JustPaste.it

Moje polskie zmagania - "SARMATY I SCYTY".

Powieść tę aż cztery wydawnictwa odrzuciły jako "niepatriotyczną" i "antypolską". Wisi przy niej ta łatka. Może słusznie?

Powieść tę aż cztery wydawnictwa odrzuciły jako "niepatriotyczną" i "antypolską". Wisi przy niej ta łatka. Może słusznie?

 

 

Pozwalam tu sobie naśladować Macieja Strzyżewskiego. Kto wie, czy ten obyczaj nie powinien zadomowić się na EIOBIE.

 

Fragmenty powieści „Sarmaty i Scyty”

 7.

             Historia, jak panienka, chciałaby uchodzić za cnotliwą. Czyni więc starania, by wiele przemilczeć. I to, jak panience, nie bardzo jej się udaje. Obie nie są stworzone dla cnoty, nie są też dla milczenia. Cnotliwa, milcząca panienka − to dopiero historia. Najbardziej godne współczucia są sny adoratorów.

Trudne, beznadziejne było lato czterdziestego drugiego. Jakby kto piołun ssał. Zwycięzcy nie podziwiali lata, zajęci byli zwyciężaniem, mającym dobry wpływ na szybki obieg krwi. Łzawe listy do matek zaczęli pisywać jesienią. Matki nie są od tego, by podziwiać zwycięzców. Od tego są, by koić przegranych.

Z zakurzonego kaspijskiego portu Krasnowodsk, śmierdzącego rybą i rozpaczą, odbijały beznadziejne transporty z pozbawioną broni i nadziei armią, która nigdy armią nie została. Gdy odbił ostatni transport, ujawnił się dezerter. Podpułkownik, szef sztabu dywizji. Inni dezerterowie w tej sprawie nie występują.

Śmiesznie pomyśleć, że podpułkownik−dezerter pierwszy, z własnej woli trafił na front. I najkrótszą drogą powrócił do kraju. Widać, zapamiętał trochę ze szkolnej geografii. Szkolna wystarczyła. Inni, którym geografia pomieszała się z polityką, zostali klientami osobliwego biura, Polish Militant Cook Office, War−time. Siedziba − Londyn, Hotel Rubens.

Cezar na białym koniu nie rzekę przekroczył, ale Zgniłe Morze. Biały koń z legendy był szyderczym darem barbarzyńcy. Jadąc przez Via Aurelia jak zwyczajny turysta, cezar połapał się, że chodzi o inną stolicę.

Lato owego roku było piękne, chociaż beznadziejne. Nie rezygnowało z uroków. I wiele, wiele grzechów popełniono owego lata. Jak to na wojnie, prawie wszystkie grzechy były śmiertelne. Cnoty też, bez wyjątku.

Lilli Marleen z latarnią koloru krwi nie zaliczała się do grzechów.

Potem nastąpił  przełom. Wielka Zmiana Warty. To może bardzo dziwne, choć jednak prawdziwe. Im dłużej o tym myśleć, tym ubywa zdziwienia, tym więcej widać prawdy. Ale przychodzi chwila, że już się nie chce myśleć, że tej prawdy za dużo.

Czy zejście z posterunku to jest ciężki grzech? Może to zasługa? Może zależy od tego, czego się pilnuje? Od tego, kto ustawił? Gdy wbrew rozkazowi, bez wiedzy dowódcy warty, sam rozprowadzający zwinie posterunek − ma o nim milczeć historia, czy krzyczeć sąd polowy?

Fraucymer i sodalicja formowały beznadziejną armię, która nie została armią. Do Buzułuku i Krasnowodska nie wszyscy zdołali dotrzeć.

Więc potem przyszli ci, którzy jedno opium zastępowali drugim. Hartowani, twardzi. Zjawili się po przełomie, już w czterdziestym trzecim. Ten rok powołał ich do życia, chociaż ich nie zrodził. Historia zrobiła im miejsce, następnie wyparła się tego.

Brak cnoty bywa ogólnie znany, nigdy nie udowodniony. Trudno udowodnić, że coś nie istnieje.

Znaczenia przypadku w historii nauka nie rozstrzygnęła. Klientów biura podróży skierowano pod palmy, bo ziemia okrągła i czym dalej, tym bliżej. Wojna polega na tym, że się nosi broń, szelki i akselbanty. Strzelanie do wroga wcale nie jest konieczne.

Czerwone maki, później, cezara wykreowały na wodza. Wodza jednej bitwy i wielu skrwawionych batalionów. Legendy powstają z nadmiaru krwi w okopach i braku zasług w sztabach. Im więcej krwi, mniej zasług, tym bardziej uporczywa legenda. Dzieje Pierwszej Pancernej legendą się nie stały. Zasługi sztabów polegają na tym, by krwi w okopach było jak najmniej.

To był ważny rok, czterdziesty trzeci. Pierwsze gwiazdki na pagonach, pierwszy pluton w garści. Pluton! Wtedy się zdawało, że wszystko jest po raz pierwszy, że cały świat i życie dopiero się zaczynają. Że tego, co było przedtem, w ogóle, wcale nie było.

Zbornych obozów za drutami, bydlęcych wagonów, strojbatów pod bombami, kotłów wędrujących po stepie, rozbijanych i wciąż nie rozbitych. Końskiego ścierwa w brzuchu, wron pieczonych w popiele. Nie było, niczego nie było!

Pierwszy pluton to jak pierwsza dziewczyna w tańcu, o której wiesz, że jest, że będzie twoją − wydaje ci się, że na całe życie. Idziesz z nią jak opętany, w noc i miłość, w życie i śmierć. Bywa, że nie masz czasu się zbudzić. Kula nie budzi − usypia.

Dowódcą kompanii był ruski Hiszpan, Ruiz. Kochał Tatianę tak samo jak Oniegin i tak samo był smutny. Miał pękniętą gitarę, serce też pęknięte. „El novio de la muerte” − śpiewał wieczorami. To było przed bitwą.

Pierwszy pluton w natarciu. Gdy huk niebo rozświetlił, piachem salw zgrzytnął w zębach, znów poczuł się żołnierzem i poszedł jak inni, nawet nieco z przodu, od tego był dowódcą. Opętanie sprawiło, że zapomniał się bać. Przedtem pamiętał. Znał humor sojuszników, wiedział – prawdą żartują. Dla dowódcy plutonu na froncie − trzy tygodnie życia. Całe dwadzieścia dni! Dwudziesty pierwszy pozostaje w rezerwie. Na pogrzeb lub drogę do szpitala. Czasem się poszczęści.

Samej bitwy właściwie nie spamiętał. Kilka dni bałaganu. Rzeczka, za rzeczką wieś, potem bagnista łąka. Może łąka najpierw. W powietrzu pszczoły gorące. Chałupy wylatują w górę, rozsypują się w locie. Biel ustępuje miejsca najczarniejszej czerwieni. Po rozwierzganym polu tu i tam pełgają ogieńki, niby gromada oszalałych krasnali. Przybiegają łącznicy. Naprzód, tylko naprzód. Czy wydawał w ogóle jakieś rozkazy?

Brzeźniak po prawej, lewej, bateria rozstrzeliwana przez czołgi. Bateria znikła, połowa czołgów kopciła kolorowo. Nagłe krzaczki koło nich to były wybuchy. Kaliber taki, że czołgi się wywracały, nawet nie trafione. Nie czekały trafienia. Zabity zając pod brzózką, łapkami się trzymał za głowę: ludzie, co wy robicie?

I ta euforia: do diabła z karabinami p−panc! Mamy teraz armaty niby wawelskie smoki. Pancerne siedemdziesiątki szóstki, osiemdziesiątki piątki − nawet w szykach piechoty. I najważniejsze: my atakujemy. Nareszcie my. Lepiej albo gorzej, nareszcie my. Więc naprzód, naprzód, ura.

Nie wszystko było takie, że naprzód, że ura. Bo życie stało się wtedy tak jakby podwójne, dwoiste. Inny sens w boju, inny na zapleczu. O tym się nie mówiło, to się wiedziało. Żołnierz, jak czajnik z wrzątkiem, gdzieś musiał wykipieć. Najbardziej prosto, bezpiecznie, najłatwiej było w boju.

Więc tak, po tej bitwie − wydział polityczny. Nie, żeby tam z pułku. Z dywizji przyjechali. Wieźli jak przestępcę, z wymierzonymi lufami. Skąd mieli wiedzieć, czy na awans wiozą, czy na rozwałkę. Wykonywali rozkaz. Zwyczajni żołnierze.

Nie warto ukrywać, przemknęła myśl: „może wiać?” Ale czuł się niewinnym,  też i zasłużonym, więc jakże, po co wiać? Było to głupie, niemrawe, ale odruch zdrowy. W kodeksie wojskowym paragrafy ułożone niby jajka w koszyku. Bo to wiadomo, czy istnieją niewinni?

Sojusznicy mawiali, że niewinni to trudny gatunek, wszystkiego można się po nich spodziewać. Dlatego wsiech niewinnych dawno posłali do tiurmy, sami winni zostali. I proszę − jaka siła!

Prawda, w niewinności żadnej siły nie ma.

Drewniana, belkowana, czort wie, kurna chata z wyślizganą podłogą, taką do nóg połamania. Kręty dym uwilgłej machory, gęstszy niż opar nad bagnami. W kącie dowódca pułku z łapami jak pancerfausty. Dalej przy stole politruk, zastępca dowódcy dywizji. Zapachniało sądem i gorzałką. Brakowało dowódców kompanii, batalionu − zginęli, nowi nie zdążyli objąć. Kurz po bitwie nie całkiem jeszcze osiadł.

I nerwy, i to widzenie poczwórne do tyłu i na boki. Politruk – młotkiem przez łeb.

− Gdzie wasz zastępca, poruczniku?

− Zastępca? Znaczy, chorąży politruk? Ostatnio widziałem go przed walką, nim wyszliśmy z okopów. Pewnie zginął, meldowałem.

− Nie zginął on, gołubczyk, nie zginął. Caluteńki łajdak. Zdezerterował wasz zastępca do spraw politycznych.

− Zdezerterował? Jak to, zdezerterował?

− Tak to. Na tyłach Frontu go łapli jako dywersanta. To on, że nie dywersant, oficer z polskiej dywizji. Kiedy przyszedł meldunek, dowódca się wściekł. Dla nas wsio ryba, kiedy ryb nie staje.

− W Mierei po bitwie, obywatelu majorze, pływa ryb jak śmiecia.

− Z tych ryb, gołubczyk, uchy nie uwarzysz. Nie odróżnisz, która zatruta, która poległa. Nam nie o takie rybki chodzi. Jest rozkaz, żeby pluton był twój. Tak i przygotuj dziesiątkę strzelców. Nim rosa opadnie, ma być po wszystkim.

− Tak co my go, rozstrzelamy? Musi być sąd, obrona...

Politruk zgrzytnął zębami, jakby naprawdę były hartowane. Dołożył kułakiem po rozchwiejnym stole.

− Nie sądu potrzeba, gołąbku, wyroku potrzeba. Taż my nie takich ludzi bronić mamy, nasze zadanie bronić się przed takimi jak on. Swołocz szybkonoga, patrzaj go, dokąd zaleciał!

− Ale tak, po prostu rozstrzelać?

− Iluś ludzi stracił w boju? Liczyłeś, poruczniku?

− Liczyłem. Wszystkich kolejno w pałatki owijałem. Teraz będę listy pisał, jak rodzina za nami. Jak przed nami, nie będę pisał.

− Co napiszesz?

− No, że na polu chwały, że bohatersko, za ojczyznę...

− Ludową, poruczniku!

− Może być, że ludową. Oni nie odróżniają, obywatelu majorze. Padli za taką, jaka będzie. Dwunastu. Dwudziestu trzech rannych. Czterech zostało w szeregu. Mój pluton to wszystko, co z całej kompanii zebrałem.

− Nie bojsia, uzupełnią przed świtem. Widzę, żal ci ludzi?

− Żal.

− I dezertera żal?

− Jaki on tam dezerter, obywatelu majorze! Całą swoją mądrość z broszurek wyczytał, ale tą mądrością w ataku się nie strzela. Jak zobaczył esesów, bergmany i tygrysy, poniosło go w diabły ze strachu.

− Jakby nie poniosło, może by ci mniej ustrzelili.

− Jak to mniej?

− Bo może chorąży z tego samego strachu dwóch albo trzech Niemców by zabił, nim by go tygrys rozjechał.

− I za to go rozstrzelamy? Za niespełnione życzenia?

− Wesołyś ty, poruczniku, wesoły. Za niespełnione życzenia. Dobre! Politycznie słuszne. Za to go rozstrzelamy, za niespełnione życzenia.

Taki był nagrobek siedmiodniowego politruka.

Dowódca pułku wstał, zadem ławę obalił. Wyglądał niby kogut, który dożył niedzieli, ale rosołu żałuje. Wycelował jeden z pancerfaustów, jakby faktycznie tygrysa miał przed sobą. Znowu wionęło gorzałą i tym bagiennym czosnkiem. I machorą, od czosnku gorszą.

− Obejmiesz kompanię, Bylica, siaka mać w te i nazad. Po Ruizie. W twoim batalionie zostało trzech oficerów. Na trzy kompanie. Doświadczenie masz, z września i znad Donu. Byłeś bity, teraz bijesz. Nieźle. Możesz przyczepić sobie jeszcze jedną gwiazdkę i ruszać. Czeka cię order albo krzyż. Brzozowy.

Po smutnym lejtnancie Ruizie została smutna Tatiana. Pękniętą gitarę ukradli.

 

12.

             Kierownik sali w Grand−Hotelu, najlepszym i najdroższym lokalu nie tylko na wybrzeżu zbałwanionego morza, wcale nie był durniem. Bo też nie mógł być. Durnie takich stanowisk nie osiągają, nie są w stanie. Jednak dwukrotnie każdego roku, ustalonego wcześniej dnia, o ustalonej porze, kierownik wątpił w swoją mądrość.

Wątpił, patrząc na kogoś, kto durniem był niewątpliwie.

Po pierwsze, chciał uchodzić za światowca, za znawcę stołu. Kwestia ta została rozstrzygnięta szybko, sposobem naturalnym. Światowiec nie nosi workowatych ubrań od podrzędnego krawca, odróżni też bełt owocowy od markowego wina.

Po drugie, światowiec choćby trochę, zna jakieś języki. Może nie tyle zna, ile je rozumie. Do diabła, chociaż odróżnia! Zaś ten światowiec twierdzi, że zna wszystkie na świecie: angielski, włoski, hiszpański, psiakrew, nawet czerkieski, niby używa ich tam, gdzie obowiązują. No dobra, tu nie obowiązują, po nijakiemu kłapać nie musi. Ale gdy jeden z kelnerów powiedział mu wesoło „hija de puto” − powinien był dostać w mordę. Światowiec okiem kaprawym nie mrugnął. „Nie czas na konserwację”, powiada bez błędu. Kon−ser−wację!

Kierownik, nie w ciemię bity, właśnie z korzyścią po pysku, postarał się na komendzie u znajomego majora, że światowca wylegitymowano. Oczywiście uprzejmie na uboczu, z grzecznymi szykanami. Wszystko wyszło absolutnie w porządku − Fiutek Aleksander ze stolicy, profesor uniwersytetu, poseł na ludowy sejm, członek czego tylko chcesz. Jasna, o jasna cholera!

Jeśli nie może być durniem kierownik sali w Grand−Hotelu, to czy może być durniem poseł na sejm ludowy? Profesor uniwersytetu?

Szum robi koło siebie niby hrabia Potocki w południe u Hawełki. Osobny stolik dla niego, osobny dla obstawy. Obstawa mordy ma takie, że ni przystąpić bez strzelby. Żrą dewolaje z jajkami, sosem polewają, po prostu patrzeć nie można, żeby języka nie odgryźć. I koniak chleją, jak kaczki wodę ze stawu. „Najlepszy!” Innej marki nie znają.

Pan profesor płaci, należy przyznać, stanowczo lepiej, niżeli hrabia. To swoją drogą dowód, że hrabią z pewnością nie był nigdy w życiu.

Major Kakus powiedział potem, że facet całkiem faktyczny, dokładnie te same numery w stolicy odstawia. Też go legitymowano, raz nawet przymknąć chcieli, kiedy po chamsku przegnał od stolika nobliwego Żyda. Nie dało się przymknąć, poseł!

Kierownik pogodził się z losem, że nie wszystko rozumie w tym trudnym życiu wyboistym. Starannie, szczegółowo wyjaśnił sobie, że pan profesor poseł zwyczajnie chce być durniem. Że stać go na to, by chcieć. Kto wie, czy ze wszystkich zachcianek właśnie ta nie jest najdroższa.

To jest w porządku. Bo nikomu nie szkodzi. Nawet sprzyja.

Pewnego jednak razu do kierownika sali przyszedł znajomek z miasta. Akurat wtedy przyszedł, gdy profesor poseł spożywał kolację. Taką jak zwykle, obłędną. Rzec można, wszystko co w karcie figuruje. Talerze, półmiski pełne, ledwie ruszone wracają. Po kolei przynoszą, po kolei wynoszą. Aż trzech kelnerów pracuje. Dwóch, bo trzeci tylko nalewa, nalewa. Wina, koniaki, wódki. Tak samo ledwo napoczęte, kieliszek za kieliszkiem. Z tej wypitej ilości i kot nie byłby pijany. Tyle, że to mieszanka. Z lodem, chwała wielkiemu Bogu. „Androk” - po cudzoziemsku zechciał pan poseł powiedzieć. Nie można twierdzić, że nie wiedział, co mówi.

Znajomek popatrzył, zrobił duże oczy.

− Ginol, sukinsyn − powiedział.− Co on u ciebie robi? Żre?

− Ginol? Jaki Ginol? Który?

− No Ginol, do cholery! Nie znasz Ginola, czy co? Nie słyszałeś? Wszyscy cinkciarze w porcie to przecież jego banda. Waluta, bracie, złoto, kolorowe kamyczki. Jego branża.

Kierownik poczuł się słabo i strasznie. Ręce zaczęły mu latać, jakby ubijał jajka na kogel mogel albo czyścił buty.

− To przecież jest profesor... poseł... Sprawdzałem!

− Profesor? To ci jaja! Przecież twoi ludzie dla niego pracują, może nie? Gdzie szmal zanosisz? Może do banku, co? Kupujesz, sprzedajesz u niego.

Ginol z westchnieniem ulgi odsunął sałatkę z łososiem. Był nasycony po dziurki, zadowolony, pełen zachwytu. Oto, jak skaczą te łobuzy koło pieniędzy dużych. Błazny. Za kilka papierków bez mydła by wleźli.

Nie lubił na nich patrzeć, traktował jak powietrze. Starał się bez przeszkód oddawać przyjemności. Oto siedzi w najświetniejszej sali  kto wie, czy nie całego kraju. Jej sława była wielka może nawet ze sto lat temu. Jaka tu elegancja, dyskrecja, urok. Widok na pomarszczone morze, na statki, zamglony horyzont. Jak miło obserwować wieczór, gdy nadchodzi. Zapalają się kolorowe światła, tęcza łuny nad portem figlarnie mruga lampami. Z trapów schodzą marynarze, mają w kieszeniach to, co potrzebne. Co jeszcze dziś, za chwilę będzie jego.

− Ginol, braciszku! Cześć, stary, jak żyjesz?

Podnosi się Pryk, żelazne kleszcze imadłem łapią drania za kołnierz. Jeszcze groźniejszy Góral z drugiej strony. Płynie drań ku drzwiom, wrzeszcząc, wierzgając nogami niby świnia wleczona do uboju.

− Pan się pomylił, szanowny skurwysynu − gada Pryk dydaktycznie.– Jak pan będziesz uparty, zrobimy z nosa szczotę do kibelka.

 

26.

Różne istnieją granice, określone lub nie. Biegnące w poprzek albo też wzdłuż miedzy. Najtrudniejsze granice biegną przez rozum i serce.

Kto, po jakiego diabła, postawił pierwszy płot?

            Ten słynny ruch cybuszka fajki po mapie, cybuszka pogryzionego przez żółte tygrysie zęby sprawił, że dla każdego Polaka podróż w dzikie sarmackie strony zdaje się zawsze zbyt krótka i niedokończona. Niby dziejowa misja – porzucona, zagubiona gdzieś w stepie. Sarmacki spleen to wiara, która wszystko przenosi.

Lecz po to, by przenieść granice ustalone przez gwałt, potrzeba czegoś więcej, niżeli poczucia krzywdy i okazjonalnej nostalgii. Krzywda i nostalgia to żadne pieniądze – chyba, że wymyśli się bluesa i umie się boksować.

Pokrętna historia nasza, zawsze niedopowiedziana. Jakby się skaszlał narrator przy niewygodnych kwestiach. Powiedzmy przykładowo, kronikalny Wisz, albo Popiel. Obaj spokojni, gościnni, orzący raczej w woły − skądże tu problem konia? Na wołach wierzchem się nie jeździ, gdy nie chce się zostać kastratem. Koń − to te cholerne stepy azjatyckie, przestrzeń do zwariowania głowy. Koń potrzebuje przestrzeni. Natomiast od Wisły do samej Odry można dojechać wołami bez szczególnych obaw.

Coś tam wypada bąknąć o Sarmatach, o Scytach − lecz Boże broń do końca, niezbyt wyraźnie tylko. Polak ze swoją nostalgią w stepowych dzikich stronach − czy autobusem jedzie, czy też pieszkom łazi − na wszystko patrzy jak z konia.

Ujmując statystycznie, granicy pilnowano dobrze, czyli sprawiedliwie. Tyle samo nam, tyle samo wam. Prawdę mówiąc, nikt nie rachował, bo to same swojaki−ziemlaki. Jak poszedł na wesele, tak i wrócił przecie. Na pogrzeb − sprawa takaż sama. I na jarmark po jednej czy po drugiej stronie: kupować, sprzedawać całe życie umieli. Z tym nikt na serio nie walczył, ani car, ani diabeł, ani nawet bolszewik.

Jednakże złapać kontakt na prawdziwy „kanał”, funkcjonujący bez zarzutu, za niezbyt wielkie pieniądze (gdzie niezbyt, to niezbyt, tutaj zaś majątek), to byłby wielki sukces, rzadko notowany. Taki „kanał” zdecydowane były kontrolować i utrzymywać obie, może i trzy strony.

Major Obręcki, który nie był jeszcze majorem, otrzymał zadanie sprawdzenia „kanału”. Sprawa nie była zbyt pewna, nie do końca jasna, lecz sprawdzić należało. Hasło, znak przechwycili, raz dwa powstał plan. Z konwoju zbiegł aresztant, ważna figura, łącznik. Bez śladu się rozpłynął.

Smutna wdowia noc, ilasta jak bagna dookoła. Chata na moczarach, na grądzie topolowym, brzeziatym i tajnym − idź, pilnuj znaczonych żerdzi. Zejdziesz − twoja bieda. Za samą taką chatę powinni na katorgę, na tiurmę skazywać. Ale tu nie skazują. Zwyczajnie zgarną i dobrze.

Starucha wroniasta i drapieżna niby pijawka w oleistym stawie. Przyjrzała mu się dziwnie pięknymi czarnymi oczyma, potem wyciągnęła rękę, podobną do kurzej łapy. Położył na niej pieniądz, jak dziecku na lody z pianką.

− Dla ciebie − powiedział.− Rozliczenie z mężem. Kiedy będzie?

Wzruszyła ramionami. Nigdzie na świecie nie wzruszają tak na głupie pytania. Przyjdzie − będzie. Może w dalekich stronach znają coś pewnego, tam obyczaje inne. Nam te strony po co?

Siedziała przy ogniu, dorzucając trzaski. W kącie ikona z lampką, skwierczącą zastałym rybim tłuszczem. Starucha śpiewała przychrypionym głosem. W śpiewaniu stale wychodziła liczba dwadzieścia jeden. Porucznik ani nie pytał, czy chodzi o litry siwuchy, czy o zabitych Polaków. Siwucha i śmierć zawsze tu były najważniejsze, najbardziej zwyczajne. O śmierci, o tej siwusze ciemne pieśni śpiewają. W ogóle naród tu wredny, o niczym zapomnieć nie chce.

Mówili też całkiem inaczej. Ruski czy polski był ścierwem na stepie, wszystkie sępy ściągał. Zaś sępy tu szczególne, z zębami, karabinami. Zęby na karabinach od niepamięci znaczone. Jeden ząb – śmierć miniona. Wieloząb – obietnica rzezi.

Gospodarz Biriuk, istny wilk−samotnik. Jakby z księżycem spłynął. Cichołapy i groźny. Porucznik od razu zrozumiał, że nie ma odwrotu. Sięgnął do worka, w którym miał pistolet, zapasowe magazynki i granat cytrynkę, prócz tego siedem kwaśnych ogórków w wilgotnej szmatce, tak samo w szmatce chleb z kawałem słoniny. Osobno miał inną szmatkę, której nie rozumiał − było coś na niej wypisane tłustą farbą: tekst starocerkiewny.

Biriuk schował ten tekst pod powałę, nawet o nim nie wspomniał. Nalał gościowi siwuchy, wołał chleba, żółkłego zgryzotą sadła. Starucha przyniosła miskę ze skisłym mlekiem, drewniane łyżki, chleb bez zakwasu, posiwiale przaśny. Porucznik dołożył słoninę, omszałe ogórki. Biriuk jakby się uśmiechnął, może to był cień od śmierdzącej lampki.

− Jeść i spać, panie. Ruszamy wcześnie.

Czas tu widocznie też inaczej mierzyli. Do głowy mu nie przyszło, że „wcześnie” to będzie po północy. Zbudzony, gniewnie zamruczał. Nie wylazł spod kożucha.

− Co ty, Biriuk, chcesz mnie wystawić? Noc głęboka, dokoła bagna i wody. Drogi nie będzie dziesięć kilometrów. Myślisz, że nie wiem?

Biriuk też po ichniemu wzruszył ramionami, legł z powrotem na ławę.

− Ja wiem swoje, ty swoje, pan. Płacisz, rozkazujesz. O której ruszymy?

− Godzinę przed świtem, będzie akurat. Dojdziemy do wsi, jak psy się zaczną budzić i przyjedzie autobus po ludzi.

Biriuk zachrapał. Rankiem, gdy mgły bagienne jak tuzin białych dam czołgały się po srebrnych trawach w uścisku z zimnicą, porucznik zrozumiał, że zawalił sprawę.

Przed chatą stały dwa konie, na nich pogranicznicy, leniwie kurzący biełomory. Zwracał uwagę szyderczo uśmiechnięty lśniącymi kłami wilczur. Biriuk znikł, czort go wie, razem z workiem. Broń, pieniądze, słonina – zmieniły właściciela.

Pogranicznicy też znali tu dojścia. Jeden był kapitanem.

− Gołubczyk ty krasiwyj. Polecisz pieszkom za nami. No dajże ruczki, dajże. Portek ci pies przypilnuje.

I powlekli Sarmatę, jak kiedyś Sarmata Scytę. Do samej strażnicy tak wlekli, bez pośpiechu, bez zbytniej litości. W strażnicy dali chleba białego, mięsa dali i wódki, machorki ile chcąc. Wesoły kapitan przygrywał na bałałajce.

− Źle zrobiłeś, lejtnancie, płocho, żeś nie poszedł z Biriukiem od razu. Może by nadał ten kontakt w mieście. Ot, przepadła sprawa. Niepotrzebnie my cię łapli, no nie było wyjścia. Widzisz, on musi o wszystkim zawiadamiać, tak my się, bywa, spóźnimy, jak nam zależy. Bywa, jak jemu.

− Wszystko o nim wiecie?

− Kto potrafi wszystko? Nie trzeba. On musi czasami dać nam kilku takich, co by ich szło na czerwońce pomieniać.

− Na czerwońce?

− Czerwoniec − dziesięć lat, czerwoniec − dziesięć rubli.

− I daje tych kilku?

− Daje. Biriuk porządny człowiek. U nas, lejtnant, nie za łatwo być porządnym człowiekiem. Sam wiesz.

− Co z nimi robicie?

− Z tymi kilkoma? Ot, lepiej byś nie pytał. Oni też nie pytają. Tylko wy, Lachy, lubicie dużo pytać.

Tak się porucznik Obręcki ćwiczył w granicznych sprawach.

 

 

 

 

Zbysław Śmigielski – „SARMATY  I  SCYTY”, powieść.

Wydawnictwo My Book, Szczecin, 2007. Str. 333, cena 30,50.

 

Zamówienia: http://www.mybook.pl/6/0/bid/93