W sobotę 10 kwietnia 2010 roku obudził mnie budzik dzwoniący w sypialni mojego dziecka. Było to dokładnie o godzinie 8:10. Wciąż leżąc w łóżku, starałem uzmysłowić sobie gdzie jestem, skąd się wziąłem i co powinienem teraz zrobić. Znalezienie odpowiedzi na wszystkie te pytania zajęło mi chwilę. Potem wstałem. Może nie byłem już pijany, ale po przyjrzeniu się sobie w lustrze wiszącym nad umywalką doszedłem do wniosku, że trzeźwym również nie mogę się nazwać.
Obmyłem twarz i poszedłem do kuchni. Z lodówki wyjąłem jogurt którym nakarmiłem wciąż śpiące dziecko. Potem Przyniosłem mu lekarstwa których nie powinien zapomnieć wziąć. Dopilnowałem żeby je połknął i kazałem wstać.
Potem poszedłem do pokoju i włączyłem telewizor. Przygotowałem dziecku miskę płatków i położyłem się na kanapie.
O godzinie 8:40 moje dziecko powiedziało, że już idzie. Ja powiedziałem, żeby zapiął kurtkę i uważał na światłach kiedy będzie przechodził przez ulicę.
Dziecko wyszło, a mnie przypomniało się, że obudziłem się dzisiaj z erekcją. Poranna erekcja to w moim wieku zjawisko coraz rzadsze. Pomyślałem, że należałoby jakoś wykorzystać ten fakt, tym bardziej, że żona wciąż śpi.
Wytrysk był silny i obfity. Obfite wytryski to w moim wieku również zjawisko niezbyt częste.
Była godzina 9:05. Na lotnisku w Smoleńsku paliły się szczątki rozbitego samolotu.
Wstałem zaparzyłem kawę i zrobiłem sobie kanapkę z szynką. W telewizji aktor przebrany za psa ciosami karate bezwładniał kolejnego przeciwnika.
Żona przebudziła się na chwilę i powiedziała, że pada deszcz i że powinienem pojechać odebrać dziecko z zajęć. Była godzina 9:30. Ponieważ aktor przebrany za pasa pokonał już wszystkich złych bohaterów, wyłączyłem telewizor
Piętnaście minut później wsiadłem do samochodu. W radiu pani spiker łamiącym się głosem mówiła o wielkiej katastrofie.
Ulica gdzie zawsze parkuje była rozkopana i zamknięta. Byłem spóźniony, moje dziecko skończyło już zajęcia, a ja wciąż szukałem miejsca do parkowania. Wiedziałem, że jeśli się z nim minę, żona zatruje mnie w kamień. Samochód bezczelnie zostawiłem w zatoczce przystanku autobusowego. Ludzie czkający pod wiatą, zazwyczaj stojący osobno, skupili się w grupie i wymieniali zasłyszane informacje. Matka pchająca wózek informowała kogoś przez telefon komórkowy o śmierci prezydenta.
Zobaczyłem go z daleka. Szedł z kolegą, z którym pożegnał się, jak tylko mnie spostrzegł. Nie przyznaje się do ojca, pomyślałem.
- Słyszałeś, prezydent nie żyje
- Naprawdę?… Zawieziesz mnie do domu
- Po to przyszedłem.
Kiedy wróciliśmy żona jeszcze spała. Położyłem się na kanapie i włączyłem telewizor, na wszystkich kanałach nadawali to samo. Dziecko zalogowało się na skajpa, uruchomiło WoWa i z dwójką przyjaciół ruszyło na podbój obcych krain.
Ja resztę dnia spędziłem przed telewizorem.
