JustPaste.it

Ucieczka spod buldożerów historii -- na tropach chciejstwa

Kiedy polski wkład w upadek pojałtańskiego podziału świata zostanie doceniony? Czy w polityce można zrezygnować z usług rozumu? Czy można mówić o cudach?

Kiedy polski wkład w upadek pojałtańskiego podziału świata zostanie doceniony? Czy w polityce można zrezygnować z usług rozumu? Czy można mówić o cudach?

 

© Edward M. Szymański

 Ucieczka spod buldożerów historii --  na tropach chciejstwa

Kiedy polski wkład w upadek pojałtańskiego podziału świata zostanie doceniony? Czy w polityce można zrezygnować z usług rozumu? Czy można mówić o cudach?

Tytułem rocznicowej refleksji

        Obalenie pojałtańskiego porządku świata  międzynarodowa opinia publiczna wiązać będzie z obaleniem jego najwymowniejszego symbolu, jakim był Mur Berliński. Kto miał w  przemeblowaniu światowej geopolitycznej sceny największe zasługi? Jaką rolę odegrali w tym Polska i  Polacy?  

         Na nasze własne życzenie ta rola została zmarginalizowana do symbolicznych rozmiarów. I to dało się przewidzieć.

         Może trochę nieeleganckie  jest cytowanie własnych wypowiedzi, ale jeśli chce się w obieg publiczny wprowadzić pojęcie wojny polsko-jałtańskiej, to dbałość o wygodę Czytelników jest najzwyklejszą powinnością. Przypominam zatem odpowiedni fragment z artykułu, w którym staram się uzasadnić potrzebę wprowadzenia wspomnianego pojęcia:

        Ani  polski papież nie rządził supermocarstwem atomowym jakim były i są Stany Zjednoczone, ani generał Jaruzelski nie rządził Związkiem Sowieckim. I jest to wystarczający powód, dla którego opinia światowa będzie marginalizowała wkład Polaków w dzieło usunięcia, przynajmniej na pewien czas,  jednego z największych zagrożeń w dwudziestym wieku, jakim była spirala nuklearnych zbrojeń w rywalizacji między wspomnianymi mocarstwami. Sprzyjać temu będzie postawa polskich badaczy, którzy raczej nie wyobrażają sobie, aby nie reprezentować jednej albo drugiej strony historycznych już konfliktów i tylko jej wkład uwzględniać. A taki „połówkowy” wkład to jakby żaden, bardzo łatwy do pominięcia i bardzo trudny do udowodnienia, łatwy do  potraktowania z przymrużeniem oka, redukowalny do symbolicznych rozmiarów. (Cały świat przecież widział, że to Niemcy rozbijali Mur Berliński, najbardziej znany symbol „zimnej wojny”.) Dopiero złożenie tych „połówek” pozwala dostrzec, że polski udział w tych światowych wydarzeniach był nieproporcjonalnie duży w stosunku do rzeczywistego potencjału gospodarczego i militarnego Polski. Ta mizeria siły materialnej zrekompensowana została siłami duchowymi i intelektualnymi, jakie niezbędne były dla pokojowej obrony polskich aspiracji niepodległościowych. Obrony po obydwu stronach „żelaznej kurtyny”. [eioba: Wojna polsko- jałtańska --  ekspozycja problemu]

       Cytowany artykuł opublikowany został 2 października 2008 roku, a 20 rocznicę obalenia Muru Berlińskiego obchodzono niemal równo rok później (9 października 2009 roku). Można sprawdzić.

        Na rocznicowe obchody zaproszono Michaiła Gorbaczowa. Czy nie wypadało zaprosić także generała Jaruzelskiego? Na taki pomysł chyba nikt na świecie nie wpadł.  Dlaczego?

        To sprawka upowszechnionego myślenia o historii, w którym nie ma zbyt wielu powodów, aby  sprawy polskie widzieć w należnych im proporcjach. Niby kto miałby się czuć do tego zobligowany?

        Czy można się dziwić gospodarzom, bodaj  największemu historycznemu beneficjatowi solidarnościowego  zrywu niepodległościowego? Po co zapraszać kogoś, kto już kiedyś był pod Berlinem z karabinem w garści? To mogłoby przypominać o układzie Ribentropp-Mołotow, początkującego utratę niepodległości przez Polskę, układzie, na mocy którego dokonano ponownego jej rozbioru.

         Czy mogliby o zaproszenie generała Jaruzelskiego upomnieć się dawni sojusznicy porozumienia jałtańskiego w istocie aprobującego skutki IV  rozbioru Polski? Aprobującego przez pomoc moskiewskim władcom, by Polska znalazła się w ich sferze wpływów.

        To dlaczego choćby z Polski nie odezwał się głos w tej sprawie?

        Solidarność była na uroczystościach obecna. Bardzo dobrze. Ale czy jej obecności była zrozumiała dla młodszych pokoleń różnych europejskich nacji? Między 13 grudnia 1981 roku a 9 listopada 1989 roku minęło niemal równo 8 lat.

        Chcielibyśmy być bardziej doceniani i poważani w świecie. Zapewne chcielibyśmy.

        W niniejszym artykule dotykam tego problemu.

Chciejstwo i skrajny woluntaryzm polityczny

        „Chciejstwo” – neologizm używany niegdyś przez M. Wańkowicza, dobrze oddaje pewien sposób, styl, a zapewne  i ograniczenia mające głębsze źródła, w myśleniu o sprawach publicznych. politycznych czy państwowych. Trudno o analizę potocznego sposobu takiego myślenia, gdyż to  wymagałoby  ogromnie skomplikowanej aparatury badawczej. O wiele łatwiej znaleźć jego przejawy u ludzi pióra.

          Ponieważ w tym artykule ujmowane są tylko niektóre, choć  istotne, niedostatki takiego myślenia obecnego w wypowiedziach osób publicznie znanych,   więc stosowniejsze wydawało mi się użycie określenia „skrajny woluntaryzm polityczny”  (i „politologiczny” – tym rozróżnieniem nie będę się jednak zajmował) jako bliższego  akademickim dysputom. Nie jest jednak moim zamiarem całościowe ujęcie problematyki skrajnego  woluntaryzmu, to niezwykle skomplikowane zagadnienie.

Część I

O tym, czego się chce, a co może i musi.

Wola polityczna i woluntaryzm.

        Wola polityczna to fundamentalny czynnik życia politycznego. Bez woli politycznej trudno mówić o jakkolwiek rozumianej i rozumnej  polityce. W takim sensie każda polityka jest woluntarystyczna. Wola jest warunkiem koniecznym w polityce, ale dla efektywności działań jest warunkiem niewystarczającym. I o tym będzie niniejszy artykuł.

        Wypada uprzedzić Czytelnika, że poniższe dywagacje na temat relacji między tym, co się chce, a tym co możliwe i tym co się musi,  mogą się dlań okazać zestawem  beznadziejnie nudnych i banalnych spraw.   Jednak pewne ich uporządkowanie jest  potrzebne dla  porządku rozważań, dla uwydatnienia pewnych obserwacji dotyczącej sposobu myślenia o sferze polityki, jaki przejawia się w naszej publicystyce,  ale także w „ustaleniach” akademickich historyków  oraz w naszym aktualnym  życiu publicznym.

Chcieć a móc

.        „Chcieć, to móc” – mówi znane porzekadło. Używane jest ono do zachęty tych, którzy nie podejmują jakiegoś działania z niewiary dla własnych sił w obliczu domniemanych trudności. Dotyka to powiedzenie elementarnej obserwacji, że jeśli ktoś czegoś wewnętrznie nie chce, „nie ma  do czegoś serca” – jak można by inaczej powiedzieć -  to  jego wysiłek w określonym kierunku działania będzie bardzo mało efektywny, a może wręcz w ogóle nieskuteczny.

        „Chcieć”  jest więc warunkiem koniecznym skutecznego działania, ale jednak wbrew pewnej sugestii przytoczonego powiedzenia, nie jest warunkiem wystarczającym. Jeśli ktoś np. chce wyprzedzić w określonym momencie jadący przed nim samochód, to jednak nie znaczy, że może go wyprzedzić akurat w danym miejscu i w danym momencie. Na poboczach polskich  dróg znajduje się pełno krzyży upamiętniających tych, którzy zapomnieli, że między konstatacjami „chcieć” i „móc” niezbędna jest wcale niemała doza refleksji.

       Co dla chcącego  oznacza tu, że może wyprzedzić jadący przed nim pojazd? Oznacza to elementarną pewność wiedzy o warunkach, w  których wyprzedzanie będzie bezpieczne.  I tę wiedzę trzeba posiąść, co w omawianym przypadku sprowadza się do postulatu rozważnej i uważnej jazdy. Ta wiedza nigdy nie będzie wiedzą pewną w sposób absolutny. Jednak między kompletną niewiedzą, a wiedzą dającą wysoki stopień pewności jest olbrzymia różnica.

       Skąd kierowca czerpie wiedzę o warunkach skutecznego wyprzedzania. Z bieżącej obserwacji tego, co  przed nim, za nim, ze wskazań prędkościomierza, obserwacji warunków pogodowych itd. Ale nie tylko. Także z teoretycznej  wiedzy uprzednio nabytej, jeśli nie z książek, to z przemyślanych doświadczeń. Ta teoretyczna wiedza pozwala mu przewidywać, że mijany kierowca nie będzie się zachowywał nieodpowiedzialnie, że  mokra nawierzchnia jezdni wymaga innych kalkulacji odległości niż sucha itd.  W codziennym życiu takie skomplikowane procesy myślowe są na tyle zautomatyzowane, że nawet nie zdajemy sobie  z nich sprawy, przebiegają one w naszej podświadomości.   

        Pomijając już kwestie podświadomości skonkludujmy ten niewielki fragment rozważań  uwagą, że pojęcie możliwości w przypadku ludzkich działań odnosi się  do wiedzy o warunkach efektywności danych działań. Wiedza ta jest zwykle bardzo złożona, co nader często rodzi rozliczne nieporozumienia, gdy mówimy o tym że ktoś coś może lub nie może. Powiedzmy trochę o tej  złożoności omawiając inny, dla większej klarowności trochę futurystyczny przypadek. Przedtem jednak drobna uwaga.

„Może” i różne rzeczywistości, i różne perspektywy

Do jakiej rzeczywistości odnoszą się poniższe zdania?

         „Może jutro wreszcie spadnie deszcz.”

         „Może jutro uda mi się zdać egzamin na prawo jazdy”

     Chyba nietrudno zauważyć, że pierwsze zadanie, wyrażające pewną niewiedzę.  odnosi się do rzeczywistości niezależnej od wypowiadającej je osoby,  od jej życzeń czy działań. Osoba ta może z pewnym prawdopodobieństwem coś prognozować na podstawie zachowań zwierząt  obserwacji nieba, czy doniesień radiowych,  ale niczego nie jest w stanie zrobić, aby deszcz spadł.

    Co innego drugie zdanie. Ono także wyraża pewną niewiedzę, ale odnosi się do rzeczywistości już zależnej od  wypowiadającej je osoby. Jeśli nie podejdzie do egzaminu, to z pewnością go nie zda, A jeśli podejdzie? Też pewności absolutnej nie ma, ale jednak sporo od niej samej zależy, jaki będzie wynik.

        W obydwu przypadkach mamy do czynienie z prospektywnym myśleniem o tym, co ewentualnie będzie. Różnica miedzy tymi sposobami myślenia jest jednak  fundamentalna.

  • Myślenie w perspektywie czysto teoretycznej

 W pierwszym przypadku mamy do czynienie z myśleniem w perspektywie czysto teoretycznej, z sytuacją, gdy na to co ewentualnie będzie w zakresie tego, co nas akurat interesuje,  nie mamy żadnego wpływu, gdy nie pomogą tu żadne nasze intencje, życzenia czy przedsięwzięte działania. Jedynie co można zrobić to przygotować się na różne ewentualności takich czy innych, niezależnych od nas wydarzeń. Innymi słowy możemy tylko dostosować się do niezależnych od nas przewidywanych przyszłych wariantów sytuacji.

  • Myślenie w perspektywie praktycznej

 W drugim przypadku mamy do czynienia z myśleniem w perspektywie praktycznej, czyli z sytuacją, gdy na to, co ewentualnie będzie w zakresie tego, co nas interesuje mamy większy lub mniejszy wpływ, gdy od nas samych, od naszych podjętych działań zależy to, jak ukształtuje się przyszły stan rzeczy. Ten przyszły stan rzeczy jest już nie tylko przewidywany czy prognozowany, ale także przez nas samych projektowany i planowany.

        Dla historyków zajmujących się tym, co już było, takie rozróżnianie perspektywy czysto teoretycznej i perspektywy praktycznej  może wydawać się niepotrzebnym dzieleniem włosa na czworo. Dla polityków zaś, zwłaszcza gdy odpowiedzialni są za tak wielką sprawę jak państwo, owo rozróżnienie jest czymś zasadniczym. Społeczeństwo nie oczekuje od nich tylko czysto teoretycznych prognoz, na temat tego, co się z państwem stanie pod wpływem takich czy innych zdarzeń lub procesów, ale także określonych działań praktycznych wynikających nie tylko z prognozowania, ale również z projektowania, planowania i realizacji przedsięwziętych działań.

         Dalsze dywagacje na temat tego, co  być może czy co jest możliwe   odnoszą się do przypadku drugiego, gdy możliwe przyszłe sytuacje zależą od człowieka, od indywidualnych czy grupowych podmiotów działania i myślenia.

Możliwości i ich uwarunkowania czyli o podróży na Księżyc

         Dana osoba  chce polecieć na Księżyc, ale czy może?

         Trudno o jednoznaczną odpowiedź, gdyż trzeba odwołać się do wiedzy o różnych uwarunkowaniach takiego ambitnego zamiaru. A więc spróbujmy.

  • Uwarunkowania przyrodnicze i technologiczne.

Czy możliwa jest taka podróż z uwagi na działające prawa fizyki? Dzisiaj wiemy już, że możliwa. Czy możliwa jest taka podróż biorąc pod uwagę stan współczesnej techniki, czy da się zbudować odpowiednio wydolne i sprawne pojazdy? Jest możliwa, pojazdy wysłane z ziemi już się na Księżycu znalazły. Czy jest możliwa ze względów biologicznych, czy człowiek jest w stanie taką podróż przeżyć? Jest możliwa, ludzie na Księżycu już byli i powrócili.

           Zdobycie zasygnalizowanego tu zakresu wiedzy,  by pozytywnie odpowiedzieć na przytoczone pytania nie wymaga od amatora spektakularnych podróży nadmiernej fatygi, jeśli  rozumie choć trochę z tego, o czym donoszą nie tylko popularne  media. Godzi się jednak przypomnieć, że na tę wiedzę złożyły się wysiłki wielu pokoleń myślicieli, badaczy, konstruktorów. Osoba wybierająca się na Księżyc posiada tę wiedzę niejako bez żadnego wysiłku. Jest to jednak wiedza niewystarczająca.   

           Czy stan zdrowia danej osoby pozwala jej odbyć taką podróż? Nie wiadomo. Tę wiedzę dopiero należałoby zdobyć, a zapewne nie wystarczą tu rutynowe badania. Nie wystarczy tu być po prostu zdrowym w sensie nieposiadania jakichś dolegliwości. Organizm musi być także odpowiednio wydolny na przewidywane trudy, a o tej wydolności niełatwo się dowiedzieć z dostępnych powszechniej  doświadczeń; taką wiedzę zdobywa się w bardzo specjalistycznych ośrodkach.

  • Uwarunkowania ekonomiczne.  

Czy pozwala na taką podróż  kondycja finansowa  danej osoby? Tu nie wszystko musi być jej  wiadome. Podróż na Księżyc nie jest, przynajmniej dzisiaj, przedsięwzięciem indywidualnym jak przejażdżka na rowerze. Wymaga zaangażowania setek, jeśli nie tysięcy osób, z których każda coś musi zrobić, a raczej robić przez dłuższy czas. Jak tu  wycenić sumę tych wszystkich działań, ile to może kosztować? O tym dana osoba musi się dowiedzieć. Nie istnieje jeszcze wolny rynek takich usług. Nawet jeśli ta osoba nie będzie za wszystko  płacić z własnej kieszeni, to przecież  inny podmiot, i to podmiot państwowy, musi wyłożyć ogromne środki.  A czy taki potencjalny sponsor zechce, aby  te ogromne środki zainwestować akurat w daną osobę?

  • Uwarunkowania ideologiczne.

Jeden pan (a właściwie ogromna liczba takich „panów”) nie ma co do garnka włożyć  i państwo skąpi mu pomocy,  a drugi pan chce lecieć na Księżyc z państwową  pomocą. Rozpoczyna się publiczna dyskusja. W ten sposób dochodzimy do ideologicznych uwarunkowań księżycowej przygody.

  • Uwarunkowania polityczne

Czy władze państwowe, nawet gdyby  były przychylnie nastawione do takiej indywidualnej inicjatywy zyskałyby w oczach swoich obywateli na poparciu, czy straciłyby? Powodzenia zamiaru podróży na Księżyc ma dziś (i zapewne w najbliższej przyszłości) uwarunkowania w sferze polityki.    

  • Uwarunkowania prawne.  

 Czy możliwa jest taka podróż ze względu na normy prawne, które wszak  ograniczają  olbrzymi zakres ludzkich działań?   Chyba w żadnym państwie na świecie nie wprowadzono obowiązku ubiegania się o paszport w kosmos dla potencjalnych chętnych, więc latanie na księżyc  z uwagi na normy prawne jest  możliwa. Jednak kandydatowi na pójście w ślady szlachcica Twardowskiego wypadałoby się jednak w tym upewnić, gdyż, jak wiadomo, nieznajomość prawa szkodzi. Rozpatrywany przykład ma dość futurystyczny charakter, by łatwiej było pewne sprawy uwypuklić,  więc nic dziwnego, że zagadnienie unormowań prawnych  może w tym miejscu wydawać się   wydawać się dziwaczne.

  • Uwarunkowania moralne.

A ze względu na normy moralne? Dziwne pytanie? Dlaczego? Czy ze względu na normy moralne można się poddać zabiegowi transfuzji krwi? Nie wszyscy odpowiedzą na to twierdząco i znane są przypadki odmowy poddania się takiemu zabiegowi ratującemu życie z uwagi na wyznawaną wiarę i  mający tu zastosowanie imperatyw moralny ograniczający pulę wyborów chorego. Jeśli nikt takiego moralnego aspektu podróżowania na Księżyc nie podejmuje, to jeszcze nie oznacza, ze owego aspektu nie ma. Czy sam zamiar podróży na Księżyc nie jest zamachem na odwieczny, naturalny porządek świata, w którym miejsce człowieka związane  jest z ziemskim globem?  Każde ludzkie działanie ma swój aspekt moralny mimo, że świadomej refleksji w tym względzie  poddawana jest raczej niewielka ich część. W najmniejszym stopniu nie jest moim zamiarem rozstrzyganie, czy podróż na księżyc jest moralna, a po prostu zasygnalizowanie samego istnienia  moralnego aspektu takiej podróży.   

         Powyższy przykład ilustruje, że aby stwierdzić, że coś jest możliwe, to niezbędna jest często bardzo złożona wiedza na temat różnych uwarunkowań danego działania. Wiedza ta jest tym bardziej złożona, gdy chodzi o działania zbiorowe, angażujące olbrzymie grupy ludzkie.

O niemożliwości

       A kiedy uznamy, że coś jest niemożliwe? Gdy jedno z licznych uwarunkowań zamierzonego działania nie pozwoli na przewidywanie, że zakończy się ono sukcesem. W rozpatrywanym przykładzie wystarczy zatem, że dana osoba ma może nawet i zdrowe jak na „ziemskie standardy”, ale zbyt mało wydolne  serce, które nie zniesie przewidywanych przeciążeń, by powiedzieć, że jej podróż na Księżyc jest niemożliwa.(Oczywiście przy milczącym założeniu że dana osoba nie chce stracić życia).

        Jeśli zatem mówimy, że coś jest możliwe, albo niemożliwe, to wypada powiedzieć, ze względu na co, na jakie uwarunkowania coś jest możliwe, albo niemożliwe. Łańcuch jest tak mocny, jak mocne jest najsłabsze jego ogniwo. Wystarczy, że jedno z uwarunkowań, nawet pozornie drobne,  nie będzie spełniało niezbędnych kryteriów, a ogromne przedsięwzięcie okaże się fiaskiem.

        I Związek Sowiecki,  i Stany Zjednoczone doświadczyły nieudanych prób startu w podróż okołoziemską wieloosobowych załóg. Wydawało się, że takie bezpieczne loty są możliwe. Ale ekipom nadzorującym te loty tylko się tak wydawało.  Wystarczyło niedopatrzenie pewnych uwarunkowań technologicznych w łańcuchu cząstkowych  uwarunkowań możliwości bezpiecznej podróży, by stały się one niemożliwe. Całe załogi spaliły się żywcem.

Chcieć a musieć

          Do takiej złożonej sfery uwarunkowań ludzkich działań odnosi się też słowo „musi” Jeśli zatem ktoś chce lecieć na Księżyc, to niezbędne jest, aby  uwzględnił wszystkie warunki, jakie są konieczne, by podróż się powiodła i przedsięwzięty wysiłek nie poszedł na marne czy wręcz nie skończył się tragedią.

          Kandydat do takiej podróży wprawdzie  nie musi już zdobywać wiedzy, czy podróż jest w ogóle możliwa ze względu na prawa przyrody, na stan obecnej techniki, na uwarunkowania biologiczne, bo tę wiedzę już zdobyli inni. Ale musi np. zdobyć wiedzę o sobie samym, a więc musi przejść odpowiednie badania medyczne, musi też przejść odpowiedni trening, musi przejść odpowiednie szkolenie by zdobyć odpowiednie umiejętności, nadto musi   zdobyć  odpowiednie  fundusze lub musi znaleźć się w jakieś ekipie przygotowującej taką księżycową eskapadę itd. A więc, jeśli czegoś „chcieć”, to nie tylko „móc”, ale także coś „musieć”.

         W poprzednim przypadku, aby zrealizować manewr wyprzedzania nie wystarczy tylko chcieć. Wyprzedzający musi też coś zrobić, musi np. wykonać odpowiednie ruchy kierownicą a także spowodować przyspieszenie swego samochodu.

         Dziecko przychodząca na świat jest jednym wielkim „chceniem”, nie liczącym się z żadnymi okolicznościami, co obwieszcza światu swoim krzykiem. Na cały skomplikowany proces jego wychowywania i socjalizacji spojrzeć można jak na proces wdrażania w rolę podmiotu, któremu przyjdzie nieustannie rozwiązywać  problem zależności między tym, co się chce, co się może i w związku z tym, co się musi.      

         Powyższe rozważania odnoszą się także   do działań i decyzji politycznych. „Chcieć” nie jest równoznaczne z „móc”, ażeby coś osiągnąć trzeba też coś „musieć”.  Pozornie jest to oczywiste. Publicystyczna praktyka pozwala jednak na podejrzenie, że ta oczywistość wcale nie jest oczywistością dla wszystkich lub, że nader często o niej się zapomina.

Nie chcieć, to także coś musieć

         Przykład. Pewna osoba znajduje się na torach i widzi lub słyszy zbliżający się pociąg. Jeśli nie chce stracić życia, to nie wystarczy tylko, że nie chce. Musi też coś zrobić. Musi zejść z torów, albo chociaż położyć się między szynami, by pociąg przetoczył się nad nią.

Część II

O możliwościach w wielkiej polityce

Myślenie amerykańskiego generała i myślenie polskiego historyka.

         Porównajmy dwie wypowiedzi osób, które niegdyś znajdowały się po jednaj stronie barykady, a które wypowiedziały się przy okazji obchodów 25-lecia stanu wojennego. Jedną z nich jest amerykański generał Aleksander Haig, sekretarz stanu w administracji Reagana w czasie stanu wojennego, a więc jedna z najważniejszych osób w  tym mocarstwie (trzecia osobą w państwie). Rozmowę z nim przeprowadził Marek Wałkuski (13 grudnia 2006), do dziś jest ona w Internecie dostępna pod znamiennym tytułem: „Rozumiem decyzję Jaruzelskiego”.    

       Warto tu przytoczyć jego zdanie odnoszące się do polskich decydentów w sprawie stanu wojennego:

         Wasz kraj był przecież podporządkowany sowieckiemu imperializmowi. Ich spojrzenie musiało uwzględniać niesprzyjające okoliczności, w jakich się znaleźli.

W innym miejscu, nieco wcześniej,   o stanie wojennym mówi:

     Oczywiście, za decyzją o jego wprowadzeniu stała Moskwa. To w pewnym sensie usprawiedliwia Jaruzelskiego, który jako polski nacjonalista wolał stan wojenny od radzieckich czołgów na ulicach Warszawy. Rozumiem decyzję Jaruzelskiego o wprowadzeniu stanu wojennego. On uważał to rozwiązanie za mniejsze zło. My, oczywiście, nie mogliśmy przyjąć takiej pozycji i tego nie zrobiliśmy. [A. Haig]

         Schemat rozumowania jest tu bardzo przejrzysty: jeśli generał Jaruzelski chciał uniknąć

sowieckich wojsk na ulicach Warszawy, to musiał stan wojenny wprowadzić i to wynikało z tego, że polscy wojskowi musieli uwzględniać niesprzyjające okoliczności, w jakich się znaleźli.

          Jeden generał przyznaje rację drugiemu generałowi mimo, ze przed ćwierćwieczem stali po różnych stronach barykady. Trochę tak, jak to zdarza się wśród sportowców, gdy walczą z sobą jak lwy, ale po zawodach potrafią się wzajemnie docenić. Obaj generałowie byli jednocześnie znaczącymi w świecie politykami i taka opinia jednego z nich o drugim ma swoją wagę. 

          Dla porównania sięgnijmy po wypowiedź polskiego historyka, profesora uniwersytetu w Toruniu Wojciecha Polaka, z którym rozmowę datowaną na 14 grudnia 2006 roku przeprowadzili Jacek Hołub i Mariusz Orłowski, a która zaopatrzona jest charakterystycznym tytułem: Jaruzelski chciał, aby wszystko było po staremu.

         Jaruzelski i jego ekipa chcieli po prostu, żeby wszystko było po staremu. I to był cel numer jeden. Mówiono wprawdzie o jakichś reformach gospodarczych, społecznych, samorządowych itd. To wszystko okazało się kompletną fikcją, właściwie do 1989 r. nie zrobiono kompletnie nic, rozłożono zupełnie gospodarkę. Pod tym względem to był czas stracony. [http://torun.gazeta.pl/torun/1,70709,3793314.html]

         Przyjrzyjmy się tym wypowiedziom. Dla amerykańskiego generała i polityka jednocześnie oczywistością jest, że wprowadzający stan wojenny musieli uwzględniać niesprzyjające okoliczności, które odnosiły się do elementarnego faktu, że nasz kraj był „podporządkowany sowieckiemu  imperializmowi”.

        Dla profesora Polaka nie jest to chyba oczywiste. Bez żadnych metodologicznych zastrzeżeń  przypisuje generałowi Jaruzelskiemu intencje pozostawienia wszystkiego po staremu.  Czytelnikowi pozostaje domysł, że wystarczyłyby same chęci.  Gdyby generałowi Jaruzelskiemu chciało się coś innego, to zapewne tak by było.

        A uwarunkowania zewnętrzne? A nie, o tym nie ma potrzeby wspominać, zapewne nie warto się tym zajmować. Może warto jednak  przypomnieć, że w sytuacji, gdy Polska była już niemal w stanie zapaści gospodarczej Stany Zjednoczone  nałożyły na Polską bardzo twarde sankcje ekonomiczne Czy to był  najlepszy czas na pełne sukcesu reformy gospodarcze, w zakresie których według profesora niczego nie zrobiono?

        A jak wyglądała w tym czasie kondycja gospodarcza Związku Sowieckiego, od której  polska gospodarka była w najwyższym stopniu uzależniona? Wzmacniała się czy malała? O takich uwarunkowaniach możliwości skutecznych reform zapewne nie warto według  profesora nawet wspominać.

Przypisywanie intencji jako prosta „metoda  badawcza”

           Na czym tu polega skrajny woluntaryzm politologiczny? Na przypisaniu określonemu politykowi w sposób zupełnie dowolny określonych intencji, ale  bez pogłębionej refleksji nad tym, co ów polityk mógł, a czego nie mógł i w związku z tym, co musiał, a czego nie musiał.  Nie jest wykluczone, że profesor odpowiedniej analizy dokonał, ale w wywiadzie  nie uważał za stosowne zasygnalizować jej wyników odbiorcom. Profesorskie racje wzbudzają zaś  ogromne wątpliwości.

          Jeśli komuś przypisze się w sposób dowolny określone intencje, to przecież można w równie dowolny sposób przypisać mu dowolnie określoną  winę za  skutki działania z tych  intencji wynikające. I z takiej „okazji” profesor Polak nie omieszkał skorzystać. Na uwagę  M.  Orłowskiego, że stan wojenny przyhamował [ewolucyjną] drogę do wolności,  profesor odpowiada:

Tak. I to jest główna zbrodnia Jaruzelskiego, że stan wojenny pozbawił społeczeństwo nadziei na szybką zmianę systemu. [tamże]

           Czytelnikowi nie pozostaje więc nic innego niż domysł, że wystarczyło tylko, aby generałowi Jaruzelskiemu nie chciało się chcieć wprowadzenia stanu wojennego, aby szybka zmiana systemu stała się faktem i nie byłoby zmarnowania kilu lat.

          Nasuwa się tu pytanie: czy inicjatorzy powstania Listopadowego czy Styczniowego nie  mieli nadziei na szybką zmianę systemu? Kto zabił te „nadzieje”, kto  jest winien tych zbrodni i jak długotrwałe i rozległe były ich skutki?

          Czy nadzieje, o których mówi profesor Polak nie były przypadkiem „księżycowymi” nadziejami?

           Może taka wypowiedź jest jednak czymś odosobnionym?  Nie, jest ona w swej metodzie myślenia bardzo rozpowszechniona. Taka metoda wprowadza nas w sferę zgoła literackiego myślenia o  świecie polityki.

Literacki ogląd polityki

            Sięgnijmy  do literatury, do bardzo niegdyś popularnej powieści Heleny Mniszkówny:

Stefcia zamyśliła się. Zrozumiał ją. Odgadł jej uczucia i ostrzegał. Przypomniały jej się Głębowicze, ich historia, wspaniałość magnacka, świetne towarzystwa. Istotnie wsiąkła w tamtą sferę, polubiła ich wszystkich. I oni mają wielkie wady, wśród nich  są osobniki bez wartości, nawet częste. Ale są wyjątki, skoro można spotkać takiego Waldemara, taką księżnę Podhorecką jedną i drugą, lub Macieja. A kto ich nie zna bliżej, sądzi ogólnie i niesprawiedliwie.

      Tak myślała Stefcia. [Mniszkówna, s. 27]

     O narratorze takiej powieści powiemy, że jest to narrator wszechwiedzący. Wie wszystko o opisywanym przez siebie świecie i ich bohaterach, o najgłębszych zakamarkach ich myśli czy uczuć.

     Czy taka konstrukcja narracji podoba się czytelnikom? Mówią fakty. Przytoczony cytat pochodzi już  z dwunastego wydania powieści, jakie ukazało  się w 1934 roku.(Pierwsze wydanie miało miejsce w 1909 roku)

     Przejdźmy teraz ciekawej  książki Tadeusza Mroza „Naród musi pamiętać”, w której autor opisuje  swoje wspomnienia i refleksje związane z czasami PRL-u, w jakich przyszło mu żyć. W przytoczonej niżej wypowiedzi odnoszącej się do generała Jaruzelskiego  słowo „chęci” w  ogóle się nie pojawia, ale czytelnikowi łatwo się domyślić, o jakie chęci czy intencje  chodzi:    

           Jednak wraz z chorobą Leonida Breżniewa następował powolny zmierzch potęgi Związku Radzieckiego. Wiedział o tym Wojciech Jaruzelski. Z chwilą uzyskania przekonania, że nie otrzyma pomocy od bloku państw socjalistycznych, Jaruzelski rozpoczął przygotowania do wprowadzenia stanu wojennego. Podjął decyzję o walce z własnym narodem. Sądził, że podobnie jak w 1970 roku, również obecnie armia może powstrzymać przeciwników.[T. Mróz: s. 247]

           Na czym tutaj polega  skrajny woluntaryzm w myśleniu o polityce? Na podobnym zabiegu  jak w poprzedniej wypowiedzi z tym, że nie ma tu przypisywania określonych intencji wprost, ale pośrednio poprzez przypisywanie generałowi określonych sądów czy wiedzy.

         Oto autor powyższych słów w sposób dowolny przypisuje generałowi określoną wiedzę i na dodatek  na temat dowolnie przez siebie wybrany. Skąd autor wie, że generał wiedział, iż „wraz z  chorobą Breżniewa następuje zmierzch potęgi Związku Radzieckiego”? Papież także umierał na oczach świata. Ale czy można każdemu z obserwatorów przypisać wiedzę, że wraz z tym następuje zmierzch znaczenia państwa watykańskiego w świecie?  Stalin też dosyć długo umierał, ale czy tym, którzy o tym wiedzieli można  przypisać wiedzę, że wraz ze słabnięciem jego sił nastąpi zmierzch potęgi Związku Radzieckiego?

         Nie wiem jak Czytelnicy, ale ja osobiście czułbym się bardzo nieswojo, gdyby ktoś mnie podobną wiedzę przypisywał. Jak w ogóle można się bronić przed posądzeniem o taki sposób rozumowania?

         Tadeusz  Mróz potraktował generała Jaruzelskiego tak, jak Helena  Mniszkówna swoją Stefcię. Stefcia to jednak postać ze świata rzeczywistości literackiej, a generał to postać ze świata jak najbardziej realnego

         Następne zdanie także budzi odruch sprzeciwu.  Na jakiej podstawie autor sądzi, że Jaruzelski dopiero z „chwilą uzyskania przekonania, że nie otrzyma pomocy od bloku państw socjalistycznych, rozpoczął przygotowania do wprowadzenia stanu wojennego”. A może rozpoczął te przygotowania właśnie dlatego, aby tej „pomocy” nie uzyskać?

        W następnym zdaniu autor informuje czytelników, że Jaruzelski podjął decyzję o „walce z własnym narodem”. Nie razi mnie taki sąd wypowiedziany przez Reagana w ferworze wyjątkowo napiętych zimnowojennych  zmagań , gdy sytuacja była otwarta i nieznane były rzeczywiste zamiary przeciwnika,  gdy musiał dbać o interesy swojego państwa, a taka była konwencja zimnowojennej retoryki na światowej scenie politycznej. Ale jak taki sąd wygląda w świetle tego. co się faktycznie wydarzyło i co już dzisiaj wiadomo?

        Czy Autor zapytał się generała, co on brał wówczas pod uwagę  i co na dany temat sądził?  Nie, Autor omawianej książki zapewne (to jest mój osobisty domysł, ale który staram się trochę uzasadnić, gdyż nie podejrzewam autora o złe intencje) na podstawie własnych wyobrażeń o grze politycznej przypisał generałowi określone sądy i intencje.  Nic dziwnego że przypisał mu także intencje walki z własnym narodem.

         Gdyby Jaruzelski faktycznie „chciał” walczyć z własnym narodem, to mógłby to zrobić o wiele skuteczniej. Wystarczyłoby bowiem, aby poddał się do dymisji na dzień czy dwa przed datą stanu wojennego, co nie byłoby zbyt męczące, lub skorzystał z zaproszenia do Moskwy jakie miał na 14-15 grudnia [zob. artykuł o CIA i KGB], co wymagałoby pewnej fatygi, ale chyba mniejszej niż wprowadzanie stanu wojennego wyłącznie polskimi siłami wojskowymi. Taki sąd wypadałoby jakoś uzasadnić. W innych artykułach już staram się to robić.  

          A co z wiedzą o warunkach zewnętrznych, o tym co było możliwe i co może grozić? Chyba nikt z kręgów decydenckich  koalicji antyhitlerowskiej w 1944 roku nie miał złudzeń, że potęga niemiecka chyli się ku upadkowi. Jednak jeszcze w sierpniu  potrafiła ona zamordować Warszawę.  Zanim poległa zupełnie, zginęły jeszcze setki tysięcy żołnierzy  i przypadkowych cywilów po obydwu stronach frontu

        Pragną przy okazji podkreślić, że wcale nie uważam książki T. Mroza za bezwartościową. Przeciwnie. Jest ona dojmującym świadectwem opresyjności sowieckiego reżimu, jaki ustanowiony został  w Polsce, a przecież nie tylko w Polsce. Czytelnik znajdzie w tej książce wiele raczej mało znanych informacji.  Jeśli jednak chodzi o interpretację zaistniałych wydarzeń, to posiada ona fundamentalną wadę metodologiczną, jaką jest brak rozróżnienia perspektywy moralnej i politycznej w ocenach rzeczywistości. Są to  różne perspektywy.

         Oceny moralne określonego stanu rzeczy wynikają z wewnętrznego przymusu moralnego. Jednak żeby poprzez określone działania coś w owym stanie rzeczy zmienić niezbędne są dodatkowe oceny wynikające z rozumowych kalkulacji poprzez jakie działania ów niekorzystny stan rzeczy zmienić, (takim stanem rzeczy może być też stan najwyższego zagrożenia), a to z kolei wymaga rzetelnego  rozpoznania tych zewnętrznych warunków. Dopiero to rozpoznanie określa pole możliwości efektywnego  działania.

        „Dobrymi chęciami jest piekło brukowane” – mówi znane przysłowie. Odnosi się ono do licznych  przypadków, gdy ktoś chce dobrze, ale poprzez brak rzetelnego rozpoznania określonego stanu rzeczy  i dobór nieodpowiedniego działania  ten niekorzystny stan rzeczy jeszcze pogarsza.

Pola rozpoznania uwarunkowań  różnych możliwości w zimnowojennej walce

       Paul Kengor starając się zrekonstruować strategię polityczną Reagana przywołuje wypowiedź jednego z jego bliskich współpracowników:

Według Clarka strategia Reagana skierowana na „przyśpieszenie końca Związku Sowieckiego” opierała się na pięciu filarach: „ekonomicznym, politycznym, militarnym, ideologicznym i moralnym”. [s. 138]

Owe „pięć filarów” to żadne odkrycie. Takie olbrzymie obszary zagadnień musi uwzględniać w swych rachubach  każdy odpowiedzialny polityk już na  wewnętrznym  szczeblu w państwie, jak np.  marszałkowskim (w Polsce) czy gubernatorskim (USA), a cóż dopiero polityk stający na czele całego  państwa. Dotyczyło to nie tylko prezydenta Reagana, ale i generała Jaruzelskiego.

Sytuacja w tych pięciu obszarach i w złożonych relacjach między nimi wyznacza  pole możliwości działań i koniecznych ich rozpoznań, które z kolei określały pulę wyboru  geostrategicznej  decyzji politycznej. Co  zaś T. K Mróz napisał w swej książce o uwarunkowaniach ekonomicznych, politycznych,  militarnych czy ideologicznych  (w tym -  propagandowych) jakie musiały być  w decyzji o stanie wojennym brane pod uwagę, o ile jej podjęcie czy niepodjęcie nie miałoby się zakończyć jakąś kolejną dla Polski katastrofą? Niemal niczego nie napisał.  A skąd wie, że generał Jaruzelski takowych uwarunkowań nie uwzględniał?

Być może (a to tylko mój domysł!) autor krytykowanej tu  wypowiedzi uznał to za rzecz niegodną fatygi intelektualnej, bo trzeba byłoby się pokusić o analizę sytuacji militarnej, ekonomicznej, politycznej czy ideologicznej, by powiedzieć, że decyzja Generała była błędna. Zamiast tego pojawia się np. zdanie godne Stefci z powieści Mniszkówny,  że generał: „Sądził, że podobnie jak w 1970 roku, również obecnie armia może powstrzymać przeciwników.” Skąd znowu autor  wiedzę o takich sądach generała posiadł? Czy myślenie generała rzeczywiście zredukowane było do tak prościuteńkiej analogii? A czy ta analogia w ogóle jest jakoś trafna?

Metoda argumentowania jako źródło dezinformacji

           Książka T. K. Mroza zawiera bardzo wiele niezwykle interesujących obserwacji i spostrzeżeń. Nie ze wszystkimi byłbym w stanie się zgodzić, ale zgadzam się np. z taką wypowiedzią:

           Kiedy elity intelektualne świadomie mylą mądrość z wiedzą, a wiedzę z informacją, prawda o tamtych dramatycznych czasach zaczyna odżywać w formie dezinformacji. Tylko do bólu szczera empatia pomoże w pełni zrozumieć tamte czasy wraz z dramatem ludzi wprzęgniętych w ówczesne wydarzenia. [s. 159]

Zgoda, że prawda o „tamtych czasach” zaczyna odżywać w formie dezinformacji. Jednak co lub kto jest źródłem tej dezinformacji?

         Jedno z nich jest niejako zupełnie naturalne. To pamięć tych, którzy nie stali się beneficjentami odzyskanej niepodległości, którzy albo na tym stracili, albo nie potrafili równie sprawnie jak inni  odnaleźć się w nowej rzeczywistości.

         Ale jest jeszcze i inne źródło. To nieumiejętność rozpoznania przez środowiska opiniotwórcze tej nowej rzeczywistości, która nie jest tak różowa dla wielu,  którzy tamtych czasów nawet nie pamiętają i którzy z pewnym niedowierzaniem odbierają przekazy, że wszystkie dzisiejsze niedogodności to wyłącznie wina „ludzi tamtego systemu”. A w tamtym systemie nie było np. problemu  tysięcy niedożywionych dzieci.

         Czy to ostatnie stwierdzenie oznaczać musi od razu moją  tęsknotę za tymi czasami i jednocześnie tęsknotę za represyjnością dawnego systemu? Nie, a to zastrzeżenie jest tutaj jednak potrzebne, gdyż  natychmiast takie zarzuty mogą  się pojawić, jeśli zastosuje się metodę przypisywania określonych sądów, podobną do tej, jaką autor książki „Naród musi pamiętać” zastosował w stosunku do generała Jaruzelskiego.

      I tu dochodzimy do następnego źródła dezinformacji. Czy przypisanie generałowi przez  autora omawianej w tym miejscu wypowiedzi   wiedzy jest dla czytelników informacją czy dezinformacją?

       A właśnie takie „zabiegi metodologiczne”, niezależnie od intencji, są także  niemałym  źródłem dezinformacji o tamtych czasach. 

         Czy postulowana przez  T. Mroza empatia, zapewne przydatna, może zastąpić rzetelność myślenia?  Czy w efektywnej polityce   można mówić o mądrości bez wiedzy?

Część III

      Metody perswazji

         Starałem się pokazać, że skrajny woluntaryzm polityczny (i politologiczny) w opisywaniu decyzji  o  stanie wojennym przejawiać się może na dwa sposoby (choć nie twierdzę, że tylko na te dwa sposoby).

         Pierwszy polega na przypisywaniu wprost określonych intencji generałowi Jaruzelskiemu i dla  pokazania tego posłużyłem się  wypowiedzią profesora Wojciecha  Polaka.

        Drugi polega na przypisywaniu generałowi określonej wiedzy o świecie i tu posłużyłem się wypowiedzią  Tadeusza Mroza.

        Takie zabiegi są identyczne, a przynajmniej podobne do tych, jakie stosuje pisarz w kreowaniu opisywanej rzeczywistości poprzez konstrukcję wszechwiedzącego narratora. Stąd odniesienie do literackiej wizji polityki.

         Czy to już kres metodologicznych możliwości  skrajnego woluntaryzmu?  Jeszcze nie. Można posunąć się dalej.

         Jak można przekonywać, że stan wojenny był zbrodnią?

Pozory argumentacji

          Inną, aż zaskakującą  formą przejawiania się omawianego  skrajnie woluntarystycznego  myślenia mogą być dość dowolnie zestawiane  różne  sądy, z których jakoby  wynika określona  ocena stanu wojennego.  Ogólnikowość stwierdzeń, ich zestawienie z odniesieniem do konkretów, często połączona z ekspresyjnością wypowiedzi  tworzy pewne wrażenie głębi argumentacji, jakiejś konstrukcji logicznej, których  w istocie w ogóle  nie ma. Są tylko ich  pozory.

          Niech za przykład posłuży tu wypowiedź profesora Geremka z konferencji (13. 12. 2006) „Stan wojenny – spojrzenia po 25 latach” w relacji opublikowanej przez Pawła Rodaka, w witrynie „Histmag.org”. Nie wiem, na ile jest to dosłowny zapis wypowiedzi, czy była ona autoryzowana. Ta relacja jest jednak elementem naszej infosfery i nawet jeśli nie jest dokładna w każdym słowie, to jednak oddaje pewien sposób rozumowania, niezależnie od tego, kto i w jakiej mierze jest autorem każdego słowa czy przecinka. Trudno mi zakładać  nierzetelność autora relacji czy jego  niekompetencję zważywszy na to,  że chodzi tu o  wystąpienie przed nietuzinkowym audytorium, prominentnymi gośćmi z różnych krajów, którzy mogli  przecież  później porównać to, co usłyszeli z tym, co przeczytali. A taka sytuacja zobowiązuje do rzetelności. 

         Według wspomnianej relacji   profesor Geremek powiedział:

         W naszej historii ciągle przewijają się te same pytania. Bić się czy pracować organicznie, współrządzić czy nie kłamać, buntować się czy się łamać. Pamiętam, jak w listopadzie 1981 roku z grupą intelektualistów rozmawialiśmy z papieżem. On nam wtedy powiedział, że trzeba liczyć się ze wszelkimi działaniami drugiej strony, ale entuzjazm, który rozpaliliśmy, jest już nie do zagaszenia. Jakże inne spotkanie odbyło się kilka dni później, gdy z Tadeuszem Mazowieckim rozmawialiśmy z przedstawicielami Parlamentu Europejskiego. Podziwiali nas, ale pytali, czy to aby dobra pora na taki zryw, bo ze strony Zachodu na wiele liczyć nie możemy. Przypomniała mi się wtedy rozmowa, którą książę Czartoryski odbył z cesarzem Napoleonem III, od którego próbował uzyskać jakąkolwiek pomoc dla powstańców styczniowych. Cesarz miał wtedy powiedzieć: „Z Polakami zawsze są kłopoty. Źle wybieracie czas na takie działania”. Racjonalny komentarz do sprawy, której samym rozumem nie da się objąć. Trzeba serca.[B. Geremek 1: histmag.org/?magazyn=3&id=828 

        Można by sądzić, że  cały ten  akapit, rozpoczynający się od bardzo ciekawego ujęcia dwustuletnich  polskich dylematów jest jakby wprowadzeniem do  rozważań, czy w 1981 były szanse na skuteczne działania niepodległościowe. Można by się  spodziewać,  że teraz nastąpi jakaś rzetelna argumentacja na rzecz tezy, iż stan  wojenny był, albo nie był zasadny. A tymczasem żadnej argumentacji dalej nie ma. Profesor Geremek dzieli się po prostu swoimi odczuciami. W następnym akapicie zamiast argumentacji następują oceny mające jakby postać konkluzji nie podlegających już dyskusji:

       Dzisiaj bardzo mnie boli fakt, że jestem w mniejszości, gdy mówię, że to była zbrodnia, że wprowadzono stan wojenny. To nie było żadne mniejsze zło. To było po prostu zło. Nie działano w polskim interesie. Działano polskimi rękami przeciwko Polakom w interesie ZSRR. Jakże dziwne jest to, że te same ręce, które tłumiły entuzjazm pierwszej Solidarności, osiem lat później przy Okrągłym Stole potrafiły realizować już polski interes.

       Przypatrzmy się, co właściwie powiedziane zostało w pierwszym akapicie. Ciekawie zostały wybrane pewne historyczne analogie, ale czemu właściwie mają one służyć, co objaśniać?       Przedostatnie zdanie jakby ironicznie kwituje  uwagę francuskiego cesarza, że „Z Polakami zawsze są kłopoty. Źle wybieracie czas na takie działania”. Ta subtelna ironia zawarta jest w uwadze profesora,  że jest  to przecież  „racjonalny komentarz do sprawy, której samym rozumem się nie da objąć”.      Czego więc trzeba? „Trzeba serca!”

.Zaproszenie do rezygnacji z usług rozumu  

        Wszystkiego rozumem objąć się nie da, zapewne jest to prawdą, ale jednak rozumem objąć można bardzo wiele. Ile? Wiele zależy od tego, czyj to jest rozum. 

         Zgadzam się z samym postawieniem sprawy przez Profesora, że istota problemu związana jest z pytaniem, czy w 1981 roku była szansa na sukces. Jednak cały  spór między krytykami stanu wojennego posługujących się podobnym „rozumowaniem”, a generałem Jaruzelskim  przypomina spór między pasażerami autobusu, a jego kierowcą o to, że ten akurat w określonym momencie nie  skręcił z dotychczasowej drogi.  

         Nie jest ważne, czy akurat były warunki na taki manewr. Trzeba serca! – zauważa profesor - pasażerowie chcieli, to trzeba było wykonać! Jeśli w danym momencie chcieli skręcić w prawo, to należało  skręcić. A jeśli autobus akurat znajduje się na wiadukcie, czy na serpentynie z przepaścią po prawej stronie?  Czy kwestia oceny sytuacji na drodze, to kwestia serca, czy kwestia rozumu i otwartych oczu? Czy o kierowcy, który widzi, że akurat w danym momencie nie można, z uwagi na zbyt duże ryzyko, wykonać określonego manewru na żądanie pasażerów, nawet wszystkich pasażerów, wypada powiedzieć, że nie realizuje interesu pasażerów?  

        „Chcieć to móc!” – wprawdzie takie sformułowanie w wypowiedzi nie padło, ale cała wypowiedź przesiąknięta jest skrajnie woluntarystycznym podejściem do polityki. Jest to  woluntaryzm w sterylnie czystej, akademickiej postaci.         Na międzynarodowej konferencji, w eleganckim hotelu profesor postponuje problem wyboru momentu niepodległościowego zrywu posługując się słowami francuskiego cesarza na omawiany temat. Czy nie ma w tym zaproszenia gości do rezygnacji z usług rozumu?

         Czy historia nie przyznała racji francuskiemu cesarzowi? Odbiorcy mogą sobie przecież porachować,  ile było narodowych zrywów zakończonych sukcesem, a nie kolejnymi tragediami. Jednak takie kalkulacje wymagają posługiwania się rozumem.

         Zaprosiwszy odbiorców omawianej tu wypowiedzi do rezygnacji z  powinności posługiwania się rozumem, profesor, co zrozumiałe,  nie ma już trudności w sformułowaniu opinii o stanie wojennym: „To było po  prostu zło” ( szeroko potem obwieszczały media w doniesieniach z konferencji).  Nie ma już sensu czegokolwiek uzasadniać. I żadnego uzasadnienia nie ma. Do czegoś jednak wypada się  odwołać, no więc „trzeba serca!”. 

        Jeśli zawiesi się pomoc rozumu, to wtedy rzeczywiście zdziwienie musi budzić, że te same ręce, które pracowały w interesie ZSRR  sprzeciwiając się woli Polaków, osiem lat później przy Okrągłym Stole realizowały już polski interes.  

       A jeśli się pomocy rozumu nie zawiesi? Wtedy zdziwienia nie ma. Generał wykonał pożądany przez Polaków manewr, ale po przeprowadzeniu autobusu pod nazwą Polska  przez najtrudniejsze i najbardziej niebezpieczne dla jej całości wertepy współczesnej  historii. Faktem jest, że autobus nie był  mercedesem, ale zdezelowanym i na radzieckiej licencji barakowozem, mimo tego  jednak  wytrzymał do momentu, gdy wykonanie pożądanego przez pasażerów manewru stało się możliwe i możliwe stało się przerabianie całego  pojazdu na polską modłę. 

          Zaproszenie może być przyjęte lub nie. Na wspomnianej konferencji nie wszyscy z niego po 25 latach skorzystali. A jak było wcześniej?  Czy na podobny koncept metodologiczny, by w polityce choćby ograniczyć rolę rozumu na rzecz słuchania głosu serca mógłby wpaść np.  polski papież?  

        Czy papieski postulat, o którym wspomina profesor Geremek, że „trzeba się liczyć ze wszelkimi działaniami drugiej strony”, oznaczać może w jakiejkolwiek mierze rezygnację z usług rozumu, bo tu „Trzeba serca!”; i to  w czasie, kiedy rzeczy się działy? Nawet jeśli z najgłębszej potrzeby serca ktoś jedzie na Jasną Górę, to nie wolno mu rezygnować z rozumu, kalkulować i przewidywać różne niebezpieczeństwa na drodze, jeśli chce dojechać. 

       W 1980 roku podczas wizyty polskiego papieża w Kinszasie napór tłumu spowodował śmierć 9 osób  Czy organizatorom z ramienia dyktatorskich władz Zairu  zabrakło serca, czy wyobraźni? Czy po trzydziestu latach  dla oceny tego wydarzenia bardziej potrzeba serca czy rozumu, jeśli jakaś nauka na szerszy użytek ma z tej tragedii wyniknąć?

Aprioryzm oskarżenia 

        Jaka może być przyczyna, tak usilnej tendencji do rezygnowania z rozumowej analizy ówczesnej sytuacji i oskarżanie twórców stanu wojennego o jak najgorsze intencje? To odrębne zagadnienie. Na razie spróbujmy chociaż przybliżyć się do tego problemu poprzez rozważenie jeszcze jednej wypowiedzi. Jeszcze raz sięgnijmy do wypowiedzi profesora Geremka, także z okazji rocznicowych obchodów,  ale tym razem w opublikowanym wywiadzie i stąd zastrzeżenia, że może tu ewentualnie zaistnieć jakieś przekłamanie, jest chyba niepotrzebne.         Pretekstem do wypowiedzi o stanie wojennym jest hasło „Solidarność przetrwała”,  podana przez „Dziennik” w dniu 13 grudnia  2006.              

Dziennik: "Solidarność" przetrwała

[Profesor Geremek:]    Stan wojenny przerwał trudny okres kompromisu, który jednak udało się utrzymywać przez 500 dni. Pytanie, które jest zasadne, brzmi inaczej: czy myśmy w ówczesnych okolicznościach dopuszczali myśl, że władza w sytuacji pokoju wyprowadzi wojsko przeciwko społeczeństwu, i czy rozważaliśmy, co w takim razie robić. Otóż myśmy takiej myśli nie dopuszczali. Nie przyszło nam do głowy, że przepis konstytucyjny dotyczący wojny zostanie użyty przeciwko narodowi. Natomiast mieliśmy zawsze świadomość, że istnieje możliwość interwencji zewnętrznej. ]    Niech  Czytelnik raczy zapamiętać słowa: mieliśmy świadomość, że istniej możliwość interwencji zewnętrznej. Na razie posłuchajmy dalszego ciągu wypowiedzi: 
         

          To, co się stało 13 grudnia 1981, pełną odpowiedzialnością obciąża tych, którzy podjęli decyzję o   stanie wojennym. Kierownictwo "S" z Lechem Wałęsą na czele prowadziło politykę tak, by  kompromis zawarty w sierpniu ’80 został utrzymany. Jeśli spojrzeć na te 500 dni, trzeba  stwierdzić, że nigdy w postępowaniu „S” głosy radykalizmu i braku rozsądku nie wzięły góry.  

          Jak wynika wprost  z powyższych  wypowiedzi, profesor mówi o tym, jakich myśli do siebie członkowie,  twórcy czy doradcy Solidarności – zostawmy ten problem -   „nie dopuszczali”, co „rozważali”, czego „mieli świadomość”, więc tym razem nie zaprasza do rezygnacji z usług  rozumu na rzecz słuchania głosu serca. Jest już zatem o czym racjonalnie  dyskutować.           

         Swoistym wdziękiem pierwszego z przytoczonych fragmentów  wypowiedzi jest ukrycie na samym początku  przesądzenia o winie  Generała nawet nie nazywając tego winą, a tylko poprzez pośrednie sugestie. Wypowiedź bowiem  rozpoczyna stwierdzenie, że stan wojenny przerwał trudny okres kompromisu, „który jednak udało się utrzymać przez 500 dni”. Jeśli mówi się, że coś „jednak udawało się utrzymać”, to znaczy, że komuś to się udawało, i komuś na tym mimo trudności zależało, a więc, że uznawał to za coś pozytywnego. Jeśli więc stan wojenny przerwał te wysiłki, to w domyśle był czymś złym, a przynajmniej dla tych, którym się dotąd „udawało”.  I właściwie cała argumentacja przesądzająca o winie Jaruzelskiego nie wykracza poza tą wstępną sugestię. Bo o czym jest mowa dalej? 

        Następnie Profesor ustawia sobie problem w sposób jakby dla siebie czy może dla odbiorców dogodniejszy. Licentia poetica wywiadu na użytek medialny na  taki zabieg pozwala.  Profesor korzystając z tego przyzwolenia zadaje więc pytanie:  „czy myśmy w ówczesnych okolicznościach dopuszczali myśl, że władza w sytuacji pokoju wyprowadzi wojsko przeciwko społeczeństwu, i czy rozważaliśmy, co w takim razie robić?”.

         Jest  w tym pytaniu ukryte jedno istotne, bardzo ważne założenie.  Założenie o tym, że była to „sytuacja pokoju”. Wrócimy zaraz do tego, a przyjrzyjmy się dalszym zdaniom.”Otóż myśmy takiej myśli nie dopuszczali” – zgoda, to mogło być zgodne ze stanem faktycznym i raczej trudno mieć tu jakieś zastrzeżenia. Pojawiają się one jednak przy  następnym zdaniu: „Nie przyszło nam do głowy, że przepis konstytucyjny dotyczący wojny zostanie użyty przeciwko narodowi”.  

        O ile na poprzednie określenie, że wojsko zostało użyte  przeciwko społeczeństwu można by jakoś przystać, bo przecież tak od strony technicznej to wyglądało, przynajmniej dla bardzo znaczącej części społeczeństwa, o tyle użycie sformułowania, że określony przepis konstytucyjny został użyty przeciwko narodowi jest już oskarżeniem, ciężkim oskarżeniem, które wymagałoby jakieś argumentacji. A gdzie ona jest? Nie ma takowej. Jest  tylko powtórzenie wylansowanego oskarżenia przez  prezydenta Reagana z pierwszych dni stanu wojennego.

 Do tanga trzeba dwojga – rozmach  życzeniowego myślenia 

        Kolejne  zdanie jest niezwykle interesujące: Natomiast mieliśmy zawsze świadomość, że istnieje możliwość interwencji zewnętrznej. No zaraz, skąd  w sytuacji pokoju świadomość, że istnieje możliwość interwencji zewnętrznej? To o jakiej sytuacji pokoju profesor mówi? Czy w swojej wypowiedzi profesor, może przez nieostrożność,  nie gwałci przypadkiem elementarnych zasad logiki?

         Chyba zrozumiałe jest, że skoro nawet profesor przyznaje, że miał świadomość, że istnieje możliwość interwencji zewnętrznej, to całkiem zasadne może być założenie, że również generał Jaruzelski miał też taką świadomość.  Co więcej, dlaczego generał nie miałby mieć tej świadomości daleko wcześniej niż profesor? Jaki był „punkt obserwacyjny” profesora, tego, co dzieje się na Kremlu a jaki był punkt obserwacyjny generała?           Nadto, dla  generała przewidywanie zagrożeń, planowanie różnych posunięć  to chleb codzienny i nawet obowiązek. Sztukę przewidywania i planowania rożnych uprzedzających  działań z zakresu bezpieczeństwa, dostrzegania różnych zagrożeń powinien  stale doskonalić,  bo to należy do jego profesji. Historyk zaś nie musi być w tej dziedzinie profesjonalistą, zajmuje się przecież tym, co już było  

        Ciekawe  w kontekście całej wypowiedzi jest inne zdanie: „ Jeśli spojrzeć na te 500 dni, trzeba stwierdzić, że nigdy w postępowaniu „S” głosy radykalizmu i braku rozsądku nie wzięły góry.”  

        Pięknie! 

        A według jakich lub czyich kryteriów głosy radykalizmu i braku rozsądku nigdy nie wzięły góry? Profesor na nikogo się nie powołuje, a więc zasadne jest domysł, że jest to jego ocena. I prawo do takiej oceny, jest jego świętym prawem i nawet nie wypada z tym prawem  dyskutować.

           Cały szkopuł tkwi jednak w tym, że to nie profesor Geremek decydował na Kremlu o czymkolwiek, nie profesor Geremek ani nikt z Polski nie definiował sytuacji w Polsce z kremlowskiego punktu widzenia, ale Breżniew ze swoją miłującą pokój i spokój świtą. To nie od oceny profesora Geremka zależało,  jak sytuację w Polsce oceniają kremlowscy władcy,  kierujący się własnymi, niezależnymi od profesora kryteriami ocen.  Polityka  to sfera interakcji między różnymi podmiotami. A różne podmioty polityki mogą mieć bardzo różne zdania na ten sam temat.  

            Czy Kreml podobnie oceniał solidarnościowe aspiracje? Skądże, widział rozwój sytuacji w Polsce pod wpływem Solidarności i jej sojuszników w Watykanie i Waszyngtonie jako najwyższe zagrożenie integralności swojego imperium. Więc jak tu można mówić o sytuacji pokoju?  

            Skoro już tak myślałem, byłem pewien, że i oni muszą tak myśleć – manifest życzeniowego myślenia J. M  Rokity, o czym pisałem w artykule o Mochnackim i generale Jaruzelskim, znajduje tu swój odzew w odniesieniu do władz na Kremlu.  

           Profesor Geremek sam mówi, że chodzi tu o możliwość ingerencji z zewnątrz To czym ta ingerencja mogła być spowodowana? Sytuacją pokoju w Polsce? To byłby absurd. Nie byłoby absurdem natomiast, gdyby zauważyć, że podmiot tej możliwej ingerencji wcale nie widział  sytuacji w Polsce, jako sytuacji pokoju. Tak więc, nazwanie przez Profesora sytuacji w Polsce sytuacją pokoju bez zastrzeżenia, że Kreml wcale tak tej sytuacji nie widział, a wręcz przeciwnie, widział rozwój tej sytuacji jako zagrożenie swoich imperialnych zdobyczy, jest najzwyczajniejszym przejawem myślenia życzeniowego.            

           Wszechwiedza narratora opowiadającego o historii rozciąga się w omawianej  wypowiedzi na wiedzę o tym, co rzekomo  faktycznie myślały władze na Kremlu. A przecież wystarczy poczytać kremlowskie dokumenty, by dowiedzieć się, co te władze o Solidarności myślały. Starałem się wstępnie sygnalizować ten problem w artykule: Solidarność „dwóch prędkości” – w oczach Kremla. 

           Do tanga trzeba dwojga. Władze na Kremlu wcale nie oceniały Solidarności tak, jak po ćwierćwieczu oceniał ją profesor historii.

 W sidłach kremlowskiej indoktrynacji  

  Aby uniknąć konfliktu, trzeba szukać kompromisu. Z kim kierownictwo Solidarności tego kompromisu szukało?  To bardzo ważne pytanie. Może z Kremlem? 

      „Posłanie do ludzi pracy Europy Wschodniej” (8 września 1981 r.), zapewne według profesora Geremka jako doradcy Solidarności, było wyrazem daleko idącego umiarkowania i głosem rozsądku. Ale co zrobić, kiedy taki umiarkowany i rozsądny głos przyjęty został na Kremlu, jak to określa profesor Paczkowski w swoim referacie [Operacja wprowadzenia stanu wojennego – przesłanki i przebieg; Internet] wręcz jako casus belli, po którym  Moskwa wzmogła nacisk i mnożyła żądania szybkiego rozpoczęcia akcji.

         Boso, ale w ostrogach! To posłanie było jakby prztykaniem niedźwiedzia w nozdrza.  

      „Umiarkowane” i „rozsądne” według profesora dążenia Solidarności były odbierane na Kremlu jako działania wymierzone przeciwko sowieckiemu imperium. Trudno byłoby  mówić, że Solidarność szukała kompromisu z władcami komunistycznego imperium w Moskwie.

        To kto pozostaje jako kandydat do rozmów Solidarności o kompromisie? „Kierownictwo polskie” (tak o polskich władzach mówiono na Kremlu) w Warszawie. 

          Można   zrozumieć rzesze  ówczesnych członków Solidarności, które spodziewały się, że „kierownictwo polskie” jest wystarczającym partnerem do rozmów o kompromisie,   bo imperialne władze na Kremlu  same wszak przez długie lata żywotnie zainteresowane były przekonywaniem polskiego społeczeństwa,  że przecież mamy własne, suwerenne  państwo. Ale jeśli to powtarzane jest dzisiaj, po dwudziestu przeszło latach od upadku sowieckiego imperium  i na dodatek w kręgach akademickich musi to budzić najwyższe zdumienie i zatroskanie nad stanem wiedzy wielu osób o tamtych latach.         Niewykluczone, że w zaświatach  Stalin czy Breżniew zacierają z ukontentowania ręce słysząc, jak długo efekty komunistycznej indoktrynacji  nadal  są żywotne  w przekonaniu polskich historyków, że już dawno  w środku sowieckiego komunistycznego bloku moglibyśmy mieć kwitnąca liberalną demokrację, z rozwinięta gospodarką rynkową, gdyby tylko polskie władze tego chciały. Potężny, konsekwentny, długotrwały wysiłek „wychowawczy” Wielkiego Brata  i nauczyciela nie poszedł na marne.          

         Zadać można w tym miejscu pytanie: właściwie dlaczego dopiero w !981 roku tylko od polskich władz zależeć mogło, jaki mamy ustrój polityczny w Polsce? Można domniemać, że  widocznie wcześniej polskie społeczeństwo przez zwyczajną gnuśność polityczną nie chciało  zmian i zadawalało się „demokracją socjalistyczną” zręcznie sterowaną z Moskwy. Gdyby społeczeństwo poprosiło Gierka, a może wcześniej Gomułkę, to niewykluczone, że ci zgodziliby się na zwyczajną demokrację, bez przymiotnika „socjalistyczna”.  

         A może już  od Bieruta i jego ekipy zależał kształt ustrojowy Polski a potem obywatele  tylko siłą przyzwyczajenia konsekwentnie głosowali na listy Frontu Jedności Narodu?

Część IV

Solidarność w oczach najmłodszych pokoleń

        Popatrzmy  na problem niepodległości z innej strony, od strony Solidarności, która chciała ją odzyskać i czuła się głównym - by tak rzec – podmiotem tych intencji. Jeśli jednak czegoś chcieć to także coś móc i coś musieć.

         Co więc Solidarność mogła? Mogła organizować strajki i to robiła.

         A co by musiała? Musiałaby się stać silniejsza od tych, którzy nam tę niepodległość zabrali. A kto tę niepodległość nam odebrał? Związek Sowiecki -  bezpośrednio, a pośrednio także, obecnie skłócone z nim  Stany Zjednoczone i Wielka Brytania. A więc Solidarność musiałaby stać się silniejsza przynajmniej od naszego Wielkiego Brata.

          I to nie silniejsza solidarnościową racją  moralną, bo na nią akurat kremlowskie serduszka nie były wrażliwe, ale argumentami  militarnymi lub gospodarczymi.   A czy Solidarność taką siłą  militarną była lub taką siłę posiadała? Wystarczy tylko policzyć ludzi: dziesięć milionów członków Solidarności  i kilkaset milionów obywateli sowieckiego imperium.  Sprawa beznadziejna. A uwzględniając potencjał militarny? Jeszcze bardziej beznadziejna. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze położenie geograficzne i swoisty stan okrążenia siłami sowieckiego bloku.

          To może posiadała siłę gospodarczą? Oprócz racji moralnych główną siłą Solidarności były strajki. Ale czy strajkami mogła poprawić swą siłę gospodarczą na tyle, by stać się równorzędnym  partnerem wobec moskiewskiego pryncypała oraz  w jakikolwiek sposób wiarygodnym partnerem dla rządów innych państw?  

          W czym więc w oczach najmłodszego  pokolenia nie tylko polskiego, ale i innych europejskich, nacji tkwią zasługi Solidarności w obalaniu komunizmu? W tym, że tego chciała? Owszem, to ważne, ale od kiedy samo chcenie wystarcza, by coś się spełniło? Czy młode pokolenia będą skłonne dopatrywać się czyichś zasług w tym, jakie miał intencje?

          Kto więc ma większe zasługi, czy ci, co bardzo chcieli i których za to cały świat  podziwiał, ale nie mogli, czy ci, co własnoręcznie rozbijali Mur Berliński i co także cały świat z zapartym tchem obserwował, ale  którym się udało? Są filmy, można to całemu światu przypomnieć.

          A jak przypomnieć zasługi Solidarności? W jaki sposób wojna polsko-jaruzelska mogła przyczynić się do upadku Muru Berlińskiego?

        Jakie wrażenie pozostanie w pamięci młodszych obserwatorów berlińskich uroczystości? Czym jest dla nich Solidarność? Ciekawostką historyczną, o której godzi się pamiętać. No więc bardzo obrazowo o tym przypomniano, ale nawet niemieckiemu kamerzyście nie udało się zachować stosownego dystansu w stosunku do personalnego  symbolu solidarnościowych intencji, do obecnego na uroczystościach byłego prezydenta Lecha Wałęsy.  I to także zostało przez kamery całego świata zarejestrowane.

         Między usadowieniem się na papieskim tronie kardynała Karola Wojtyły, powstaniem Solidarności a upadkiem Muru Berlińskiego istnieje ogromna luka w rekonstrukcji związku między tymi wydarzeniami. W odczuciu wielu ludzi jest on niekwestionowalny, ale jednocześnie niezwykle zagadkowy. Brakuje prób objaśnienia tego związku, które nie obrażałyby ludzkiego rozumu. Koncept wojny polsko-jałtańskiej jest właśnie próbą uzupełnienia tej luki i uczynienia minionych wydarzeń bardziej zrozumiałymi.

         Wydarzeń w skali globalnej oraz wydarzeń w samej Polsce. Do takiej rekonstrukcji teoretycznie jeszcze dość daleko,  a droga do niej wiedzie przez rozliczne przyczynki.

Drugi „cud nad Wisłą”

         Esej o duszy ludzkiej profesora Ryszarda Legutki  jest książką  pasjonującą i niezwykle  inspirującą. Mógłbym bez oporów podpisać się  pod dużymi partiami  diagnozy  stanu polskiej duszy, która w tej książce okazuje się  duszą bardzo polityczną i bardzo finezyjnie przedstawioną.  Nie mógłbym się jednak podpisać pod całością sygnalizowanej  etiologii tego stanu, ani pod wieloma konstatacjami, jakimi autor obdarza swoich czytelników.  No, ale na tym w końcu może polegać inspiracja.

         Jeśli ktoś podejmuje się konstrukcji  konceptu wojny polsko- jałtańskiej jako drogi do odzyskania niepodległości,  to siłą rzeczy interesować go musi problem relacji Polska – reszta świata. To zainteresowanie i związana z tym nadwrażliwość na określone kwestie  stały się powodem niemałych irytacji w lekturze przywołanej tu książki. Irytacji, ale i satysfakcji, jaka płynie z możliwości odniesienia się do zagadnień niezmiernie dla polskiej kultury politycznej ważnych i mistrzowskim piórem  przedstawionych.

        Dla ilustracji  złożoności  materii, w której się tutaj poruszamy, przywołam tylko  dwa fragmenty wypowiedzi profesora Legutki, które wiążą się z tematyką niniejszego artykułu poświęconemu myśleniu o polityce.  Z góry pragnę uprzedzić, że wcale nie sytuuję tej książki w rzędzie ilustracji życzeniowego myślenia. Wprawdzie według mnie nie jest jego elementów pozbawiona, ale jakby  na zupełnie już innym „teoretycznym piętrze” i trudno byłoby to pokazać bez rozlicznych zastrzeżeń. W takim kulturologicznym eseju nie zawsze głos narratora musi się pokrywać z głosem autora.

       Zamiast obszerniejszej dyskusji  sygnalizuję dwie  bardzo istotne fragmenty  wypowiedzi, które są  jakby dysonansem w ogólnym wydźwięku książki. Dysonansem słyszalnym wbrew deklarowanym w książce intencjom.

        Pierwszy fragment  dotyczy genezy Solidarności. Omawiając okres gierkowskiego konsumpcjonizmu profesor pisze:

Polska Gierkowska wydawała się raczej utrwalać system, niż przybliżać nas do jego upadku. Takie wrażenie było powszechne. Nikt lub prawie nikt nie spodziewał się wielkich ruchów społecznych i jeszcze na wiosnę 1980 roku dominowały nastroje ogólnego rozleniwienia. Sierpniowy wybuch zaskoczył wszystkich – władzę, obserwatorów politycznych, opozycjonistów, samych strajkujących i cały naród. To zaskoczenie można oczywiście traktować w kategoriach cudu lub tłumaczyć małą przenikliwością samych zainteresowanych. Rzecz jednak w tym, iż wybuch oglądany i interpretowany „ex post”  lepiej tłumaczy się hipotezą cudu, niż jakimikolwiek czynnikami strukturalnymi, których wówczas nie dostrzeżono. System mógł trwać dalej i jego dalsze trwanie nie byłoby ani niezgodne z istniejącymi realiami, ani urągające zdrowemu rozsądkowi. Można sobie zapewne wyobrazić bardziej efektywne i sprytniejsze działanie władzy komunistycznej, dające ustrojowi kolejne dziesięciolecia życia. [s. 54]

         Na czym mogłyby polegać wspomniane „bardziej efektywne i sprytniejsze działanie władzy komunistycznej’? Czy mogłoby ono w ówczesnych realiach zimnej wojny być bezkrwawe i mniej represyjne niż późniejszy stan wojenny? Z pustego i Salomon nie naleje. Apetyty konsumpcyjne rosły szybciej niż wydolność gospodarki całego sowieckiego bloku i rozdźwięk między oczekiwaniami w masowej skali, a możliwościami ich zaspokojenia postępował błyskawicznie. I już to było swego rodzaju bombą zegarową tykającą w systemie bloku sowieckiego.  Ale nie to jest tu głównym powodem mojego zastrzeżenia.

         Ważniejsze jest usytuowanie narodzin Solidarności w kategorii poznawczej cudu. 

         W wojnie polsko-bolszewickiej u zarania II Rzeczpospolitej żadnego „cudu nad Wisłą” nie było.  Był ogromny wysiłek militarny raczkującego po odrodzeniu państwa, wysiłek kierowany najwyższego lotu  myślą strategiczną i taktyczną  sztabowców  jego armii.

         Pojęcie „cudu nad Wisłą” pojawiło  jako propagandowa reakcja na niemożność zrozumienia tego, co się wydarzyło. Nie każdy umysł  jest zdolny do zrozumienia chwytów zastosowanych w grze wojennej.  Jeśli  rozpatruje się wygraną wojnę  kategoriach cudu, to jest w tym gest  intelektualnej kapitulacji przed rozumem tych, którzy tę wojnę wygrali.    

         „Byłem, zobaczyłem, Bóg zwyciężył” – powiedział skromnie Jan II Sobieski, który akurat do wyprawy  wiedeńskiej sie nie palił, ale skoro już podjął się wojennego zadania, to wykonał je z najwyższą starannością o wynik. Żadna boska pomoc na nic by się Sobieskiemu nie zdała, gdyby nie jego wodzowska wyobraźnia.

         Czy odwoływanie się do cudu w tłumaczeniu narodzin  Solidarności  nie jest pochopną kapitulacją intelektualną? Wyraźnej deklaracji takiej kapitulacji w cytowanej wypowiedzi nie ma, ale jest pewna jej sugestia. W tym mianowicie,  że nie daje się wytłumaczyć tych narodzin  jakimikolwiek czynnikami strukturalnymi. A według czyjej wiedzy o tych czynnikach strukturalnych? Obserwatorów zanurzonych w ówczesnych polskich realiach? A może dzisiejszych?

          A co z obserwatorami spoza Polski kiedyś i dzisiaj, a w tym i przedstawicielami młodszych generacji?  Czy zechcą się ukontentować odwołaniem się do cudu? Może podejmą własny wysiłek poznawczy i zdobędą wiedzę o nas samych i o naszej historii większą niż ta,  która jest w naszym posiadaniu, by robić z niej praktyczny użytek? Stąd już niebezpiecznie  niedaleko do statusu narodu wymagającego specjalnej troski.

          Jakie znaczenia dla powstania Solidarności w Polsce miała pierwsza papieska wizyta? Czy to zagadnienie nie jest intelektualnym wyzwaniem? Kto powinien się  podjąć tego wyzwania?  Czy tłumaczenie narodzin Solidarności przez odwołanie się do cudu jest prowokacją intelektualną czy tłumaczeniem przedwczesnym?

Umysły kontrolujących i kontrolowanych

          Zgadzam się z prawie całą zawartością myśli  poniższego fragmentu, znajdującego się w końcowym rozdziale książki. Nie zgadzam się zaś z określeniami, które w cytacie wytłuściłem:

Rozumiejące doświadczenie historyczne polega na rozpoznawaniu tego, co konieczne i co możliwe. Polska dusza przez dziesięciolecia została zdyscyplinowana tak mocno i tak boleśnie, że nadmiernie rozciągnęła obszar konieczności i nadmiernie zmniejszyła obszar możliwości. Ale przecież tak jak uczą się pojedynczy ludzie, tak uczą się narody. Nie ma powodu mniemać, że zatrzymaliśmy się jako naród na pewnym poziomie rozwoju i dalej nie ruszymy. Oczywiście, prawdziwym podmiotem uczenia jest pojedynczy człowiek, nie kolektyw. Jeśli w ogóle można mówić o uczeniu się kolektywów, to tylko w takim sensie, że w pewien tajemniczy i nie dający się kontrolować sposób opinie i postawy pojedynczych ludzi znajdują szerszą identyfikacje i zaczynają być traktowane jako reprezentatywne. Gdy te opinie i postawy są twórcze, wówczas dochodzi do ożywienia zbiorowości, gdy zaś podtrzymują istniejący stan uzależnienia, pozostawiają duszę tej zbiorowości w uśpieniu. [s.135]

         Dla kogo sposób, o którym mowa jest tajemniczy i nie dający się kontrolować? Czy ten sposób jest dla wszystkich jednakowo tajemniczy i jednakowo nie dający się kontrolować?

         Istota władzy państwowej od czasów faraonów po dzień dzisiejszy się nie zmieniła, zmieniały się tylko jej formy i przejawy. Każdy np. dbający o władzę satrapa będzie zabiegał, by zbiorowość, którą rządzi  „trwała w uśpieniu”. Jeśli taka satrapia istnieje odpowiednio długo, to znaczy, że  zabiegi władcy i jego świty są odpowiednio skuteczne, że w odpowiedniej mierze kontrolowalne są różne procesy i zjawiska zachodzące w społeczeństwie a w tym i dążenia różnych jednostek zabiegających,  by inni zechcieli się z nimi identyfikować.   

         Żywym przykładem może być Białoruś, gdzie tylko środowiska polonijne starają się nie pozostawać w „uśpieniu”. Co powiemy o białoruskiej duszy, o białoruskim społeczeństwie? Czy dla każdego białoruskiego obywatela, z prezydentem Łukaszenką włącznie, sposoby pozyskiwania chętnych wokół siebie do identyfikowania się z nim w określonych sprawach są jednakowo tajemnicze i jednakowo niekontrolowalne?

         Kolektywy, o których mówi profesor Legutko mogą liczyć 10 milionów ludzi, albo i 38.

Jeśli dla wyobraźni wszystkich ich  członków środki i metody pozyskiwania wokół siebie poparcia będą jednakowo tajemnicze i jednakowo niekontrolowalne, to taki kolektyw nigdy nie wybije  się na własną podmiotowość względem swego otoczenia.

         Naród polski przez stulecia pozbawiony był własnej, suwerennej państwowości. Czy nie jest to ewidentnym dowodem, że dla rozumu tych, którzy potrafili trzymać nasz  naród „w uśpieniu”  sposoby, aby opinie i postawy pojedynczych ludzi znajdowały szerszą identyfikację i zaczynały być traktowane jako reprezentatywne nie były aż tak bardzo tajemnicze, by nie znaleźć metod skutecznej kontroli i metod zapobiegania  przypadkom samorodnych prób wyłaniania się liderów z potencjalnie dużymi możliwościami pozyskiwania autorytetu w coraz to szerszym społecznie środowisku?

        Wspomniane metody kontroli i metody zapobiegania procesom uzyskiwania przez społeczeństwo własnej podmiotowości nie były  dlań z całą pewnością sympatyczne, ale to nie znaczy, że ich nie było, że nie były one przemyślane.  Kontrola i środki prewencyjne stosowane przez  ośrodki władzy imperialnej nad podporządkowanymi sobie społeczeństwami są kosztowne i nic dziwnego, że myśl kontrolujących jest żywotnie zainteresowana tym, aby kontrolowani możliwie w najmniejszym stopniu potrafili te metody kontroli i prewencji racjonalizować. Kuchnia sprawowania władzy jest zawsze pełna tajemnic przed tymi, nad którymi władza jest sprawowana.

        Po 4 Czerwca 1989 roku rozpadł się cały blok sowiecki. Wokół Polski nie ma żadnego z jej byłych sąsiadów. Polska w swoim nienaruszonym kształcie terytorialnym wyszła cało z największej geopolitycznej katastrofy XX wieku, jak to określił prezydent Putin.  Katastrofy dla świata względnie pokojowej. Czy to kwestia cudu, czy racjonalnej polskiej  polityki opartej na wiedzy  o realnie działających mechanizmach rządzących ówcześnie  podzielonym światem, o  mechanizmach racjonalne tworzonych przez jego największych włodarzy?

Esej o ciele polskim

       Skąd  w omawianej tu książce odwołanie się do cudu, powoływanie się na tajemniczość pewnych zjawisk? Można się o to pytać jej autora, a można ją potraktować jako zaproszenie do dyskusji, czy może jeszcze lepiej -  do  zbiorowego myślenia nad sprawami  Rzeczypospolitej.

       Odpowiedź na postawione tu pytanie sugeruje sam tytuł książki oraz pewna konsekwencja metodologiczna. Książka jest esejem o „duszy polskiej”, jest jej bardzo przygnębiającą diagnozą. W tej diagnozie autor stara się wskazać na przyczyny owego stanu, ale przyczyny najbardziej bezpośrednie, niejako namacalne powszechnemu doświadczeniu  społeczeństwa.

         Co jest postrzegalne w tym bezpośrednim doświadczeniu?  To oczywiste: system komunistyczny i jego polscy strażnicy. Co było zatem przyczyną czterdziestu lat obozowego statusu Polski? Istnienie  całej klasy tych strażników. Gdyby ich nie było, Polska byłaby zupełnie inna, takie jest rozpowszechnione dziś w Polsce mniemanie.

       Chyba we wszystkich współczesnych opracowaniach okresu PRL-u pojawia się np. wątek dezaprobaty dla ekipy Gomułki, który po okresie odwilży będącej u nas spóźnioną reakcją  związaną ze śmiercią Stalina, zahamował proces demokratycznych przemian, choć już nie przywrócił terroru w takim nasileniu, jaki panował przedtem. Skąd biorą się te pretensje?

      Między innymi stad, to moja propozycja odpowiedzi, że dotąd  nie powstał  przyzwoity Esej o ciele polskim.

      Owo  polskie ciało, to biologicznie  społeczeństwo polskie, terytorium  jakie zajmuje, polskie siły militarne, to polska gospodarka. Gdyby je równie przenikliwie opisać, jak to uczynił profesor Legutko w przypadku polskiej duszy, to wtedy okazałoby się, jak bardzo było ono zrośnięte z organizmem całego sowieckiego bloku, jak bardzo było odeń zależne. Obojętnie, czy po 56 roku rządziłaby ekipa takiego czy innego przywódcy, jego pole manewru było niezwykle ograniczone. Nawet sprawa terytorium nie była wówczas uregulowana.

        Stan polskiej duszy, jaki opisany jest w omawianym tu eseju, jest pochodną operacji dokonywanych na polskim ciele już od 1939 roku. To jest w omawianej książce silnie akcentowane. Ale akcentowane, czy nawet uwypuklane, to jeszcze nie znaczy, że klarownie objaśniane.

         O ile bardzo przenikliwie jest opisany proces swojego rodzaju karłowacenia się polskiej duszy pod wpływem  mechanizmów kontroli określonego ładu  podtrzymywanych przez powołaną do tego polską klasę polityczną, o tyle mechanizmy kontroli nad tą klasą są tylko wskazane i nazwane,  ale bez ukazywania  sposobów sterowania nimi z moskiewskiego centrum dowodzenia całym imperium. A bez znajomości tych mechanizmów niewiele da się objaśnić z tego, co działo się w Polsce w całym peerelowskim czterdziestoleciu, niewiele da się objaśnić z tego, jaką rolę odegrali Polacy w obalaniu berlińskiego muru, jaką rolę odegrała Solidarność i polska armia w pokojowym dla świata rozpadzie sowieckiego bloku.

Ucieczka spod buldożerów historii

         Ostatni rozdział swojego eseju profesor Legutko opatrzył tytułem Polacy i buldożery historii. Moim zdaniem  trafna jest uwaga, że od 1939 roku Polska była terenem przez który przesuwały się historyczne buldożery mające oblicza  niemieckiego nazizmu i sowieckiego komunizmu, a po wyzwoleniu – kapitalistycznego globalizmu. [s. 132]

          Nasuwać  się jednak  może  pytanie o to,  jakie dla Polski  oblicza miały buldożery historii w czasach Solidarności i stanu wojennego? W odpowiedzi posłużę się cytatem z okładki niedawno wydanej książki  Zimna wojna pod redakcją jej wydawcy Roberta Cowleya, zawierającej artykuły o najgorętszych momentach tej wojny:

Przez ponad pół wieku, od końca II wojny światowej, najważniejsze wydarzenia na świecie zależały od wyniku rywalizacji największych potęg militarnych w historii. Stany Zjednoczone i Związek Radziecki – nie przebierając w środkach – toczyły wojny rękami swoich sprzymierzeńców, walcząc o zachowanie i rozszerzenie stref wpływów. [Robert Coweley]

           Zimna wojna do samego końca toczona była rękami sprzymierzeńców. Czy Polska nie była w tym czasie obiektem zainteresowania Moskwy i Waszyngtonu? W jaki sposób to zainteresowanie się przejawiało? Waszyngton wspierał Solidarność środkami „na propagandę i opór”, Moskwa wspierała „polskie kierownictwo”, by skutecznie utrzymywało przyzwoity porządek.

           Waszyngton zajmował się poprawianiem bojowych  nastrojów „polskiej duszy”,  Moskwa skrzętnie zajmowała się stanem „polskiego ciała”. Czy to zainteresowanie Polską przez centra decyzyjne dwóch  mocarstw było bezinteresowne?

           Kiedy zdaniem amerykańskich badaczy miał miejsce  jeden z najgorętszych momentów zimnej wojny, gdy przed światem ponownie stanęło widmo nuklearnej hekatomby? Półtora roku po wprowadzeniu stanu wojennego, w 1983 roku. Roku drugiej pielgrzymki papieskiej do Polski.

            O skali napięcia może świadczyć to, że zestrzelenie przez sowieckie myśliwce  południowo-koreańskiego samolotu z 269 pasażerami było na tym tle zaledwie niewielkim incydentem,  niemal z  ulgą przyjętym przez stronę amerykańską,  że była to po prostu pomyłka. Co o tym wiedziała  światowa opinia publiczna? Co o tym wiedziała Solidarność? Czy o wszystkim wiedział papież? O wszystkim wiedział generał  Jaruzelski? Co wreszcie wiedzieli o tym dzisiejsi jego przeciwnicy?

            A jednak Polakom udało się tym razem umknąć z pola starcia tych nuklearnych buldożerów historii. Umknąć zachowując swe „ciało i duszę”. Nadwerężone  ciało i nadwerężoną  duszę. Ale i jedno, i drugie.

          Na scenie geopolitycznych rozgrywek Solidarność jako wielomilionowy ruch odegrała o wiele większą rolę, niż jest to czytelne dla młodszych pokoleń w Polsce i na Zachodzie. Nie da się jednak tego pokazać przypisując jej zdolność do intelektualnie  suwerennego poruszania się między tymi dwoma buldożerami i ich operatorami.  Jak  liderzy Solidarności  mogli odczytywać sygnały płynące od operatorów  tych buldożerów?

          Do ich trafnego odczytywania  potrzebna była wyobraźnia polskiego papieża i polskiego dowódcy polskiej armii. Jeden mógł zabiegać przede wszystkim  o polską duszę, drugi – przede wszystkim o polskie ciało.

          Obydwaj wspomniani  operatorzy, powołując się na misję niesienia światła cywilizacji  wysyłali do Afganistanu sygnały o chęci pomocy  niemal  w tym samym czasie co do Polski. Ręce o pomoc wyciągnęły się stamtąd  w obydwu kierunkach. W tym nieszczęsnym kraju zginęło już przeszło dwa miliony osób. I giną do dziś. To efekt działania buldożerów historii i subtelności ich operatorów.                          

 

Źródła cytatów:

  1.  Rozumiem decyzję Jaruzelskiego:  Marek Wałkuski rozmawia z Aleksandrem Haigiem, Wiadomości 14,12. 2006; trudno dziś znależć wygodny odsyłacz do pełnego tekstu wywiadu.
  2. Jaruzelski  chciał, aby wszystko pozostało po staremu, Z  profesorem Wojciechem Polakiem rozmawiali:  Jacek   Hołub i  Mariusz Orkowski http://torun.gazeta.pl/torun/1,70709,3793314.html
  3. Tadeusz Kazimierz Mróz: Naród musi pamiętać. Doświadczenia i refleksje, wyd: Wektory, Wrocław 2006, ISBN 83-922896-1-7  (9788-83-922869-1-6)
  4. Paul Kengor: Ronald Reagan i obalenie komunizmu. Zbliżenie na Polskę. AMF Warszawa 2007, ISBN 978-83-60532-06-5
  5. Bronisław Geremek 1: histmag.org/?magazyn=3&id=828 
  6. Bronisław Geremek 2: http://www.dziennik.pl/polityka/article14427/Solidarnosc_przetrwala.html
  7. Andrzej Paczkowski: Operacja wprowadzenia stanu wojennego – przesłanki i przebieg, http://www.ipn.gov.pl/portal.php?serwis=pl&dzial=2&id=4320&poz=2
  8. Ryszard  Legutko: Esej o duszy polskiej, wyd: Ośrodek Myśli Politycznej, Kraków 2008, ISBN 978-83-60125-44-1
  9. Zimna wojna, Pod redakcją Roberta Cowleya, wyd. Świat Książki, Warszawa 2009. ISBN 978-83-247-0737-9