JustPaste.it

Bez prawa do miłości

Józef Streżyński ze Stowarzyszenia Żonatych Księży i Ich Rodzin opowiada jak z ojca tytularnego stać się ojcem prawdziwym.

Józef Streżyński ze Stowarzyszenia Żonatych Księży i Ich Rodzin opowiada jak z ojca tytularnego stać się ojcem prawdziwym.

 

Na co dzień nie rzucają się w oczy i chyba nawet im na tym nie zależy. Nie wstydzą się tego, co zrobili, ale też nie dążą do rozgłosu. Obawiają się, że mogą nie zostać dobrze zrozumiani. Żeby się wspierać, założyli organizację — Stowarzyszenie Żonatych Księży i Ich Rodzin. Józef Streżyński to jeden z nich. Wyświęcony na księdza w roku 1975, przez 16 lat pełnił posługę duszpasterską, by zakończyć ją w roku 1991 i stać się mężem, a potem ojcem. Takim prawdziwym, a nie tytularnym.


ZNAKI CZASU: Umawiając się na wywiad, odniosłem wrażenie, że nie jest pan do końca przekonany o jego celowości. Pytał mnie pan nawet, czy na moją prośbę o kontakt nie odezwali się inni pana koledzy ze stowarzyszenia, bo chętnie odstąpiłby im pan miejsce. Czyżby temat celibatu panu nie odpowiadał?

JÓZEF STREŻYŃSKI: Wszyscy, którzy z nami rozmawiają, są z reguły zainteresowani tylko tym tematem, a przecież celibat nie jest najważniejszym zagadnieniem w życiu Kościoła rzymskokatolickiego; istnieją ważniejsze sprawy, które są niedomówione czy niedopracowane.

Dziwi się pan, że to ludzi interesuje? Jeśli ten sam Kościół rości sobie pretensje do niemalże ręcznego sterowania pożyciem małżeńskim parafian, to czy wiernych nie ma prawa interesować celibat duchownych? Czy nie sądzi pan, że wierni woleliby, aby o sprawach małżeńskiego pożycia pouczał ich ktoś, kto ma własne doświadczenia w tym względzie? A właśnie celibat stoi temu na przeszkodzie.

Zgadzam się z tym, że niejednokrotnie można zaobserwować nadmierne zainteresowanie się szeregowych duchownych pożyciem małżeńskim wiernych. Jest to chyba spowodowane właśnie życiem w celibacie i niemożnością osobistego doświadczenia życia małżeńskiego, oglądaniem go jakby przez szybę. Dlatego — z ludzkiego punktu widzenia — sprawy małżeńskie to dla księży taki łakomy kąsek. Z drugiej jednak strony instytucja małżeństwa jest dziś w kryzysie, a to każe się czuć duszpasterzom odpowiedzialnymi za właściwe pouczenie wiernych w tych sprawach. Ale kiedy sobie przypominam, jak ja sam to prowadziłem w ramach katechezy dla młodzieży szkół średnich, a potem dla narzeczonych, to ogarnia mnie zażenowanie. Jako ksiądz, żyłem pod kloszem, który nie pozwalał mi nawet mieć właściwych przemyśleń na temat małżeństwa.

Rozumiem, że wiedza o małżeństwie, jaką wyniósł pan z domu rodzinnego, była niewystarczająca. Czy miał pan pełną rodzinę?

Tak, ale gdy opuściłem dom i wstąpiłem do seminarium, miałem zaledwie 18 lat. Co ja mogłem wiedzieć o małżeństwie? Nawet nie zdążyłem się zakochać. W tym wieku człowiek dopiero zaczyna się kształtować pod względem światopoglądowym. To, co mnie wtedy interesowało, to nie małżeństwo, a motoryzacja i elektronika. A później w seminarium pojawiły się kolejne zainteresowania na bazie tego, co nam tam serwowano. Otworzono mi oczy na filozofię. Byłem tym zachwycony, bo w szkole serwowano w tamtym czasie tylko jakąś papkę bezsensownych treści. Zdecydowanie małżeństwo to nie była rzeczywistość, która mnie wtedy interesowała.

Czy to był właśnie jeden z powodów, dla których zapragnął pan zostać księdzem: zgłębianie wiedzy, jakiej zwykłe szkoły wtedy nie oferowały? A może pragnienie doświadczenia duchowości?

Może niektórzy mieli jakieś duchowe tęsknoty, ale ani u siebie, ani u moich kolegów nic takiego nie zaobserwowałem. Po maturze człowiek musiał podjąć pewne decyzje co do przyszłości. Mnie interesowało budownictwo — początkowo nawet chciałem się rozwijać w tym kierunku. Jednak w młodości dane mi było mieć dobrych duszpasterzy, którzy zaszczepili mi idealistyczne podejście do świata. Chciałem zrobić coś dla innych, coś wartościowego, mieć poczucie spełnienia. Pomyślałem, że może warto spróbować w seminarium.

Czyli to nie było jakieś głębokie przeświadczenie o powołaniu?

Nie, absolutnie. I to nie tylko ze mną tak było, ale i z pięćdziesięcioma moimi kolegami na pierwszym roku. U żadnego nie widziałem nad głową aureoli świętości i powołania. To byli normalni ludzie, którzy tam trafili, bo widzieli w tym jakiś sens, albo — jak wtedy mówiliśmy — fajną sprawę.

Kiedy poczuł pan powołanie, przekonał się, że to pana droga?

Na czwartym roku.

Wtedy już musiał pan sobie zapewne zadawać pytania odnośnie celibatu.

Też nie. W ogóle się tym wtedy nie interesowałem. Gdybym spotkał wtedy dziewczynę, w której bym się zakochał, musiałbym ten problem rozwiązać. Ale nic takiego nie miało miejsca. Problemu nie było. Teoretycznie wiedziałem tylko, że aby przyjąć święcenia kapłańskie, muszę się zdecydować na celibat. I nie miałem wtedy nic przeciwko temu.

A później? Kiedy pojawiły się wątpliwości co do celibatu? Przed pojawieniem się kobiety w pana życiu czy dopiero po?

Gdzieś tak po sześciu latach duszpasterstwa zacząłem odczuwać taką wewnętrzną potrzebę bliskości drugiego człowieka. I to zarówno pod względem emocjonalnym, jak i seksualnym. Dojrzałem do tego. To coś naturalnego u człowieka. Dla mnie był to jednak problem do rozwiązania.

Czy zaczął pan wtedy poddawać celibat jakiejś analizie lub ocenie pod kątem jego słuszności czy celowości w swoim Kościele?

Zawsze widziałem sens w celibacie i do dziś go widzę. Z punktu widzenia Kościoła rzymskokatolickiego, to potrzebna instytucja. Daje księżom możliwość pewnej niezależności. Pozwala w pełni zaangażować się w pracę duszpasterską. A poza tym — z czego ja bym wtedy, jako młody ksiądz, tę rodzinę utrzymał? Z tych paru groszy, które dostawałem? A gdzie bym z nią mieszkał? W marnej, często obskurnej służbówce? Z punktu widzenia operatywności działania, celibat jest świetną instytucją.

Dla Kościoła. No i może dla początkujących księży.

Tak. Ale też dla ludzi świeckich, którzy chcą się poświęcić karierze i nie mają dla rodziny czasu.

Ale przecież nie zawsze tak było. Starotestamentowi kapłani byli żonaci. Nawet apostołowie mieli żony. Czy fakt, że celibat jako obowiązkowy styl życia duchownych wprowadzono w Kościele dopiero ok. XI wieku, nie budził u pana wątpliwości?

Wtedy nie. Choć teraz uświadamiam sobie, że to właśnie mniszy styl życia, jaki w tamtych czasach zdominował życie Kościoła, miał wpływ na ugruntowanie się praktyki celibatu. Coraz częściej dochodziło do tego, że biskupami, nawet papieżami, zostawali mnisi, którzy swoją mentalność zaczęli wtłaczać wiernym, zarówno świeckim, jak i duchownym. Ta mnisza mentalność do dziś pokutuje w Kościele. Teraz jednak uważam, że powinno się księżom pozostawić możliwość wyboru. Inna sprawa, czy jest to możliwe z punktu widzenia… nazwijmy to bazy materialnej i organizacji życia kościelnego. Wydaje mi się, że Kościół rzymskokatolicki w Polsce nie jest jeszcze przygotowany do tego, żeby utrzymywać rodziny księżowskie. Ale już na Zachodzie byłoby to możliwe.

I stamtąd najgłośniej słychać postulaty zniesienia celibatu.

Stamtąd i z krajów, gdzie nie ma powołań. Po tym jak zrezygnowałem z pracy duszpasterskiej, pewien katolicki biskup z USA poprosił mnie, abym z żoną i dziećmi pojechał w charakterze księdza na misję do jego diecezji gdzieś nad Pacyfikiem, na tereny, gdzie w ogóle nie było księży i gdzie nikt, nawet żaden amerykański ksiądz, nie chciał jechać. Gdybym był sam, prawdopodobnie bym tam pojechał — czy to z poczucia obowiązku, czy odpowiedzialności za los tamtych ludzi, czy potrzeby pomocy temu biskupowi. Ale nie byłem już sam. Żona się nie zgodziła, bo nie widziała tam życia ani dla siebie, ani dla naszych dzieci. Dlatego uważam, że księża powinni mieć prawo wyboru, w jakim stanie chcą realizować swoje powołanie.

Wydaje się, że nawet przeciwnicy celibatu nie walczą z nim jako zasadą samą w sobie, a tylko z narzucaniem tej praktyki wszystkim, którzy odczuwają powołanie do służby duchownej. Albo inaczej — czy bycie w małżeństwie w jakiś sposób przeszkadza w odczuwaniu osobistego powołania do głoszenia ewangelii?

Absolutnie nie. To byłoby nieporozumienie, gdyby stawiać małżeństwo w opozycji do kapłaństwa. Trudno mi się natomiast zgodzić z użytym przez pana sformułowaniem, że celibat jest narzucany. To jest po prostu warunek, który trzeba spełnić, jeśli chce się być księdzem. W różnych zawodach stawia się różne warunki wstępne. Stewardesom też kiedyś — jak jest teraz, nie wiem — stawiano warunki; mówiono: chcesz latać, musisz być panną. Dziś wielu pracodawców mówi kandydatom: chcesz pracować, musisz być dyspozycyjny.

Rozumiem, ale skoro już podajemy takie przykłady, to trzeba podkreślić, że wiele warunków stawianych obecnie osobom starającym się o pracę ma charakter nieetyczny. Na przykład żądanie od młodych kobiet przedstawiania zaświadczeń o braku ciąży czy właśnie żądanie podpisywania zobowiązania do niezakładania rodziny.

No cóż, chciałoby się, żeby życie społeczne było tak humanitarnie poukładane, żeby wszyscy mieli w nim swoje wymarzone miejsce. Niestety, życie zmusza do pewnych wyrzeczeń. Rozumiałem, że mój Kościół na pewnym etapie musiał się wyrzec owego przywileju małżeńskiego pożycia swych duchownych. I ja też się wyrzekłem z pobudek wtedy dla mnie racjonalnych. Nigdy jednak nie uważałem, że podpisując zobowiązanie do celibatu, podpisuję cyrograf, który w przypadku odstąpienia przeze mnie od tego zobowiązania, ściągnąłby na mnie potępienie. Wtedy traktowałem celibat jako instytucję służebną w stosunku do kapłaństwa i pracy Kościoła, na którą sam się decyduję, abym mógł tę swoją funkcję lepiej wypełniać. Natomiast gdy życie postawiło mnie przed koniecznością dokonania wyboru, w związku z pojawieniem się na moim horyzoncie kobiety, zadecydowałem w drugą stronę — nie deprecjonując w żaden sposób poprzedniego życia. Po prostu zaakceptowałem fakt, że nie będę mógł dalej być duszpasterzem w instytucji kościelnej, że nie będzie już pensji i kościelnego mieszkania, że będę musiał stanąć na własnych nogach.

Jak na pana decyzję zareagowali zwierzchnicy?

Biskup się zdenerwował moją decyzją, co mi pochlebiło, bo gdyby mu na mnie nie zależało, to pewnie przyjąłby to bez emocji. Wiem też, że niektórzy biskupi próbują powstrzymywać księży przed rezygnacją ze służby, a jeśli już „przytrafiło” im się dziecko, to pomagają w łożeniu na alimenty. Ale to nie jest dobre rozwiązanie.

Czy w naszym społeczeństwie kapłani porzucający służbę w Kościele dla kobiety nie są traktowani jak zdrajcy?

Trochę tak, ale na szczęście coraz rzadziej. Osobiście byłem bardzo mile zaskoczony podejściem ludzi do mojego przypadku. Liczy się kwestia uczciwości. Ja z moją decyzją się nie kryłem. Ludzie to cenią. Dotyka ich natomiast, gdy ksiądz prowadzi podwójne życie, a jeszcze przy tym nie przykłada się do duszpasterstwa. W tej chwili uczciwe postawienie sprawy przez duchownego, który rezygnuje z duszpasterstwa na rzecz małżeństwa, nie budzi zgorszenia wśród wiernych. Inaczej jest z duchownymi, którzy w jakiejś mierze odbierają to jako naruszenie integralności ich grupy.

Jaka będzie, pana zdaniem, przyszłość celibatu w Kościele rzymskokatolickim? Czy Kościół ugnie się przed żądaniami zniesienia bezżeństwa?

Już się ugina. Na przykład przechodzącym na katolicyzm żonatym duchownym anglikańskim pozwala się pracować w Kościele i mieć przy sobie żonę. Również na misjach w Afryce przez palce patrzy się na duchownych, którzy mają żony i dzieci, gdyż w tamtej kulturze kto ich nie ma, nie ma autorytetu, jest nikim. W czasach komunistycznych w Czechosłowacji czy ZSRR wielu księży, którzy pracowali duszpastersko w podziemiu, założyło rodziny. Dziś są pracującymi kapłanami i nadal mają żony. Myślę, że Kościół dorasta do formalnego uregulowania tej kwestii, a przywódcy kościelni bardziej winni pilnować dziś wykształcenia, wiary i uczciwości duszpasterzy niż ich celibatu.

Ale jak długo celibat będzie obowiązkiem, tak długo zwierzchnicy będą go wymagali.

Zgadza się, ale to jest jedynie organizacyjny obowiązek. Oczywiście, narosła wokół niego pewna teologia — jakiegoś złożenia siebie samego w ofierze na ołtarzu czy małżeństwa z Chrystusem, czym faszeruje się zwłaszcza zakonnice. Ale przecież nie o to wcale chodzi. Ciągle jeszcze pokutuje w Kościele wspomniana już przeze mnie monastyczna mentalność traktująca seks, nawet w małżeństwie, jako coś nieczystego — coś, co w przypadku żonatego duchownego byłoby przeszkodą w jego świętej pracy, wprowadzałoby w nią jakiś pierwiastek nieczystości. Myślę, że problem celibatu, to element szerszego problemu — braku dowartościowania w Kościele życia seksualnego.

Co chciałby pan powiedzieć młodym ludziom, katolikom, którzy rozważają właśnie wstąpienie do seminarium?

Prawdę. A prawda jest taka, że powołanie do bycia osobą duchowną nie jest równoznaczne z darem celibatu, powołaniem do życia w samotności. Nie należy tego automatycznie łączyć. To, że teraz nie czują potrzeby do życia w małżeństwie, wcale nie znaczy, że kiedyś nie poczują. Muszą być na to przygotowani. Zwłaszcza w naszej sytuacji ekonomicznej będzie to dla nich bardzo trudne. Człowiek, który opuszcza duszpasterstwo i startuje w życiu cywilnym, nie ma nic. Zna się trochę na filozofii, ale nie ma żadnego porządnego zawodu, który dałby mu utrzymanie. Nie ma mieszkania i pieniędzy. Ja się z tym też nie liczyłem. Na szczęście miałem przyjaciół, ludzi, pośród których pracowałem kiedyś jako duszpasterz i którzy mi pomogli odnaleźć się w nowej sytuacji. Imałem się różnych zawodów, od kierowcy po witrażystę i złotnika. Teraz jestem terapeutą alkoholików. Żona skończyła studia i dziś zarabia lepiej ode mnie.

Jak czuje się pan jako ojciec?

Dobrze. Prowadzę normalne życie. Nie odczuwam żadnych wyrzutów sumienia, że nie dochowałem zobowiązania, iż się nie ożenię. Nie mam z tego powodu żadnych lęków, że dosięgnie mnie jakaś ręka boskiej sprawiedliwości za niedochowanie przysięgi. Kto tak myśli, żyje jakimiś zabobonami.

Nie tęskni pan do dawnego życia?

Nie. Gdy idę do kościoła i widzę kolegę za ołtarzem, za którym sam kiedyś stałem, nie czuję, żebym coś stracił, że nie jestem na swoim miejscu, że nie ma dla mnie życia i że w ogóle powinienem się powiesić. Nic takiego. Patrzę na niego życzliwie i mu współczuję, bo wiem, jak on się męczy — tak jak ja kiedyś (śmiech). Chociaż muszę przyznać, że życie małżeńskie to cięższy kawałek chleba niż życie duszpasterza. Myślę też, że teraz inaczej bym nauczał. Wyraźnie widzę swoją ówczesną niedojrzałość, kiedy nauczałem o życiu w rodzinie. Gdy słucham dziś swoich kolegów, to słyszę te wyczytane z książek nic nieznaczące ogólniki, znak, że — tak jak ja kiedyś — żyją pod kloszem.

Rozmawiał Andrzej Siciński

 

[Wywiad ukazał się w miesięczniku "Znaki Czasu" 2/2006].