może co nieco się zmieniło, ale pewne rzeczy są niezmienne. Duszny, ciasny, ale własny
Stare, bardzo stare, najstarsze, podniszczone, broń Boże tchnące nowością, byle nie z metką lub rzucającą się w oczy marką i za skarby świata NIE kokietujące wysoką ceną – tak można określić wszystko to, co jest na topie w Krakowie. Począwszy od wystroju modnych knajp, po ciuchy i rozpadające się szafeczki na jednej nodze (druga odpadła), wygrzebywane z zakurzonych zakamarków w tajemnych sklepikach.
Gdy cała Warszawa uprawia „clubing”, w Krakowie króluje knajping, swojski i stary jak to miasto, czyli łażenie od knajpy do knajpy. Kiedyś godzinami siedziało się w jednej, dziś zmienia się je kilka razy na dobę. „Gdzie jesteście?” - telefonuje znajomy. ”Jesteśmy na szlaku”, pada odpowiedź i wszystko jasne. Kraków to przecież zagłębie knajpiane (podobno tylko w okolicy Plant mieści się około 400 restauracji, kawiarni i pubów, a większość pod ziemią).
Przedstawiam zatem jeden z możliwych „szlaków”: miło jest rozpocząć dzień od filiżanki kawy i domowej szarlotki w Loch Camelot, w Zaułku Niewiernego Tomasza, uznanej przez prestiżowy „Washington Post” za najpiękniejszą kawiarnię świata. Z „Camelotem” konkurują kawiarenki młodsze, jak np. „Prowincja” czy „Guliwer” na Brackiej (tak, tak, na Brackiej pada deszcz, i można spotkać tu Grzesia Turnaua). We wszystkich tych kultowych miejscach jest bardzo ciasno, a same lokaliki niewielkie bo...ciasnota też jest modna, gdyż w Krakowie „małe jest piękne”.
W porze obiadu lub lunchu klasyczne restauracje pozostawia się turystom i przybyszom, a chadza się do rozmaitych jadłodajni. Musi być domowo, swojsko i przaśnie. Tak jak domowe i przaśne są – ponoć najlepsze w mieście! – „pielmieni” lub ruskie ze śmietaną „U Jaremy” na Placu Matejki, która to restauracja specjalizuje się w polskiej kuchni kresowej. Zjemy tu także prawdziwego zgliwka, a nawet rosyjską solankę. Kogo nie stać na skądinąd niedrogiego „Jaremę”, ten wędruje do - istniejącej chyba już w czasach królów! - jadłodajni „U Pani Stasi” przy ul. Mikołajskiej, w której od lat żywi się pierogami uniwersytecka profesura, wybierając pierogi „ bardziej pieprzne”, lub z owocami.
Opanowany przez nadmiar turystów Rynek Główny, schodzi na plan dalszy ( tak jak na Wawel chadzają głównie Japończycy i wycieczki szkolne!), zatem życie krakowian przenosi się na Kazimierz, do dawnej dzielnicy żydowskiej. To właśnie tu można nie tylko zjeść i wypić, ale i kupić zdezelowaną szafeczkę, wygrzebać ciuch w stylu vintage, zjeść tani i dobry obiad, zobaczyć spektakl teatralny w eksperymentalnej „Łaźni”, no i napić się piwa w najmodniejszych pubach miasta.
Obiad – np. tradycyjny, żydowski czulent, faszerowane gęsie szyjki lub faszerowanego karpia – można zjeść w „Alefie” przy Szerokiej, urządzonym w przedwojennym, domowym stylu (pluszowe kanapy, stoły z serwetkami, rodzinne fotki na ścianach), po której swobodnie przechadza się ogromny kot. W ogóle koty, w sporych ilościach, łażą nie tylko po knajpkach, ale wylegują się też w galeryjkach, na starych fotelach.
Szczytem wyrafinowania, a przy okazji ucztą kulinarną, jest schaboszczak –gigant lub żeberka z kapustą „U Endziora”, które to miejsce bynajmniej nie jest restauracją, lecz... dziurą w starym, handlowym „okrąglaku” na Placu Nowym, zwanym też „placem żydowskim”. Porcje dostaje się na tekturowych talerzykach i je się na stojąco, lub wspierając o jeden z drewnianych straganów.
Wracamy na szlak, a po północy, trochę znużeni, jedziemy na Plac Grzegórzecki, koło Hali Targowej, na słynne, najlepsze w mieście kiełbaski z musztardą lub ketchupem, wydawane co noc (poza niedzielami): jeden kiwajacy się stolik, rożen opalany drewnem z drzew owocowych i pan Marek w białym kitlu, który mięso na owe kiełbaski zamawia w specjalnej masarni. Żywią się tu dziennikarze, artyści, profesorowie, bywalcy nocnych klubów i turyści, którzy... robią sobie zdjęcia ze sprzedawcą.
Zimą lepiej jeść w rękawiczkach. Najlepiej w takich nicianych, podniszczonych, kupionych dla odmiany w centrum Krakowa, w sklepie ze starociami Uty Kalinowskiej, przy ul. Gołębiej. Znajdziemy tu niezwykłe kapelusze, stare świeczniki, babciną komodę, a niekiedy spotkamy rudowłosą, ekspresyjną właścicielkę i Korę Jackowską, jej przyjaciółkę, która będąc w Krakowie zawsze wpada tu na kawę, bo z kolei Gołębia to jej „krakowski szlak”. Ale nie jest to sklep na każdą kieszeń, więc zapobiegliwi wstają skoro świt i ruszają na łowy pod Halę Targową na Grzegórzkach (tak, tak, tam gdzie nocą kiełbaski...). W każdą niedzielę rozkłada się tutaj targowisko różności: stare meble, lampy, salaterki, półmiski i – obowiązkowo – srebrne cukiernice i sztućce ( herby już niemodne. W Krakowie modna jest wyłącznie oryginalna arystokracja, np. taka jak krakowscy Lubomirscy, bo tytuł nabyty u cesarza Franciszka Józefa raczej się nie liczy).
Po stylowe krzesło, komodę, fotel czy figurę anioła chadza się jednak na Kazimierz, gdzie kilka galerii wygląda jak magazyny zniszczonych mebli. W stosie rzeczy, zdecydowanie nadających się do renowacji, można wyłowić prawdziwy rarytas.
A jeśli ktoś chce zaopatrzyć się w oryginalny ciuch, wstaje o siódmej rano, w niedzielę i wyrusza ponownie na Plac Nowy, zwany żydowskim, gdzie uliczni sprzedawcy na kocach i łóżkach polowych rozkładają stosy ubrań. Gdy ma się szczęście, można znaleźć sukienkę w stylu vintage, podniszczoną kurtkę wojskową, beret z antenką lub kożuch z lat 70. Sama wyłowiłam tu niesamowitą wiśniową sukienkę z aksamitu, długą do ziemi i w dodatku w czarne róże....
Oczywiście, szlak ma wiele wariantów, i np. housowa młodzież bywa w „Uwadze” na Małym Rynku, gdzie przy czerwonym oświetleniu tańczy aż do rana lub w klubie „SoHo” na ulicy Szpitalnej. A jeśli ktoś koniecznie chce uprawiać clubing, to zagląda do „Stalowych Magnolii” na Jana 5, gdzie próbuje się wejść „na dzwonek”. Ale drzwi otwierają się tylko przed tymi, których zaakceptuje jedynie z pozoru martwe oko kamery. W „Magnoliach...” odbywają się koncerty jazzowe live, a słucha się ich leżąc na łóżkach (łóżka tylko dla posiadaczy kart klubowych!).
Knajping krakowski obowiązkowo kończy się w „Alchemii”, przy ulicy Estery na Kazimierzu, wciąż najmodniejszym pubie w mieście. „Alchemia” to pozbawiona elektryczności mroczna nora, gdzie przy świecach pije piwo ten, komu uda się znaleźć wolny stolik. A jest to nie lada sztuka, bo bywają tu WSZYSCY. Nie polecam tej knajpy zwolennikom tzw. schludnej estetyki. Przypadkowo zebrane, chwiejące się stoliki, na ścianach grafiki i obrazy stałych bywalców (niekoniecznie profesjonalistów), tańczące za barem barmanki, lejące się hektolitrami piwo, ściana ze spalonych desek, świeczki w butelkach....Dla jednych koszmar, dla innych magia. Wielbicielki poety Marcina Świetlickiego doskonale wiedzą, że właśnie tu go można spotkać. Tutaj wpada też przyjezdna „warszawka” – z branży reklamowej i filmowej, przywiedziona przez krakowską reżyserkę filmową, Małgosię Szumowską.
...a zatem film. W dobie multipleksów, królujących we wszystkich metropoliach, do dobrego tonu należy chadzanie do małego kina „Wanda”, z pluszowymi fotelami nie pierwszej nowości. Latem, na podwórku, rusza kino pod gołym niebem, gdzie filmy ogląda się półleżąc na leżakach, z piwem w dłoni. Przy niesprzyjającej aurze widzowie dostają koce.
Gdy człowiek już nawdycha się oparów knajpianych, koniecznie trzeba odetchnąć świeżym powietrzem. Na spacery chadza się na Salwator, do starej dzielnicy ze stuletnimi willami, i powoli zmierza się w górę, w stronę Kopca Kościuszki ( na szczęście Kopiec – główny punkt orientacyjny Krakowa - znowu wystaje ponad Salwatorem, bowiem przez kilka lat był ścięty o połowę i „remontowany”. Dostrzegali go wyłącznie ludzie pełni dobrej woli). Idąc w górę, nie można pominąć Cmentarza Salwatorskiego, miejsca wyjątkowo pięknego, z niepowtarzalną atmosferą, i przez moment podumać nad własną przemijalnością.
...ale nieustającym snobizmem jest po prostu bywać w Krakowie i podjadać spokojnie precle (najbardziej agresywna preclarka została z Rynku eksmitowana, może i szkoda, bowiem niegdyś szczytem odwagi było kupić precla, zostać ugryzionym przez jej małego pieska i usłyszeć kilka soczystych przekleństw).
...a pewnego dnia pewien warszawski krytyk, spacerując po naszym mieście i natrafiając ciągle na Marcina Świetlickiego lub Jerzego Pilcha (przed przeprowadzką do stolicy), spytał ich zdumiony:” No dobra, powiedzcie szczerze - KIEDY WY PRACUJECIE?”
No cóż, w Krakowie nogi mogą swobodnie i przez całą dobę przesuwać się po dowolnym szlaku knajpowania, bowiem u nas pracuje się głową...