Uważam, że nie wolno uczyć się historii zakłamanej.
Mieszkam z dala od kraju i mimo, że docierają tu książki, to jednak w ograniczonej ilości tematycznej. Będąc w Polsce, w czerwcu poprzedniego roku kupiłem „Upadek cesarstwa rzymskiego” Petera Heathera, książkę wydaną przez Dom Wydawniczy Rebis w Poznaniu, a niedawno skończyłem ją czytać. Kupiłem ją ponieważ interesuje mnie ten temat, a już sam tytuł mocno mnie zaintrygował, ponieważ mówi on o całym cesarstwie. Moje zdziwienie było równie duże kiedy zacząłem ją czytać, ponieważ w 2/3 swojej objętości książka dotyczy innych tematów niż wskazuje tytuł, aczkolwiek pokrewnych tytułowi, a zatem tylko 1/3 książki jest odzwierciedleniem tytułu. Poza tym, moim zdaniem, nie można mówić o upadku całego cesarstwa rzymskiego w zbliżonym okresie czasu. Przyjmuje się, że w roku 476 n.e. upadło Cesarstwo Zachodniorzymskie, natomiast Cesarstwo Bizantyjskie dopiero 1000 lat później. Peter Heather chce, aby chwilę po upadku Cesarstwa Zachodniorzymskiego, uznać za upadłe również Cesarstwo Wschodniorzymskie. Otóż wydaje mi się, że utrata części terytoriów (jak sugeruje ten „historyk”) nie oznacza jeszcze upadku cesarstwa czy królestwa. A może by wyjaśnić co rozumiemy pod poszczególnymi nazwami? Przecież nie każdy czytelnik jest historykiem.
Nie zgadzam się również z autorem, który śmie twierdzić, że chrześcijaństwo nie było przyczyną upadku Cesarstwa Zachodniorzymskiego. Może nie odegrało ono tak wielkiej roli o jakiej mówi Edward Gibbon, jednak rola ta wcale nie była mała. Chrześcijaństwo gardziło nauką, która jest podstawą rozwoju społeczeństw, a zatem jej zanik nie może nie być jedną z przyczyn ich upadku, więc i upadku państw. Upadek tego cesarstwa datuje się na II połowę V wieku n.e., natomiast Max Cary i Howard Hays Scullard w „Dziejach Rzymu” piszą: Program nauczania, który obejmował niemal wyłącznie studia lingwistyczne i stylistyczne pomijając zupełnie nauki przyrodnicze i społeczne, w jakimś stopniu tłumaczy zgubny brak zaradności i zanik inicjatywy, tak znamienne dla społeczeństwa III wieku n.e. Jednocześnie jednak szkolnictwo nie miało w żadnym okresie historii starożytnej tak szerokiego zasięgu jak w pierwszych trzech stuleciach naszej ery i prawdopodobnie stan ten uległ zmianie dopiero w XIX wieku. Co więcej, rzymskie szkoły dawały wykształcenie gruntowne, w każdym razie, póki działały, z dobrymi rezultatami uczyły swych wychowanków dyscypliny intelektualnej. Za jedną przyczyn owej katastrofy uważano powszechny nastrój przygnębienia, ale jeśli możemy go wyśledzić, to należy on do kategorii objawów choroby, a nie jej przyczyn. Czyżby przyczyną tego przygnębienia było przytoczone przez autorów stwierdzenie E. Gibbona „wprowadzenie (i), (…) nadużycie wiary chrześcijańskiej”? Po tym fragmencie czytamy słowa J. B. Burego: „chrześcijaństwo jednoczyło, a nie dzieliło (…)”. Otóż uważam, że ono jednoczyło w pesymizmie i dzieliło w swoim barbarzyństwie. Wyrosło z pospólstwa, plebsu i niewolnictwa, a więc najniższych warstw społecznych, które były barbarzyńskie. Prof. A. Krawczuk w wywiadzie dla „Racjonalisty” tak się o nim wyraża: „Tym barbarzyństwem wewnętrznym w owych czasach, niestety muszę to powiedzieć uczciwie, przez co narażę się wielu ludziom, było chrześcijaństwo.”
Na stronie 504 „Upadku Cesarstwa Rzymskiego” autor pisze, cyt: „W wielu miejscach lokalna romanista przetrwała w niezłym stanie. Katolickie chrześcijaństwo, łacińska laicka inteligencja, wille, miasta i bardziej złożone formy produkcji oraz wymiany gospodarczej (…)”
Na stronie 440 czytamy: „Teodoryk II nie był „typowym” barbarzyńcą, kierującym się instynktami, uzależnionym od alkoholu i kolejnych przypływów adrenaliny. Przeciwnie: był w rzeczywistości „Rzymianinem” we właściwym tego słowa znaczeniu, nauczony samodyscypliny i kierowania się rozumem (…)”
Teraz strona 435. Autor przytacza słowa Sydoniusza – literata: „(…) wykształcona publiczność, dla której pisać go nauczono, odeszła na zawsze” Na stronie 507 autor pisze: „Mimo to żaden z arystokratów nie myślał już o pełnej łacińskiej edukacji. Uczyli dzieci czytać i pisać, ale cel ogólny był ograniczony. W efekcie około 600 roku umiejętność pisania stała się domeną kleru, podczas gdy świeckie elity zadowalały się samym tylko czytaniem, szczególnie biblii”.
W tym miejscu zapytam – w jaki sposób miało się rozwijać imperium i jak miał następować wzrost gospodarki jeżeli w roku 600 n.e. czytano już tylko Biblię? Od kiedy zaczął się ten proces gwałtownie rozwijać? Czy przypadkiem nie od wiosny 313 roku? Jak więc (zdaniem tego „historyka”), chrześcijaństwo nie było przyczyną upadku Cesarstwa Zachodniorzymskiego, jeżeli tak szybko pod jego niewątpliwym wpływem upadała nauka – a w ogóle, to po co uczył się ten „historyk”, skoro brak nauki nie jest przyczyną uwstecznienia?! Chociażby te fragmenty świadczą o tym, że typowy Rzymianin barbarzyńcą nie był, był człowiekiem wykształconym, natomiast trudno tak powiedzieć o chrześcijanach, którzy nauką gardzili. Na stronie 505 czytamy: „Z pewnością była to chwiejna budowla. Przy zarządzaniu tak ogromnym terytorium w oparciu o tak prymitywną bazę komunikacyjną i administracyjną nie mogło być inaczej. Szerzyła się korupcja, trudno było egzekwować prawo, władza w dużym stopniu pozostawała w ręku lokalnych społeczności”. Pytam więc – gdzie wdzierało się chrześcijaństwo? Czy w swojej znakomitej większości nie do „lokalnych społeczności”? Poza tym imperium nie było większe niż za cesarzy Augusta czy Trajana, a baza komunikacyjna czy administracyjna – w czasach o których mówi książka – były chyba lepsze niż za cesarzy o których wspomniałem.
Innych bzdur historycznych zawartych w książce Heatera poruszał nie będę, gdyż w takim przypadku należałoby napisać – jak to ten „historyk” mówi o dziele Filostrata na temat Apoloniusza z Tiany – „dziełko”.
Zaradność i inicjatywa w kwestii zarządzania cesarstwem leżała w gestii władz, a ta sprawowana była przez ludzi z wyższych niż wymienione sfery, ale przygnębienie spowodowane nową religią ograniczało ich inicjatywę.
Autor nie uniknął też błędów rzeczowych, które w książce znaleźć się nie powinny. Pan prof. dr hab. Leszek Mrozewicz będący redaktorem merytorycznym książki, również nie wie wielu istotnych historyczno-geograficznych rzeczy, pod którymi się podpisał, jak również nie zdaje sobie chyba sprawy z niezgodności treści książki z jej tytułem, o czym pisałem na początku. Na str. 363 tej książki czytamy, że Chersonez pod którym była bitwa między Hunami, a wojskami Cesarstwa Wschodniego, to Chersonez na Krymie (obecny Sewastopol, czyli Chersonez Taurydzki). Pragnę zauważyć, że Chersonez pod którym rzeczywiście toczyła się ta bitwa, to zupełnie inny Chersonez, ten na półwyspie Gallipoli – w starożytności Chersonez Tracki, leżący przy cieśninie Dardanele. W rozdziale 6 zatytułowanym „Pożegnanie z Afryką”, na stronie 307 czytamy, że pod Rimini Bonifacjusz wygrał bitwę z Aecjuszem, ale odniósł w niej śmiertelną ranę, od której zmarł. Natomiast na stronie 328 pisze natomiast, że Bonifacjusz został skrytobójczo zamordowany. Co zatem jest prawdą? W książce pisze również, że Step Nadwołżański leży na północ od Morza Czarnego. Doprawdy żenująca znajomość geografii, którą wykazuje się pan Heather, jak i redaktor merytoryczny pan prof. dr hab. Leszek Mrozewicz. Jeżeli pan prof. nie zna wspomnianych faktów, to proszę się douczyć, ponieważ społeczeństwo chciałoby znać prawdę obiektywną, a nie katolicką i nie podpisywać się pod bzdurami.
W książce czytamy również, że całe Cesarstwo Rzymskie liczyło od 400 do 600 tysięcy żołnierzy. Uważa się jednak, że dane te są zbyt wysokie i za cyfrę wiarygodną przyjmuje się ok. 300 tysięcy. Jest to około 150 tysięcy żołnierzy przypadających na Cesarstwo Wschodnie i tyle samo na Cesarstwo Zachodnie. Z kolei na stronie 216 „Upadku Cesarstwa Rzymskiego” czytamy, że w bitwie pod Adrianopolem Cesarz Wschodu Walens stracił ok. 10 tysięcy ludzi, a dalej, że nowo mianowany na stanowisko Teodozjusz, pierwszy rok poświęcił na odbudowę armii polowej. Dlaczego Teodozjusz odbudowywał armię, skoro liczyła ona 150 tysięcy, a utrata w bitwie pod Adrianopolem wyniosła 10 tyś. żołnierzy (pozostało ich zatem jeszcze 140 tysięcy). Natomiast na stonie 243, niewiadomo dlaczego autor pisze: „Do tego kontrataku zmobilizował (Stylichon – przyp. autora) ogromne siły: trzydzieści oddziałów z armii polowej Italii i kontyngent ściągnięty przypuszczalnie z nadreńskiego pogranicza, uzupełniony pomocniczymi oddziałami Alanów i Hunów”. Z danych zawartych w książce wynika, że w ówczesnym czasie oddział liczył ok. 500 żołnierzy. Cóż zatem znaczy wyrażenie „ogromne siły” – trudno jest się domyślać, bo w tamtym okresie czasu armia 20 czy 25 tysięcy żołnierzy nie była „ogromną siłą”, szczególnie, że armia jednego cesarstwa liczyła 150 tysięcy, a autor nie wyjaśnia tego dziwnego zjawiska. Nie wyjaśnia go również pan prof. dr hab. L. Mrozewicz, bo prawdopodobnie honorarium z tytułu autorstwa jak i bycia redaktorem merytorycznym, obaj oni przyjęli razem z hostią. Takie rozwiązanie samo przez się nasuwa się na myśl, ponieważ czytamy w książce, że Hunowie oskarżyli biskupa Magnus o to, że „ ‘(…) wkroczył na ich ziemie i przeszukując ich królewskie grobowce, skradł złożone w nich skarby’. Jednak wyczyn tego Indiany Jonesa w biskupich szatach posłużył jedynie jako pretekst”. Niestety z tego co mi wiadomo nie był to pretekst, a biskup miasta Magnus rzeczywiście okradał królewskie groby Hunów. Kilka wersetów dalej autor pisze, że ten „Indiana Jones” „wówczas ogarnięty paniką (…) uzgodnił z Hunami, że odda im miasto jeśli wycofają swoje oskarżenie”. Widocznie oskarżenie było prawdziwe i ta chrześcijańska kanalia zgodziła się na oddanie miasta w zamian za wycofanie tego oskarżenia (s. 351). Samo określenie „Indiana Jones” jest na tyle niestosowne, że wśród myślących czytelników wywiera odwrotny do zamierzonego efekt.
Również wychwala się Teodozjusza Wielkiego – chyba jako katolika czyli człowieka nie mającego żadnego honoru (to on nazwał chrześcijan wierzących w Świętą Trójcę – katolikami). Szczytem bezczelności jest stwierdzenie: „Szukając inspiracji u Boga – a zaprawdę tylko jemu mógł zawdzięczać wyniesienie na tron wschodni – Teodozjusz wiedział, że daleko lepsze i większe zwycięstwo można osiągnąć przebaczeniem niż orężem” (strona 222). Autor nie wyjaśnia, co dokładnie ma na myśli. Przecież Teodozjusz Wielki nie przebaczył Hunom. Nie przebaczył też poganom. Może chodzi o Gotów? A może chodzi o cesarza Walentyniana I, który wydał wyrok i kazał ściąć jego ojca, swojego najlepszego dowódcę, jednego z najlepszych dowódców rzymskich, zwycięscy znad Renu i Dunaju, Brytanii i Afryki? A może ściął go cesarz Gracjan, od którego Teodozjusz przyjął zaszczyt bycia cesarzem Wschodu? W książce „historyk” pisze co innego. Chyba temu „wybaczającemu” Teodozjuszowi sam Bóg podszepnął wymordowanie kilku tysięcy bezbronnych mężczyzn na stadionie w Tesalonice, bo sam by tego nie wymyślił. A ileż tysięcy osób skazały na śmierć chrześcijańskie sądy?
Widzimy więc, że z katolickim wybaczaniem jest trochę inaczej niż pisze o tym pisarczyk Peter Haether. W książce wychwala się „półboga” Teodozjusza, a o dziele Filostrata „Żywot Apoloniusza z Tiany” mówi się „dziełko”. Chyba tylko dlatego, że bez przydanych Jezusowi „boskich” cech, Apoloniusz był od niego lepszy, ale że nie był Żydem i nie został ukrzyżowany, więc nie został uznany za boga – tak jak Jezus. Nikt nie nazywa tego dzieła „dziełkiem”. Jest ono takie samo jak wiele innych dzieł z tamtych czasów. Ale pisarczyk Peter Heather, jest pisarczykiem katolickim, a na pewno chrześcijańskim i stąd w książce historycznej mamy tak wielkie bzdury, i przewijającą się przez książkę niewiedzę historyczną lub jej fałszerstwa. Doprawdy wiedza historyczna, podobnie jak i wiedza geograficzna tego Pana jest żenująca.
„Upadek Cesarstwa Rzymskiego” to książka o zabarwieniu prochrześcijańskim, a zatem pozbawiona obiektywizmu i prawdy. Tak jak książki komunistyczne, jest fałszowana na określone potrzeby, choć z pozoru jest pozycją typowo historyczną, zatem bezwzględnie obiektywną.
Książki „Upadek Cesarstwa Rzymskiego” Petera Heathera nie polecam nikomu. Z niej bowiem czytelnik nie uczy się prawdy. Pan prof. dr hab. Leszek Mrozewicz, redaktor merytoryczny książki, przyjmował chyba profesurę na kolanach wraz z komunikantem, podobnie jak i honorarium za redakcję merytoryczną, co pozwoliło mu jej nie czytać. A może przeszkodziły mu w tym jego klęczące obowiązki? Proszę sprawdzić za jakiego „biskupa” otrzymał ten pan tytuł profesorski. Z pewnością było to po roku 1989.
Katolicki prof. M. Heller, laureat nagrody Templetona pisze natomiast, że w hostii nie ma większego zagęszczenia Boga niż w ławce obok kościoła, na której pije się piwo. Wielka szkoda, że nie wie o tym redaktor merytoryczny książki pan prof. dr hab. Leszek Mrozewicz i wydawnictwo Rebis.
Redakcja, która wydała tak haniebną książkę, powinna nosić nazwę Katolicki Dom Wydawniczy Rebis.