JustPaste.it

W obłokach mirażu

czy warto zatrzymywać cokolwiek na siłę? Zbyt mocno ufając temu, co już było, można przeoczyć ewolucję teraźniejszości.

2 lipiec 2003- tego dnia próbowałam coś odnaleźć, ale mi się nie udało. Zaczęło się od tego, że wysiadłam z pociągu i poszłam w stronę, w którą nie szedł nikt. Chciałam tylko pójść do kasy kupić bilet powrotny, a ludzie mijający mnie jakoś dziwnie na mnie patrzyli.  Po chwili dowiedziałam się , dlaczego: w miejscu, gdzie kiedyś była kasa i poczekalnia stał zdewastowany budynek bez okien i z wyłamanymi drzwiami.

Prowadził do niego zarośnięty chwastami chodnik, na który już nie weszłam z ostatnich stopni kładki. Stałam przez chwilę wgapiając się w dziurę, którą kiedyś wchodziło się do środka. Dopiero teraz rozejrzałam się i zobaczyłam, że stoję w obcym mi miejscu. Wtedy ogarnęło mnie coś nieokreślonego. Coś mi uciekło, a ja nie wiedziałam nawet, gdzie tego szukać.

Ruszyłam z powrotem, tym razem uważniej patrząc na otoczenie. Byłam zagubiona, gdy w miejscu, gdzie kiedyś czułam się jak w domu musiałam kogoś spytać, gdzie mogę kupić bilet. Poszłam tam i omal nie zabiłam się o drzwi usiłując pchnąć je do środka, kiedy chciałam tam wejść. Zawsze tak się otwierały. Teraz były inne i należało je pociągnąć. Kupiłam bilet i zastanawiałam się, co zrobić z czasem do odjazdu pociągu.

Przyszła mi na myśl biblioteka, gdzie w czytelni czekaliśmy zwykle na pociąg całą paczką. Ucieszyłam się, odnajdując w tym jakiś w końcu znajomy fragment. Rozpędziłam się do drzwi, na których wisiała tabliczka "biblioteka zlikwidowana", a pod spodem była druga: fryzjer. Powlokłam się do sklepu z nadzieją, że chociaż tam może nadal jest sklep. Zdziwiona własną decyzją kupiłam czekoladę deserową, której nie lubię, żeby ją zjeść w ramach obiadu. Nagle rozdrażniona wrzuciłam ją do torby i wpadłam na genialny pomysł: pójdę do lasu, tam gdzie chodziliśmy razem. Odnajdę nasze miejsce i to będzie coś, co pozwoli mi znowu być tutaj u siebie.

Minęłam kilka znajomych ścieżek i szłam w stronę polany. Po drodze mijałam kwiaty, które on zrywał dla mnie zawsze jak tu byliśmy, ale nie miałam ochoty zerwać teraz żadnego z nich, żeby przytulić go do twarzy i przypomnieć sobie radość, jaką zawsze mi sprawiał ten drobny bukiet zbierany na torach. Dotknęłam tylko piołunu, to jego gorzki zapach chciałam poczuć.  Zaniepokoiło mnie to trochę, ale szłam niezrażona dalej wierząc, że to przecież tylko kwiaty, a ja idę tam, gdzie byliśmy kiedyś szczęśliwi. W końcu doszłam.

Stanęłam nad kamieniem, na którym siadaliśmy i na coś czekałam, nic się jednak nie objawiło. Nie wiem, czego chciałam, ale byłam zawiedziona, że nie ma nawet jaszczurki, która z ociąganiem ustępowała nam miejsca, gdy nasze cienie padały na rozgrzany kamień, zwykle należący do niej. Usiadłam podciągając kolana pod brodę i oplatając je ramionami.  Patrzyłam wokół próbując przywołać jego obraz stojącego przede mną. Zsunęłam się na ziemię opierając głowę o kamień, w znajome zagłębienie, które pozwalało swobodnie odchylić się do tyłu.

Przypomniałam sobie coś: kiedyś prawie się tutaj kochaliśmy. Chociaż dzisiaj nawet zapach lasu był inny; przypomniałam sobie, jak promienie słońca dosięgnęły moich piersi. Niestety nic więcej, żadnych emocji, nie przyspieszył mi puls, nie chciałam przeżyć tego jeszcze raz.  A chyba tak powinno być-jeśli kogoś kochasz, kochasz miejsca, gdzie byliście razem i kawałek suchego liścia w kartkach wspólnie czytanej książki. A teraz zamiast ciepłego uśmiechu i zatopionego we mnie spojrzenia widzę tylko jego zaciśnięte usta i czuję obojętność, z jaką przyjmuję tak rzadko oferowane dwulicowe gesty.... właściwie czego?....

Nie chciałam tam dłużej zostać, bo przypomniałam sobie, że miałam tego nigdy nie zapomnieć, miałam uśmiechać się na widok płatków znajomego kwiatu, miałam być z nim zawsze szczęśliwa tak jak wtedy.

Uciekając z tamtego miejsca, zwolniłam: przecież pamiętam, nie zapomniałam, jak spleceni w objęciach wracaliśmy z powrotem, nie zapomniałam, że to były te kwiaty. Tylko dlaczego teraz ich nie chcę, a nagie piersi na odludnej polanie budzą tylko zażenowanie?  Żałowałam, że tam poszłam,nie udało mi sie odnaleźć tego co chciałam. Zamiast tego kilka faktów zaczęło intensywnie domagać się uznania ich istnienia.  Z ulgą wsiadłam do pociągu. W domu rzuciłam na stół gałązkę, na widok której spytał:

- co to?

- piołun.

-po co ci?

- chciałam osłodzic sobie życie z tobą- uśmiechając się popatrzyłam mu w oczy.

- jak zwykle jesteś pusta-rzucił przez ramię wychodząc tradycyjnie upić się do nieprzytomności.

"Nie wiem, czy nadal się cieszę, że wróciłam do domu" pomyślałam patrząc na drzwi, za którymi zniknął.

 

I tak sobie myślę: czy warto zatrzymywać cokolwiek na siłę? Zbyt mocno ufając temu, co już było, można przeoczyć ewolucję teraźniejszości. Zdaje się, że to zrobiłam, ale tamten dzień, na tej samotnej wycieczce w lesie, uświadomił mi, że piękno i szczęście też zostają odarte z lśniących szat i nabierają odcieni szarości. Tylko od nas zależy, czy i jak szybko to nastąpi.

Niestety w opisanym przypadku dotyczy to związku, a tam, gdzie jest co najmniej dwoje, dwoje powinno nad tym pracować. Otrzeźwiałam wtedy w tym lesie, otworzyły mi się oczy na to, co powinnam zauważyć już dawno temu.

A może nie znajdując tam niczego, co nadal pozwoliłoby mi wierzyć, że jest dobrze, dosięgnęłam dna od którego w końcu się odbiłam?.... Bo dzisiaj potrafię kształtować swoją rzeczywistość, nie pozwalam już ciągnąć się gdziekolwiek, w obłokach mirażu wyłapując drobiny podrabianego szczęścia.