruizm i inne formy moralnego zachowania.

Tymczasem co o zwierzętach sądzi Paul Williams, można przeczytać na stronach 127-137. To co tam jest, jest żałosne.

Na stronie 138 Paul obawia się, że nie mógłby osiągnąć oświecenia nawet w ciągu miliona lat, a na 44. stronie, że cała doktryna buddyjska jest pesymistyczna, bo widzi ratunek jedynie w ucieczce z niekończącej się serii narodzin.

Paul, jak sam stwierdza, rezygnuje z oferty buddyjskiej, bo żeby mieć z tego jakiś zysk, czyli oświecenie, musiałby się wysilać przez milion lat, wykonując różne praktyki medytacyjne. Ponownie zadziwia mnie u niego całkowity brak zrozumienia, o co chodzi, pomimo 20 lat bycia "buddystą". Praktyka buddyjska nie polega na medytowaniu przez godzinę dziennie w izolacji od ludzi i w skupieniu na swoich doświadczeniach. To jest wyobrażenie typowo dualistyczne, czyli, bez urazy, chrześcijańskie, być może wynikające z patrzenia przez pryzmat tego, co się samemu robi.

Dopóki myśli się w kategorii interesu, czyli zysku, jaki odniesie JA, nie ma mowy o medytacji buddyjskiej. Medytujący porzuca wszelkie oczekiwania i czyni dobro ze względu na samo dobro, czyli na świat, na inne istoty. Dopóki jest skupiony na sobie, trwa w dualności. Paulowi dojście do oświecenia mogłoby zająć milion lat, ponieważ dopiero po milionie lat Paul przestałby wreszcie zabiegać o korzyść dla siebie. W tym właśnie sensie buddyzm jest zaprojektowany dla grzeszników - grzesznik wkracza na ścieżkę, po jakimś czasie porzuca siebie, a po jakimś jeszcze czasie dostrzega wreszcie wszystko, co było dotąd skutecznie zasłaniane przez rozbuchane Ego. Widzenie się przejaśnia, iluzja ego się rozpuszcza i widać wreszcie nieskończoną przestrzeń możliwości.

Sens praktyki religijnej w buddyźmie widać od pierwszej chwili, kiedy grzesznik zastosuje praktycznie Wiedzę - już pierwszego dnia od wysłuchania jakichś nauk może przyjść do domu i świadomie zmienić swoje postępowanie i myślenie. Na początku nieporadnie, bo przecież stare egoistyczne nawyki nie zostały wykorzenione, ale przecież nie trzeba czekać miliona lat, żeby komuś powiedzieć dobre słowo, albo przestać bić żonę! A przecież o to właśnie chodzi w buddyźmie - chodzi o życie w związku z innymi i z wszechświatem już od tej chwili, a nie po osiągnięciu oświecenia. Oświecenie samo pojawi się wtedy, kiedy w 100% przesuniemy skupienie z siebie na Naturę Wszystkiego. Oświecenie jest już w nas i nie trzeba go szukać gdzieś w jakimś wymyślonym raju, do którego chcemy uciec z tego świata. Buddysta, a w szczególności ktoś oświecony, czyli budda, nie ucieka od niczego. Żyje w tym świecie i stara się żyć dobrze. Jeśli skupia się na sobie, będzie się wcielał przez milion lat. Jeśli nie skupia się na sobie, osiągnie oświecenie być może za kilka dni. Jako budda, będzie pomagał wszystkim na 1000 i jeden sposobów, odradzając się w jakimś ciele, albo nie, bez jakiegokolwiek oczekiwania na coś w zamian. W tym właśnie sensie osoba oświecona jest, jak to ujmuje Paul, "samowystarczalna" (s. 82-83) - nic nie potrzebuje w zamian, nie handluje, nie oczekuje wdzięczności. Całe bogactwo rozdaje potrzebującym za darmo. Oczywiście dla potrzebujących nie jest to za darmo, ponieważ muszą oni coś z siebie dać w zamian - wysiłek, wiarę, zaangażowanie, starania, ale paradoksalnie, dają to sami sobie.

Poza tym, buddysta sam siebie nie zbawia. Po pierwsze to nie jest żadne zbawienie w rozumieniu chrześcijańskim, polegające na wiecznym trwaniu ja, osoby, tożsamości. Osoba jest samo-wymyślona. W buddyjskim zbawieniu nie ma ja, i nie ma żadnego wiecznego trwania.

Po drugie - skoro wyobrażenie ja znika (bo ja nigdy naprawdę nie istniało), to automatycznie nie pozostaje nikt, kto by zbawiał i nikt, kto by mógł czy musiał być zbawiony. Jedyne co pozostaje, to bezgraniczna miłość i doskonałość niedualnej i pozakonceptualnej świadomej obecności.

Popularny stereotyp dualnego światopoglądu dzieli źródła zbawienia na zewnętrzne i wewnętrzne. Pierwszym jest Bóg, który przychodzi do człowieka niejako z zewnątrz, drugim jest zbawianie się człowieka przez samego siebie, swoją wewnętrzną mocą. Jednak podział ten jest błędny, ponieważ jak już wyjaśniliśmy, człowiek sam siebie nie "zbawia", tylko siebie odkrywa, i czyni to nie swoją mocą, lecz mocą Boga, który sam mu taką moc dał. Ponadto Bóg nie może do człowieka przyjść z zewnątrz, bo już w nim jest i stanowi jego istotę. A Człowiek, nie jest od Boga oddzielony i nigdy nie był. I to właśnie jest nieskończona wartość Człowieka w buddyźmie, daleko przewyższająca iluzoryczną wartość osoby w światopoglądzie chrześcijańskim.

Poza tym nie istnieje żadne "wewnątrz" i "zewnątrz". Wszystko jest jednym, jest Jednością. "Zewnętrzny" świat jest odbiciem "wewnętrznego" świata, a świat "materialny" świata "duchowego". Wszystko jest już doskonałe, czyste i "zbawione". Buddyzm uczy, jak to dojrzeć.

To, że oferta chrześcijańska jest bardziej atrakcyjna, bo proponuje już po 1 życiu wieczne trwanie ego w narkotycznej nirwanie z Bogiem, co dla mnie jest takim duchowym autoerotyzmem, nie oznacza, że oferta ta reprezentuje prawdę.

Buddyzm wygląda być może na bardziej pesymistyczny, bo trzeba się ostro napracować, ale za to reprezentuje prawdę.

To tak jak w filmie Matrix. Albo wybierasz gorzkawą pigułkę z prawdą, albo lukrowany narkotyk. Wybór należy do Ciebie.

 

Post scriptum

Część moich odpowiedzi ma charakter deklaratywny, bo taki też charakter mają stwierdzenia Paula o buddyźmie, nie poparte dowodami. Dowody na poparcie moich tez to wszystkie pisma buddyjskie. Ponieważ ilość koncepcji filozoficznych w naukach buddyjskich jest znaczna, moje opinie nie stanowią reprezentacji jakiejś jednej szkoły, ani jednego rozumienia, natomiast są moim osobistym rozumieniem wynikającym z doświadczenia medytacyjnego i życiowego, co jest w zasadzie tożsame.

Tekst jest lekko złośliwy miejscami, analogicznie do tekstu Paula. Nie zamierzałem nikogo obrazić, w szczególności Paula. Jednak nadal nie widzę sensownego celu, dla jakiego napisał on swoją książkę. Pisanie głupot nie może być usprawiedliwione pragnieniem osobistej konfesji, pragnieniem wyrażenia swojego credo, czy też pragnieniem otwarcia oczu biednym błądzącym innowiercom.

I ja nie łudzę się, że komuś moje sprostowanie otworzy oczy. Prawa psychologii są takie, że człowiek interpretuje nowe fakty w ten sposób, żeby ochronić swój dotychczasowy światopogląd i tylko w wyjątkowych wypadkach dochodzi u niego do zmiany zapatrywań. Dlatego Paul Williams napisał swoją książkę dla siebie po prostu, żeby się potwierdzić, i dla innych chrześcijan, żeby utwierdzić ich w słusznym wyborze ich jedynie-słusznej wiary.

Ja przeczytałem książkę z ciekawości, jak to się stało, że dorosły, wykształcony i inteligentny buddysta zaznajomiony z Wiedzą po długich latach zmienił wiarę. I dowiedziałem się, że wiary nie zmienił. Był zawsze chrześcijaninem, nawet będąc buddystą. Napisał książkę o tym, jak to będąc chrześcijaninem sięgnął po chrześcijańskie rozumienie buddyzmu i dlaczego mu się to chrześcijańskie rozumienie buddyzmu rozpadło tak, że wrócił do chrześcijaństwa. Rozpadło mu się, bo była to konstrukcja na glinianych nogach i jeszcze postawiona na lodzie – wewnętrznie sprzeczna, a przede wszystkim daleka od rzeczywistości, jak wszystkie koncepcje filozoficzne, wymyślone przez ludzi. Ponieważ Paul cały czas obracał się wewnątrz swoich wyobrażeń, nie mógł zobaczyć tego, co jest od zawsze nie-wyobrażone, czyli realne. Musiałby wyjść poza te wyobrażenia, czyli poza siebie. Musiałby siebie porzucić, ogołocić się całkowicie, tak żeby pozostało tylko to co pierwotne, nie-wymyślone, czyli ostateczne. Ale to nie byłoby już chrześcijaństwo.

 

  http://www.zbigniew-modrzejewski.webs.com/teksty/nieoczekiwana_droga.html 

 

 

Źródło: BON.of.pl