JustPaste.it

Stresss

Wciąż gdzieś czytam, że źródłem zdrowego życia jest brak stresu.
Mój lekarz powtarza: proszę się nie stresować, pani Kasiu i…przepisuje mi tabletki uspokajające.
Czytam znów, że stres jest przyczyną 90 procent chorób, więc pewnie moja alergia („na wszystko! Na otoczenie”, jak mówi pani farmaceutka w „mojej” aptece pod domem) tez ze stresu się wzięła. Na otoczenie??? No to się pytam:
Jak uniknąć stresu?
Umrzeć.
Po prostu.
Bo życie bez stresu to jakiś oksymoron jest, jakiś monthy pyton, jakiś paragraf 22.
Po prostu niemożliwe.
Dla niektórych stres to adrenalina, taki napęd życiowy, pobudzacz i wzmacniacz i dopalacz.
Dla mnie jakoś nie.
Ja mam dość.
Mnie jakoś stres nie dopinguje ani nie wzmacnia.
Ale paragraf 22 istnieje -  zwłaszcza w medycynie: kiedyś mój lekarz poszedł na urlop. Dzwonie do niego, żeby się umówić, a on mi podaje numer telefonu do swojej zastępczyni. No to idę. Pełna obaw. Słusznych, jak się okazuje.
Pani w zaawansowanej ciąży, jakby miała zaraz urodzić, przyjmuje w gabinecie.
Mówię, że przysłał mnie profesor X, ponieważ jest na urlopie a ja potrzebuję receptę.
Pani patrzy na mnie, wzdycha i zaczyna wywód - jakby żywcem wzięty z „Poradnika Domowego” – że mam wietrzyć sypialnię, nie palić i nie oglądać przed snem filmów, wziąć kilka głębokich oddechów i zrelaksować się.  I WTEDY NA PEWNO zasnę jak niemowlę, stres się ulotni, wszystko będzie dobrze, mówi pani.
A mnie szlag trafia i niestety odpowiadam, że sypialnie to ja wietrzę ciągle, bo bez uchylonego okna nie zasnę nawet ciężką zimą i nie byłoby mnie tutaj, gdyby mi wietrzenie wystarczało!
- Bez stresu, proszę - odpowiada pani lekarka - No, bez nerwów. Może melisa? Albo chmiel? Tylko nie ten w butelce. Będzie dobrze - powtarza jak papuga.
Wychodzę ( z recepta, bo w końcu po wykładzie raczyła mi wypisać) i już zamykając drzwi słyszę: „wietrzenie, niech pani nie zapomni o wietrzeniu”. Już miałam syknąć, żeby sobie mózg przewietrzyła, ale jakoś się powstrzymałam.
Potem wraca mój lekarz i mówi: eee, ona jest nowa, nie zna się. Tabletki są po to, by pomagać. Ona jeszcze tego nie wie”.
I znów przepisuje mi antystresowe pigułki trzęsąca się ręką. Bo, jak mówi, ma stres. Kłopoty administracyjne w szpitalu, którym zarządza.
Ale przynajmniej nie bredzi o wietrzeniu. Za to - zupełnie jakby zapomniał, że przychodzę do niego od czterech lat - mówi: „żebyś się tylko nie uzależniła”.
Od tabletek antystresowych, które: uzależniają po miesiącu i oboje wiemy, że recept będzie przybywać. Stresów też.
Żeby było weselej, owe tabletki są prodepresyjne, więc ta sama firma produkuje leki przeciw depresji, zatem mój lekarz przepisuje mi jeszcze antydepresant (‘najnowszej generacji, wcale nie uzależnia, żadnych skutków ubocznych”) i, oczywiście, mówi: ale pamiętaj, żebyś się tylko nie uzależniła”. I umawiamy się na kolejną wizytę.
A na koniec, jakby od niechcenia, dodaje:„ właśnie byłem na oddziale tych wiesz no, tych co to wychodzą z uzależnienia od tabletek uspokajających. Horror!!!”
Bardzo mnie pocieszył.
Nic nie powiedziałam, bo przecież ma stres.

Może niech sobie zażyje jakąś tabletkę? W końcu one "są po to, by pomagać".