JustPaste.it

Tylko krowa nie zmienia poglądów

Krótki życiorys faceta, któremu przyszło żyć w naprawdę ciekawych czasach

Krótki życiorys faceta, któremu przyszło żyć w naprawdę ciekawych czasach

 

Miałem szczęście należeć do grona osiemnastolatków, którzy pamiętnego czwartego czerwca  1989 roku po raz pierwszy wzięli udział w wyborach parlamentarnych. Byłem wtedy uczniem trzeciej klasy technikum, a mój nazbyt otwarty umysł stanowił wspaniałą pożywkę dla ówczesnej rządowej propagandy.   

Mimo iż, historia Polski interesowała mnie od zawsze, nie miałem jednak, jako nastolatek, dostępu do podziemnych wydawnictw. Skutkowało to tym, że moje poglądy na aktualnie panującą rzeczywistość pokrywały się z tymi, które rozpowszechniał ówczesny rzecznik rządu Jerzy Urban. Uważałem, że owszem Polsce potrzebne są reformy, ale nie miałem zaufania do działaczy tzw. „podziemia”. Jacek Kuroń, Lech Wałęsa czy Adam Michnik jawili mi się jako niebezpieczne persony - wichrzyciele chcący zniszczyć ustrój, który dał tak wiele, tak wielu.

Moi dziadkowie, mieszkający na wsi niedaleko Bodzentyna, często opowiadali mi o sanacyjnej rzeczywistości, o pracy ponad miarę na dworskich polach i wszechobecnym ubóstwie i głodzie. Siłą rzeczy nie należałem do admiratorów II Rzeczpospolitej i obawiałem się, że wraz z rządami Solidarności powrócą stosunki panujące przed wrześniem 1939 roku.

Charyzma Urbana oraz miłość do dziadków sprawiły więc, że zagłosowałem na kandydatów PZPR, czym się później zbytnio nie chwaliłem widząc, że należę do nielicznych. Nie brałem też udziału w powszechnej radości jaka wybuchła po ogłoszeniu oficjalnych wyników wyborów. Jednak jako, że mam naturę pragmatyka zacząłem się powoli uczyć nowej rzeczywistości. A działo się przecież wtedy mnóstwo. Inflacja była tak wysoka, że ceny artykułów zmieniały się z dnia na dzień, a z godziny na godzinę zwiększała się liczba milionerów w naszym pięknym kraju. Nikt się jednak z tego zbytnio nie cieszył, a Balcerowicz wyrósł na pierwszoplanowego wroga. Polacy poczuli się szczęśliwi, mieli na kogo złorzeczyć.

Pierwsze wolne wybory prezydenckie w 1990 roku wygrał najsłynniejszy polski stoczniowiec. Rzecz jasna mój głos zyskał ktoś inny – Włodzimierz Cimoszewicz. Nie dałem się zwieść milionerowi z Peru, a  wojna na górze utwierdziła mnie tylko w przekonaniu, że szczęście w tym kraju można sobie zapewnić jedynie zapadając na schizofrenie.

Natura była jednak skąpa w tym względzie, zapragnąłem więc pogłębić wiedzę za pomocą studiów magisterskich na kieleckiej WSP. Kusiła mnie historia. Warunkiem dostania się na ten kierunek była jednak znajomość przynajmniej jednego języka obcego. Jak na złość nigdy nie przykładałem się do nauki  rosyjskiego ani niemieckiego, wrodzone lenistwo tłumacząc  walką z rusyfikacją tudzież germanizacją. „Za wysokie progi” – skonstatowałem i począłem szukać alternatywy. I tym sposobem znalazłem się w Instytucie Bibliotekoznawstwa i Informacji Naukowo-Technicznej. Później dowiedziałem się, że na historię przyjęli wszystkich kandydatów. Pewnie gdybym  ja złożył tam papiery nie byłoby tak dobrze. Niestety nikt mi nie podziękował. Kolejny nieznany bohater pogrążony w oceanie ludzkiej obojętności.

Studia upłynęły szybko i bardzo przyjemnie. Zyskałem gustowny dyplom oraz tytuł naukowy i wróciłem do Starachowic licząc na karierę w miejscowych mediach. Złożyłem stosowne aplikacje i zostałem przyjęty do lokalnego tygodnika, któremu szefowała niewiasta przy której Margaret T. była miękka jak futro z gronostai. Zabawiłem w redakcji prawie cztery miesiące. Okazałem się jednak niewdzięczny, bo nie satysfakcjonowała mnie praca za najniższą krajową.

Krótka analiza lokalnego rynku pracy (najwyższe bezrobocie w województwie) pozbawiła mnie jednak wszelkich złudzeń. Tylko wyjazd do większego miasta był szansą na znalezienie zatrudnienia. Wcześniej jednak odbyłem dziewięciomiesięczną Służbę Zastępczą w Domu Pomocy Społecznej w Kielcach. Jako opiekun w tymże ośrodku miałem do czynienia z pensjonariuszami dotkniętymi różnymi chorobami psychicznymi. Taka praca uczy dystansu i pokory wobec życia.

Odpowiednio zdystansowany wyruszyłem na podbój stolicy. Mimo że w Warszawie pierwsze dwa lata pracowałem jako konserwator terenów zielonych (czytaj zamiatacz), to polubiłem to miasto za jego dynamizm i wybujały temperament. Mam podstawy do tego, aby sądzić, że stolica odwzajemniała to uczucie. 

Po wielomiesięcznych zabiegach zdobyłem wreszcie pracę w warszawskim gimnazjum, co przypłaciłem nerwicą i początkami depresji. Los się jednak do mnie uśmiechnął i wróciłem do Ziemi Świętokrzyskiej zakochawszy się uprzednio, bez pamięci zupełnie, w mej obecnej żonie. Ta ostatnia odwdzięczyła mi się wydając na świat parę urodziwych bliźniąt. Nie pozostaję mi teraz nic innego, jak wychowywać ich w trudzie i znoju na porządnych obywateli.