JustPaste.it

Płeć piękna za kierownicą

Jakiś czas temu skoczenie rano po bułki lub na szybkie zakupy, nie sprawiało mi problemów. Spacer to samo zdrowie. A jak się jest zmęczonym autobus nie zając, przyjedzie następny.

Jakiś czas temu skoczenie rano po bułki lub na szybkie zakupy, nie sprawiało mi problemów. Spacer to samo zdrowie. A jak się jest zmęczonym autobus nie zając, przyjedzie następny.

 

Od jakiegoś czasu jednak, a właściwie od momentu, kiedy to wszyscy znajomi zaczęli mnie uświadamiać (czyli podwozić gdzieś czasami), dlaczego rano lepiej jest podskoczyć gdzieś samochodem zamiast się trudzić pieszo, mam z tym problemy.  I to nie tylko rano. Na uczelnie też jakoś trudniej się wybrać. Wieczorem gdzieś wyjść. Spacery już tyle radości nie sprawiają, a wszystkim autobusom zmieniono chyba rozkład jazdy... 
Właśnie w trakcie oczekiwania na jeden z nich, podjęłam ważną decyzję. Idę na kurs prawa jazdy. Podobno podjęcie decyzji, to połowa sukcesu. U mnie niekoniecznie. Ze znalezieniem odpowiedniej szkoły problemu nie było. Wystarczy zajrzeć na odpowiednią stronę internetową. Pozostaje jednak fakt, że jestem kobietą. I proszę sobie nie myśleć, że jestem uprzedzona, że uważam, że kobiety jeżdżą gorzej. Nie, wcale nie. Wręcz odwrotnie, uważam, że jeżdżą lepiej. Solidaryzuje się ze wszystkimi rajdowcami płci pięknej. Sama zresztą mam sporo znajomych, które, można powiedzieć za kółkiem się urodziły. Jednak ja zdecydowanie do tej części kobiet nie należę.  Szybsza jazda przyprawia mnie o dreszcze, a samo odpalenie samochodu, to dla mnie już spory wyczyn. I u mnie w rodzinie kobiety chyba już tak mają. Mama mimo, że prawo jazdy posiada od lat 20, siedziała w tym czasie za kierownicą może 3 razy. Więc w moim przypadku kurs prawa jazdy to w istocie zmaganie się rodzinną tradycją, żeby nie napisać genami. Ale decyzja została podjęta, trzeba iść za ciosem, choćby był bolesny. Zajęcia teoretyczne nie szły mi źle. Chodziłam, słuchałam, notowałam. Humor mi się zdecydowanie poprawił. Łatwizna... o co tyle krzyku było. Testy wewnętrzne szybko poszły i bez problemów. Zadowolona więc niczym alpinistka zdobywająca koronę świata, bez żadnych podejrzeń pojawiłam się na pierwszej jeździe. I tu moje marzenia o formule 1 legły w gruzach. O jakże naiwnym byłam stworzeniem. Samochód to podstępna bestia,  która tylko czeka na to, aż pomylę bieg, albo za szybko zdejmę nogę ze sprzęgła. Zaraz warczy, fuka i odmawia dalszego poruszania się, niczym obrażony rumak w bonanzie, jakby co najmniej nie tą wodę przy wodopoju otrzymał. Na drugą jazdę szłam już przygaszona, jednak bogatsza o dobre rady całej rodziny i większości znajomych. Kilka głębokich wdechów i wsiadam. Na początku nawet wydawało mi się, że okiełznałam już bestie jak prawdziwy zaklinacz koni. Instruktor był jednak innego zdania, więc przygoda i tym razem zakończyła się na nauce ruszania. W końcu przyszedł czas na trzecią i ostatnią próbę. Ostatnią wcale nie dlatego, że nagle obudziły się we mnie zdolności Kubicy czy Hołowczyca. Po opanowaniu manewru ruszania, wyjechałam na miasto. Jak się okazało, za wcześnie. Łatwiej byłoby chyba pokonać dżungle bez kompasu, niż wyjechać z niektórych skrzyżowań. Na jednym z nich moja przygoda z „rumakowaniem”  się skończyła. W ogólnej atmosferze radosnych krzyków, dźwięku klaksonów i innych „miłych epitetów” opuściłam auto i instruktor pojechał dalej sam. Zła na wszystkich dookoła, no bo przecież to nie moja wina, udałam się na przystanek autobusowy. Przyzwyczajeń lepiej szybko nie zmieniać, prawda?  I dopiero wtedy dotarła do mnie jedna rzecz. Przecież jestem kobietą! Wyrzuciłam szybko rozkład jazdy busów do kosza i galopem udałam się w pogoń za odjeżdżającymi już na zielonym świetle marzeniami.