JustPaste.it

"Warkocz Bereniki" - fragment powieści.

Czego nie można wybaczyć - nawiązanie do dyskusji.

Czego nie można wybaczyć - nawiązanie do dyskusji.

 

  1. I.  MORZE  I  FALE.

            Na łagodnej i przyjaznej przestrzeni spokojnego morza, z westchnieniem głębokiej ulgi wspominającego dawno miniony sztorm – rześko łopoczący strojną bielą jacht zsuwa się wolno w kołyskę doliny pomiędzy falami. Dolina jest niewielka i fale są niewielkie, ich miarowa wędrówka w niczym nie zakłóca płaskiej rozległości widnokręgu. W jednostajnym przyjemnym rozkołysie jacht przebył takich dolin i takich fal znacznie więcej, niż wielbłąd wydm na pustyni.

Tym razem powolny zjazd dziwnie się przedłuża, dziwność poczyna przeradzać się w trwogę. Dolina rozwiera się z narastającym szumem i łoskotem, za nią ogromnieje leniwa błyskawica spienionej najcichszej ściany. Zmienia się pion i poziom świata.

I już jest na wszystko za późno, nawet na trwogę.

Wysoka, wyższa od słońca mroczność ogarnia, wypełnia ukojeniem, gaszącym wszelkie zdziwienia – przemija, przehuczy, przepadnie. Na łagodnej znów i przyjaznej, nieco zmieszanej nietaktem powierzchni nie ma żadnego śladu, niczego.

Nadal przechodzą, monotonne w różnorodności, niewielkie fale spokojnego morza.

 7e5ac7b5e23693202ce54a493fa15cff.jpg

III.  ZDRADA.

– Nie przejmuj się, bracie – powiedział kiedyś komandor porucznik Ułanowski, przyjaciel i opiekun jego cygańskiego, przedtem, żywota. – Nic się nigdy nie przejmuj, bo to jest dokładanie zdrowia do kłopotów, których i tak nie unikniesz. Wszystko w życiu jest właściwie sprawą wyboru. Trudność na tym polega, żeby się połapać, kiedy jeszcze pora. Gdy nie wyczujesz odpowiedniej chwili, kłopoty cię rozszarpią niby psy zająca.

Powiedział tak i poruszył oślimi czarnymi brwiami. Spojrzał i poruszył brwiami. Co by to mogło oznaczać, Alojz nie wiedział.

Czarne brwi, białe sumiaste wąsy, wygolona do połysku czaszka – dwie rzeczy sprzeczne, jedna niewiadoma, a życie proste i huczne niby lufa działa.

Z gniewnym wzruszeniem pomyślał o komandorze.

Niczego jeszcze nie postanowił.

Oderwał się od stołu, przeszedł kilka bosych kroków po przepastnym dywanie, wpatrzył się w drzwi werandy. Za szybą było nic, na szybie krajobraz pokoju, głęboki i nieznany. Szarpnął drzwiami, jakby zamierzał wkroczyć w ten odbity krajobraz.

Chłodna wiosenna ciepłota, noc rozepchana gwiazdami. W głowie narasta gorączka, ale ręce − stygną. Kaleka noc obmacuje widnokrąg niejasnymi palcami świtu. Przekleństwa i modlitwy nie mają mocy sprawczej.

Ale wyboru dokonał przecież – dawno.

– I must risk – powiedział cicho i rozejrzał się dokoła. – Trzeba ryzykować.

Gąbczasta czerń ogrodu posiwiała rosą, jakby to strach posiwiał.

Nie był jeszcze gotów, decyzje nie zostały określone. Ale już nie wszystko mogło się wydarzyć. Chwilowo na tym polegał wybór. Nawet wchodząc do portu na sztormowej fali, kiedy nie ma odwrotu, tak czy owak pozostają trzy wyjścia. Można walnąć w prawe albo lewe molo. Można trafić pomiędzy.

To wcale nie zależy od przekleństw i modlitwy.

W najgłębszym okresie bezmyślnego szczęścia, w które nikt wątpić nie śmiał, w które on sam nieomal wierzył – otrzymał dziwny list. Był to list nie−list, zwykła szara koperta zawierająca w sobie tylko dużą, pocztówkowego formatu fotografię.

Stało się coś? Niewiele się stało. Jest w człowieku jeden taki punkt, nieokreślone miejsce bez wymiarów, straszliwe w ciszy niby drzemiąca mina, której  należy się bać. To o niej, o tej minie winno się uczyć psychologów.

Poruszał się, mówił, pracował, ale to wszystko jak gdyby mu się śniło. Wszędzie dostrzegał kpiąco wygięte wyraziste usta, uśmiechnięte ciemne oczy, czarne płomyki włosów, pytające brwi. Była przy nim, nie pokazywała się.

Równowaga pewnych praw została zachwiana.

Rozstrojony fortepian z pozrywanymi strunami także zawiera muzykę. To barani głos Orfeusza, który obejrzawszy się wstecz, umiera.

Piękna była śmierć Orfeusza. Psiakrew, jakże piękna śmierć!

Zachwianie nastąpiło w kojącym rodzinnym domu, gdzie kończyły się i znów zaczynały jego nagłe, bezcelowe ucieczki.

Nic nie powiedział przestraszonej mamie, wyszedł do holu z olbrzymim glinianym wazonem w dłoniach i przechylony przez balustradę jaskółczych spiralnych schodów patrzył z wysokości piętra w dół, na kamienną posadzkę pod filodendronem. Ruchem wyrażającym spokój i pogardę odjął dłonie od szarości wazonu. Minęło tysiąc lat, nim znowu spojrzał w dół.

Mama poczęła tam zbierać skorupy.

Wówczas, uważnie oglądając fotografię, spostrzegł na odwrocie drobne, jakby nieważne trzy słowa: „I must risk”.

To one były zapalnikiem do miny.

Po prostu podlega określonym prawom, jak muzyka, światło i morze, jak każdy człowiek. Równowaga tych praw została zachwiana przez kartkę papieru z fotografią, bardziej jeszcze przez trzy krótkie i nieważne słowa, które więcej powiedziały mu o nich obojgu, niżeli przedtem najdłuższe rozmowy.

Ale wszystko było już dokonane, związane, przepadłe.

I rozwiał się kurz po wybuchu.

Obecnie, przypominając sobie słowa komandora, myślał o tym, że prawdziwe szaleństwo bierze się z nieodwracalności czasu, niepowrotności rzeczy. Z szaleństwa, z niepowrotności rodzi się największy ludzki strach.

Porozrzucane papiery zalegały stół, łyskały bielą na krwistym dywanie, barwne koperty wyglądały spod kartek zapisanych czyimś nierównym, spiczastym charakterem. Zmęczony przeciąg leniwie przechadzał się po papierowym bałaganie.

Patrzył tam uporczywie.

Nigdy, przenigdy nie należy ufać ludziom posługującym się nierównym, spiczastym charakterem pisma. To charakter ludzi niewinnych, niezłomnych w swej niewinności.

Niewinność polega na tym, by dla własnych swoich win samemu być wyłącznym sędzią.

„Kłopoty zaczynają się, gdy nie wyczujesz odpowiedniej chwili”. Odpowiedniej dla dokonania wyboru. Każdy wybór − to wierność lub zdrada.

Nie ma niczego straszniejszego niż zdrada.

Można zdradzić wiarę. Można i nadzieję. Miłość także można. Nawet wszystko razem. Lecz chociaż serce od tego zwiera się jak pięść, skarżyć się przecież głupio. Bo są to zdrady zwykłe, niby dziury w zetlałych skarpetkach, których nie załata żadne cerowanie.

Są jeszcze inne zdrady. Wiele jest innych zdrad. I nie ma, być nie może niczego straszniejszego. Zdrada − to jedyne, czego wybaczyć nie można, czego nikt nie potrafi. Wybaczona zdrada pozostaje tak samo straszną – i niewybaczoną. Nie ma większej zdrady niż jej wybaczenie.

Wiedziały o tym nawet jego ręce.

Z obrzydzeniem i gniewem, z czujną ciekawością przyglądał się uroczystemu koturnowemu zdjęciu, oprawnemu bez sensu w złoconą ramkę. Na tę twarz obok swojej patrzył, na twarz bardziej znajomą niż może jego własna. Wiedział już, że twarzy tej nigdy dotąd nie widział tak  naprawdę.

Kto i kiedy widział czyjąś twarz naprawdę?

Tak mało, niewiarygodnie mało trzeba, by tak wiele zburzyć. Dla tych, którzy burzenie ustanowili swym celem, jest to gwarancją pomyślności, nawet szczęścia.

Nie chcemy się domyślać, jak wielu jest takich.

Bo nie ma rzeczy straszniejszej niż zdrada.